Marek Budzisz
Strategiczne konsekwencje „rewolucji dronowej”
Wedle oficjalnego komunikatu resortu obrony Ukrainy w ubiegłym roku państwo to w 96,2% pokryło swoje zapotrzebowanie na systemy bezzałogowe (drony) różnych typów. Sektor przemysłowy dostarczył siłom zbrojnym m.in. 1,5 mln dronów FPV, drony dalekiego zasięgu, drony rozpoznawcze, morskie i lądowe [1]. W lutym na konferencji prasowej prezydent Zełenski mówił o 2,2 mln dronów FPV i 100 tys. systemów dalekiego zasięgu, które wyprodukowały i dostarczyły walczącym ukraińskie firmy [2]. W lutym tego roku Michaił Fiodorow, ukraiński wicepremier i minister odpowiedzialny za cyfryzację, którego resort uruchomił w kwietniu 2023 roku „klaster dronowy” i wysokich technologii Brave1, napisał, że na Ukrainie jest obecnie ponad 500 firm specjalizujących się w budowie dronów różnych typów i przeznaczenia, a jednym ze źródeł sukcesu jest „uwolnienie rynku” przez dopuszczenie w tym segmencie swobodnej konkurencji i stymulowanie wyścigu technologicznego, w którym głównymi aktorami są start-upy, niewielkie firmy, często „garażowe”, których twórcy koncentrują się nie na przestrzeganiu procedur i biurokratycznych reguł, ale na wymyślaniu nowych konstrukcji. Aby ułatwić tego rodzaju podejście, resort Fiodorowa „skasował” ponad 30 wcześniej obowiązujących regulacji i w efekcie uruchomił stale rosnący rynek. Na elektronicznej platformie zarejestrowano w rezultacie 3,4 tys. opracowań umieszczonych tam przez 1,5 tys. podmiotów [3]. Wyścig technologiczny nie obejmuje wyłącznie nowych systemów bezzałogowych, choć one dominują, bo jak informował, jeszcze jesienią ubiegłego roku Iwan Hawryluk, pierwszy wiceminister obrony, w ubiegłym roku dopuszczono do użycia na froncie 900 nowych konstrukcji [4]. Władze Ukrainy właśnie w innowacyjności i uruchomieniu wyścigu technologicznego upatrują szansę na zniwelowanie przewagi ilościowej przeciwnika i w efekcie utrzymanie linii frontu, co z czasem może umożliwić przejście do operacji zaczepnych w szerszym wymiarze. Ukraińskie osiągnięcia w zakresie systemów bezzałogowych i innych rodzajów broni już obecnie są bardzo uważnie obserwowane przez amerykańskich specjalistów; mamy też do czynienia z pierwszymi próbami absorpcji nowych rozwiązań. Joseph Trevithick w artykule opublikowanym na portalu WarZone napisał, że w ramach projektu Artemis, który jest jednym z kluczowych przedsięwzięć Pentagonu, ukraińskie firmy produkujące drony dalekiego zasięgu odporne na zakłócenia sygnału GPS, są partnerami dwóch (z czterech) amerykańskich firm, które wygrały przetargi i zawarły kontrakty z The Defence Innovation Unit, która odpowiada za „przyswajanie” nowych rozwiązań technologicznych [5]. Jednym z głównych priorytetów tej agencji jest pozyskanie na potrzeby amerykańskich sił zbrojnych systemów bezzałogowych, które są w stanie działać w środowiskach, w których używane są na masową skalę środki walki elektronicznej i zaburzeniu ulega system nawigacji satelitarnej (GPS). Z oficjalnych informacji agencji DIU wynika, że w czasie minionych czterech miesięcy jej pracownicy przetestowali w warunkach poligonowych 165 konstrukcji zakwalifikowanych do wstępnej oceny w ramach programu Artemis; wyłoniono cztery firmy i z nimi podpisano kontrakty. To, że w tej czwórce znajdują się dwie amerykańsko-ukraińskie joint ventures, dowodzi zaawansowania ukraińskich konstruktorów i jakości ich propozycji.
Coraz częściej w środowisku ekspertów wojskowych mówi się o rewolucyjnym wpływie systemów autonomicznych na to, w jaki sposób się walczy. Oczekuje się, że zmiany będą w najbliższych latach przyspieszać, tym bardziej że „rewolucja dronowa” łączy ze sobą precyzję uderzeń, niewielkie indywidualne koszty nowych systemów i postęp w robotyce oraz sztucznej inteligencji [6]. O wpływie systemów autonomicznych na działania taktyczne, a nawet operacyjne napisano już wiele, ale warto się zastanowić, jak obserwowane zmiany wpłyną na strategię, w tym przede wszystkim projekcję siły głównych światowych graczy.
David Ochmanek, jeden z głównych analityków wojskowych RAND, organizator w ostatnich latach kilkuset gier wojennych, w trakcie których testowano rozmaite scenariusze konfliktów z udziałem Stanów Zjednoczonych, powiedział w wywiadzie dla periodyku „Small Wars Journal”, że niezbędne, aby móc myśleć o zwycięstwie w przyszłej wojnie, będzie w najbliższym czasie odejście od przestarzałej już koncepcji „bitwy powietrzno-lądowej” i wypracowanie nowego sposobu walki uwzględniającego obserwowane zmiany technologiczne [7]. Jego zdaniem w postzimnowojennym świecie amerykański sposób walki zdominowany był przez „podejście ekspedycyjne”, które zakładało zdolność do wysłania niezbędnych sił w dowolne miejsce na ziemi, a także dążenie do uzyskania kontroli pola walki; było to podejście sekwencyjne. Tego modelu nie da się już utrzymać w świecie, w którym rywalizuje się z przeciwnikami o porównywalnym, a nawet większym potencjale. Tak Amerykanie walczyli np. w wojnach z Irakiem, kiedy po dyslokowaniu sił dążyli przede wszystkim do zniszczenia, wykorzystując przewagę w powietrzu i w zakresie systemów uderzeniowych z dystansu punktów dowodzenia i kontroli (C2) przeciwnika; dopiero po zdobyciu dominacji na polu boju do walki wchodziły inne rodzaje sił, w tym wojska lądowe. Tylko że teraz sytuacja się zmieniła i jak zauważa Ochmanek, „w naszych wczesnych grach wojennych, w których przeciwnikami były Chiny lub Rosja, nasze Niebieskie Zespoły reprezentujące NATO lub koalicję na Pacyfiku próbowały zastosować ten podstawowy model. I za każdym razem przegrywały. Podejście ekspedycyjne zawodzi, ponieważ są to przeciwnicy, którzy nie daliby ci pięciu miesięcy na zbudowanie przewagi, a tym bardziej dominacji na teatrze działań wojennych, zanim będziesz gotowy do przeprowadzenia operacji”. A zatem z faktu, że przyszłą wojnę Stany Zjednoczone będą musiały toczyć zapewne z równorzędnym pod względem potencjału i zaawansowania technicznego przeciwnikiem, a także z pojawienia się nowych możliwości wynika konieczność zmiany sposobu walki, „planu wojny”, co wymusza rewolucję strategiczną. Zdaniem amerykańskiego eksperta wypracowane jeszcze w latach 80. ubiegłego wieku podejście operacyjne, znane jako „bitwa powietrzno-lądowa”, w dzisiejszych realiach traci ze względu na siłę ognia potencjalnego przeciwnika sens. Nowy „model walki” winien zostać zbudowany na aksjomacie, iż Amerykanie nie będą w przyszłości dysponowali przewagą, bo „raczej na pewno” będzie ona należała do przeciwnika. Aby nie przegrać pierwszego starcia w przyszłej wojnie, a w konsekwencji mieć możliwość uczestniczenia w kolejnych, trzeba zacząć inaczej walczyć, przede wszystkim z większą mobilnością, zdolnością do ukrycia się i rozproszenia. „Uczymy się od Ukrainy – argumentuje – że jeśli stoisz nieruchomo na współczesnym polu walki, to prawdopodobnie nie przeżyjesz. Jeśli koncentrujesz siły na współczesnym polu walki, prawdopodobnie nie przeżyjesz. Musi nastąpić pewna liczba innowacji, abyśmy mieli łatwo dostępną siłę bojową, ale nie łatwą do wykrycia i zniszczenia”. Pierwszym krokiem winno być odejście od dotychczasowego, ekspedycyjnego, sposobu budowania amerykańskiej obecności wojskowej na rzecz dyslokowania w bezpośrednią bliskość przyszłego teatru działań wojennych mniejszych sił, ale za to nasyconych systemami rozpoznania i bezzałogowymi środkami walki, zdolnych do szybkiego uderzenia. Przewaga ilościowa w tym podejściu nie będzie budowana w oparciu o stare, ciężkie platformy bojowe, których używanie powoduje powstanie logistycznych „wąskich gardeł”. Będą one nadal miały zastosowanie na polu walki, choć ich użyteczność w opinii Ochmanka będzie malała. Nie one też zdecydują o powstaniu „masy”, czyli przewagi ilościowej. Aby ją osiągnąć, trzeba będzie mieć zdolność do nasycenia pola walki „sensorami” umożliwiającymi w czasie rzeczywistym zbudowanie obrazu tego, co się dzieje na szeroko rozumianym froncie. Trzeba też będzie nauczyć się działać w zaburzonym środowisku informacyjnym, bo jednym z głównych celów przeciwnika będzie unieruchomienie systemu. To z kolei przemawia za koniecznością wyścigu ilościowego, ale nie w zakresie siły żywej, ale zdolności do budowy, dyslokowania i wymiany bezzałogowych systemów walki i rozpoznania. Innymi słowy, ta strona przyszłego konfliktu, która będzie w stanie szybciej budować i dostarczać na front sensory i systemy bezzałogowe (najlepiej jeśli tempo dostaw będzie wyższe od zdolności przeciwnika do ich niszczenia), osiągnie w końcu przewagę. Waga zdolności do działania w zaburzonym środowisku komunikacyjnym zwiększy znaczenie łączności i systemów zwiadu i rozpoznania korzystających ze zdolności kosmicznych, co wyjaśnia znaczenie Starlinka nie tylko w amerykańskiej polityce, ale również w dokonującej się rewolucji technologicznej w siłach zbrojnych.
Paradoksalnie ta rewolucja w amerykańskim podejściu oznaczać może, że zapowiadana redukcja obecności wojskowej Stanów Zjednoczonych na kontynencie europejskim nie musi stanowić zagrożenia dla państw na granicy NATO i Federacji Rosyjskiej. Odejście od „paradygmatu ekspedycyjnego” równa się w świetle propozycji Ochmanka rezygnacji z dużych zgrupowań sił na dalekich tyłach, takich jak choćby baza w Ramstein, bo mogą one zostać łatwo zniszczone przez przeciwnika; jednocześnie rośnie znaczenie potencjału wojskowego, który powinien znajdować się w bezpośredniej bliskości pola walki i być w stanie szybko wejść do gry. W praktyce zmiana podejścia Stanów Zjednoczonych do „paradygmatu ekspedycyjnego” oznaczać będzie redukcję liczebności sił lądowych dyslokowanych do Europy, ale zarazem większy nacisk na odpowiednie przygotowanie, w tym nasycenie sprzętem, państw frontowych. Będzie też w przyszłości rosło znaczenie sił mobilnych, w rodzaju korpusu Marines, które będą w stanie szybko dotrzeć w zagrożone rejony.
O tym samym napisał też na łamach „Foreign Affairs” Stephen Peter Rosen, profesor Uniwersytetu Columbia, który poddał analizie strategiczne następstwa rewolucji w systemach bezzałogowych i precyzyjnej broni dalekiego zasięgu [8]. Rosena interesowała oczywiście amerykańska strategia, ale wyciągnięte przezeń wnioski mogą mieć wpływ na projekcję siły w Europie, co powoduje, że warto prześledzić tok jego rozumowania. Przede wszystkim, jak zauważył, do historii odchodzi paradygmat Kennana, twórcy amerykańskiej polityki powstrzymywania. Zakładała ona konieczność utrzymania przez Stany Zjednoczone po II wojnie światowej kontroli nad głównymi centrami przemysłowymi świata. To uzasadniało wysłanie kontyngentów wojskowych zarówno do kontynentalnej Europy, jak i do Japonii i utrzymywanie ich tam przez cały okres zimnej wojny. Gdyby ZSRR, ówczesny rywal geostrategiczny, uzyskał kontrolę nad niemiecko-francuskim lub japońskim centrum przemysłowym, wówczas zmniejszeniu uległyby szanse Stanów Zjednoczonych na zwycięstwo w rywalizacji. Dziś, jak zauważa Rosen, mamy do czynienia z zupełnie innymi realiami i błędem byłoby, gdyby nie nastąpiły odpowiednie korekty w amerykańskiej „wielkiej strategii”. Rosen zwraca uwagę, że o ile udział Stanów Zjednoczonych w światowym PKB pozostaje na względnie stabilnym poziomie (w 1990 roku wynosił ok. 26%i obecnie jest podobny), o tyle znaczenie głównych sojuszników – Europy i Japonii – dramatycznie zmalało i dziś mają oni razem udział równy połowie tego sprzed 35 lat. Maleją zatem powody, dla których warto utrzymywać wysunięte kontyngenty wojskowe, aby bronić tych coraz mniej znaczących, w globalnym rachunku sił, sojuszników. Jednak zmiany projekcji siły wymuszają w opinii Rosena przede wszystkim rewolucyjne przekształcenia współczesnego pola walki. Jego zdaniem właśnie ze względu na wzrost zdolności przeciwnika w zakresie wykonywania precyzyjnych uderzeń rakietowych i przy użyciu systemów bezzałogowych, również na cele znajdujące się w Stanach Zjednoczonych, trzeba zmienić amerykańską strategię i sposób rozmieszczenia sił. Rośnie znaczenie zdolności do obrony „sanktuarium”, czyli obszaru własnego państwa, co będzie w dłuższej perspektywie wymuszało wycofanie części sił z odległych lokalizacji. Co więcej, dotychczasowy model polegający na utrzymaniu systemu baz na terytorium Stanów Zjednoczonych i w kluczowych krajach sojuszniczych będzie podlegał rewizji, również z tego powodu, że jego utrzymywanie w niezmienionym kształcie zwiększa ryzyko przeprowadzenia wyprzedzającego i obezwładniającego uderzenia przez przeciwnika na amerykańskie zgrupowania sił i środków. To zaś oznacza ryzyko „wciągnięcia” Ameryki w niechciany konflikt, do którego Stany Zjednoczone mogą nie być przygotowane. Nie oznacza to jednak zmniejszenia znaczenia państw frontowych. Przeciwnie, w amerykańskiej geografii strategicznej będziemy mieli do czynienia z ich awansem, przede wszystkim z tego powodu, że siły będą musiały być rozmieszczone w bezpośredniej bliskości przyszłego pola walki. Jak argumentuje Rosen, „Stany Zjednoczone będą musiały operować większą liczbą swoich sił z zachodniej półkuli i w kosmosie, a także będą musiały być w stanie lepiej bronić tych sił. Z baz głównie w Stanach Zjednoczonych i w kosmosie siły USA mogą zachować globalny zasięg, aby operować przeciwko wrogom w Azji i Europie”. Przejście do nowego modelu projekcji siły wymusza przejściowo budowę nowych relacji z państwami frontowymi w rodzaju Finlandii czy Filipin, tym bardziej że przeprowadzenie niezbędnych zmian zajmie najprawdopodobniej kilka najbliższych lat. Rosen wieszczący rewolucję strategiczną, którą wymusza postęp technologiczny, opowiada się w sposób nie budzący wątpliwości za modelem offshore balancing, w którym maleje znaczenie amerykańskich zdolności wpłynięcia na relację sił w regionach zagrożonych starciem, ale rośnie znaczenie oddziaływania na lokalnych graczy, zwłaszcza kiedy jeden z nich mógłby zyskać dominację i zaburzyć równowagę.
Inny z amerykańskich myślicieli strategicznych, Stephen Cimbala, zwraca uwagę na fakt, że rozpowszechnienie dronów nie tylko zwiększa zdolności państw w zakresie świadomości sytuacyjnej, ale również, zwłaszcza jeśli odwołujemy się do rojów systemów bezzałogowych wspieranych przez sztuczną inteligencję, ułatwia atakowanie celów przeciwnika o dużej wartości, zlokalizowanych głęboko na tyłach [9]. Zdaniem amerykańskiego eksperta możemy mieć już w nieodległej przyszłości do czynienia ze zdolnościami do atakowania centrów dowodzenia, również odpowiadających za zdolności do wykrycia ataku jądrowego przeciwnika i użycia potencjału własnego. To z kolei pociąga za sobą zmiany o charakterze strategicznym, bo zmienia zasady, w oparciu o które zbudowana została doktryna rozszerzonego odstraszania nuklearnego (extended deterrence). „Drony – argumentuje Cimbala – są stosunkowo szybkie, tanie i trudne do wykrycia, co czyni je idealnymi do ataków wyprzedzających na cele o dużej wartości. Teoretycznie państwo mogłoby przeprowadzić atak dronów na infrastrukturę dowodzenia i kontroli nuklearnej przeciwnika lub na silosy rakietowe, mając na celu zakłócenie lub zneutralizowanie potencjalnego odwetu nuklearnego, zanim zostałby on uruchomiony. Ponadto drony wyposażone w ładunki nuklearne lub zaawansowaną broń konwencjonalną mogłyby zostać użyte jako część ataku rozbrajającego”. W opinii amerykańskiego eksperta dokonująca się właśnie „rewolucja dronowa” sprawia, że przewagę w myśleniu strategicznym zyskuje odstraszanie by denial, a traci formuła deterrence by punishment.
Postęp technologiczny w siłach zbrojnych znacząco w ostatnich kilku latach przyspieszył. Ma to związek z wojną na Ukrainie, która stała się jednym wielkim laboratorium nowych rozwiązań. Już obecnie można mówić o „rewolucji dronowej” i zmianie podejścia do wojny bezkontaktowej, w której zasadnicze znaczenie zyskują systemy rakietowe. Kwestią czasu jest to, kiedy zmiany jednostkowe doprowadzą do kolejnej „rewolucji w sposobie walki”, a to z kolei wymusi zmiany strategiczne, w tym związane ze skalą i miejscem dyslokacji amerykańskich sił. Niemal pewna wydaje się redukcja amerykańskiej obecności wojskowej w Europie, czemu towarzyszyć może, i o to powinniśmy zabiegać, przesunięcie (niestety ograniczone) części tego potencjału do państw frontowych, w tym na teren naszego kraju.
[1] https://mod.gov.ua/news/ukrayinski-droni-u-2024-roczi-sklali-96-2-vid-usih-bpla-dlya-sil-oboroni-rustem-umyerov
Trwa ładowanie...