Tydzień subiektywny - odc. 49
- Słowem tegorocznej kampanii wyborczej jest „mieszkanie”. Być może niedługo okaże się też młodzieżowym słowem roku, albo jakaś jego pochodna. W każdym razie na dźwięk tego słowa zapewne wielu wyborcom jest już niedobrze. Nie dlatego, że nie powinno się o nim mówić. Mam nadzieję, że dlatego, iż jest ono symbolem działalności PiSu. W nim zawiera się moralność Prawa i Sprawiedliwości i jeszcze do niedawna działającej samodzielnie Solidarnej/Suwerennej Polski. Moralności i krętactwa później kiedy już sprawa wychodzi na jaw. Wychodzi oto kilku broniących Nawrockiego członków PiSu i mówi co innego niż sam kandydat tłumaczący się przed dziennikarzem godzinę później. Oni wszyscy natomiast oskarżają wszystkich wokół, że służby, że dziennikarze to funkcjonariusze spod ciemniej gwiazdy, że Trzaskowski to i tamto. To jest kwintesencja stylu działania tego środowiska. A kilka dni później, jakby tego było mało, kandydat cytujący na wiecu wyborczym biblię. Obłuda do potęgi.
Czekają nas wybory, zostało kilka dni. Po drodze jeszcze debata, której przebieg jest do przewidzenia. Na wiecach tłumy wielbicieli, którym nie przeszkadzają żadne, absolutnie żadne grzechy kandydata. Nawet jeśli to grzechy pokazujące jak bardzo ów kandydat ma gdzieś społeczeństwo.
Zrozumiałbym jeden…ewentualnie dwa błędy…Zdarzyło się, popełnił błąd, dwa, ale generalnie chcę go na prezydenta. Ale tych błędów, niejasności i braku odpowiedzi na pytania, namnożyło się tyle, że chce mi się zadać pytanie: „Mało wam?”.
18 maja wybory – wybierzcie dobrze.
***
- Jakże zabolała naszą szanowną prawą stronę sceny politycznej obecność Donalda Tuska w Kijowie na spotkaniu przedstawicieli koalicji chętnych. Tusk stał obok szefów Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii, największych potęg europejskich. PiS oszalał i bagatelizuje jego wkład w te rozmowy jak tylko może. To byłoby zabawne gdyby nie było żenujące. Należałoby to skwitować równie intensywnym bagatelizowaniem.
Spotkanie w Kijowie było bardzo mocnym sygnałem dla Władimira Putina. Do pewnego momentu rosyjski dyktator lekceważył Europę wiedząc, że ta nie posiadając jednego przywódcy nie będzie potrafiła dojść do porozumienia w poważnych kwestiach. Wydaje się, że jesteśmy już w momencie, w którym przywództwo się wykrystalizowało i Putin nie może go pomijać. Tym bardziej, że Macron, Merz, Starmer i Tusk, nie biorą wszystkiego co Putin proponuje. W jego pomysł rozmów negocjacyjnych 15 maja nie wierzą. Macron stwierdził, że to niewystarczające. Ta reakcja więcej mówi niż samo spotkanie. Tym bardziej, że jest inna niż naiwna odpowiedź Trumpa, który wyraził nadzieję, że to będzie początek końca tej wojny, w której ginie wielu ludzi. Putin nie zrobił NIC w kierunku pokoju, a Trump nadal ma nadzieję, że uda się z nim porozumieć.
***
- Jakiś tydzień temu w stroju papieskim pojawił się w mediach społecznościowych Donald Trump. Reakcją był śmiech lub oburzenie lub też politowanie. Nikt wtedy nie pomyślał, że Trump został prorokiem. Wprawdzie sam nie został wybrany papieżem, ale nową głową kościoła katolickiego został Amerykanin. Zapewne jego zdjęcie się do tego nie przyczyniło, ale skojarzenie było dość oczywiste. Tyle, że Robert Prevost nie wydaje się być jego zwolennikiem. Zdarzyło mu się nawet skrytykować JD Vance’a, który jest którąś z rąk Trumpa w amerykańskiej administracji.
Z wyborem nowego papieża wiążą się oczywiście nowe nadzieje. Zastanawiam się tylko jakie. Mam wrażenie, że przy okazji wyboru każdego nowego Ojca Świętego (na razie w moim życiu trzy takie przypadki) mówi się o jakichś nadziejach. Ale mam też wrażenie, że choćby nie wiem jak dobrym i żyjącym w ubóstwie był nowy papież, kościoła i tak nie zmienia. Chyba, że owe zmiany nie docierają do Polski. W naszym kraju jednym z arcybiskupów metropolitów jest Marek Jędraszewski, który nie przystaje ani do Leona XIV, ani do Franciszka ani nawet do Benedykta XVI. Może kiedyś zrozumiem skąd zatem owe nadzieje.
Konklawe jest wydarzeniem wyjątkowym niezależnie od tego czy jest się wierzącym czy ateistą. Wyjątkowym, bo budzącym olbrzymie zainteresowanie choćby ze względu na środki bezpieczeństwa. Kardynałowie siedzą jak w więzieniu, zagłuszane są sygnały elektroniczne, okna zasłonięto w ochronie przed dronami, wyłączono też nadajniki telefonii komórkowej w okolicy Watykanu. Kardynałowie na czas konklawe oddają swoje urządzenia elektroniczne i składają przysięgę o dochowaniu tajemnicy pod groźbą ekskomuniki. Dotyczy to także personelu pracującego w Watykanie. Wybory są trzymane w ogromnej tajemnicy, a coś co jest tak mocno skrywane budzi najwyższe emocje.
A zatem, był biały dym, pojawił się nowy papież, kościół katolicki pełen nadziei na coś… a ja czekam kiedy po raz pierwszy usłyszę lub przeczytam słowa „papież zaskoczył”… Słyszałem to przy każdym kolejnym Ojcu Świętym.
***
- Iga Świątek znów odpadła z turnieju wcześniej niż zaplanowała i niż sami byśmy się tego spodziewali. W dodatku po meczu z rywalką, która szczerze jej nie znosi i wydaje mi się, że Iga to uczucie odwzajemnia. Trudno jest przegrywać z teoretycznie słabszym przeciwnikiem, jeszcze trudniej z przeciwnikiem, któremu chce się dobitniej udowodnić wyższość.
Zacięła się „świątkowa” machina. Jeśli ktoś twierdzi, że gorzej było już za Wiktorowskiego, to ma rację, ale za nowego trenera Wima Fissette’a jest jeszcze gorzej. Iga wróciła do błędów, nerwowości, emocjonalnych reakcji. Za czasów Wiktorowskiego była jak głaz, miała twarz pokerzysty. Teraz na jej twarzy widać wszystko. Widać nawet końcowy wynik w środku pojedynku.
Nie wiem co dzieje się w sztabie Igi, ale ewidentnie jest coś nie tak, bo to nie jest zwykła obniżka formy. I nie jestem pewny czy Fissette ma jakąś receptę skoro w trakcie fatalnego meczu z Danielle Collins krzyczy do Igi: graj żeby wygrać!. Dość niezwykła podpowiedź. Może lepiej byłoby w takim momencie powiedzieć jej: „baw się tenisem”. Bo zabawy i radości kompletnie u Igi nie widać.
***
- Sportowo był to jednak tydzień piłkarski. Wręcz Barceloński. Zaczęło się wprawdzie w poprzednim tygodniu pierwszym meczem półfinałowym Ligi Mistrzów z Interem, ale drugi mecz był jak stempel na certyfikacie jakości. Niezależnie od końcowego rezultatu trzeba przyznać, że Barcelona jest absolutnie zachwycająca. Inter był wyczekujący, kontrujący ale bardzo ostrożny. Barcelona bawi się grą, kombinuje, gra ofensywnie, wspaniale i porywająco. Oglądając grę tej drużyny co chwilę z zachwytem i łapiąc się za głowę, zadaję sobie pytanie: „Jak oni to zrobili!?”.
Nie ukrywam, że trzymałem kciuki za hiszpańską drużynę w dwumeczu z Interem, ale po meczu nie byłem rozczarowany, byłem rozpromieniony tym co zobaczyłem. Takie mecze, gra Barcelony może z pewnością rozkochać w piłce nożnej.
A tydzień piłkarski skończył się El Classico. Było jasne, że będzie to piłkarska bomba kaloryczna, ale znowu stało się coś niebywałego. Real prowadzący 2:0 po kwadransie gry i Barcelona, która w nieco ponad kwadrans wychodzi na prowadzenie 3:2. Mało tego, gra jak z nut, zdobywa czwartą bramkę i tworzy kolejne okazje. Tylko dzięki Tibault Courtois nie podwyższa. Absolutny kosmos.
Aż trudno uwierzyć, że w takim zespole mamy dwóch Polaków i to nie da drugim czy trzecim planie. Oni są czołowym postaciami mającymi ogromny wpływa na to co dzieje się na boisku. Czasem negatywny, bo trudno nie odnieść wrażenia, że pierwszy gol dla Realu padł po błędzie Szczęsnego, który sfaulował MBappe w polu karnych. Być może dlatego po meczu puściły mu emocje i opanowało go wzruszenie. To rzadki widok. Szczęsny to raczej typ kolesia zdystansowanego emocjonalnie.
A po El Classico szybko przełączyłem się na polskie El Classico. Nie wystarczyło jednak się przełączyć, trzeba było się PRZESTAWIĆ. Choćby dlatego, że pierwsze co zobaczyłem to dym spowodowany racami. Nie da się inaczej w polskiej lidze. Oprawa meczowa ponad wszystko.
Poziom piłkarski meczu Legii z Lechem oczywiście dużo niższy (to nic dziwnego ani też krytyka – jedynie fakt), ale zaangażowanie było całkiem niezłe. No i jedyny gol w stylu Lamine’a Yamala. Strzelił go Ali Gholizadeh.
***
- Po raz pierwszy jako czytelnik (właściwie słuchacz) sięgnąłem po powieść Macieja Siembiedy. Wbiło mnie w fotel. Historia opowiedziana w powieści „Kairos” skonstruowana jest jakby pode mnie. Wielowątkowa, tocząca się przez wiele lat i z wydarzeniami historycznymi w tle. Jest tu piłka nożna, jest wojna, jest polityka okresu powojennego, jest miłość, rozczarowanie i świetnie dobrane słowo. A do tego wszystkiego głos i warsztat lektora. Czytał tę powieść Przemysław Bluszcz i zrobił to bardzo dobrze, słucha się z zainteresowaniem i z podziwem dla przeistaczania się lektora w kolejne postaci książki.
To drugi najlepiej przeczytany audiobook jaki udało mi się przesłuchać. Pierwszy nadal i pewnie na zawsze będzie już Jan Aleksandrowicz-Krasko czytający moją „Na fundamentach kłamstw”.
A czytając „Kairosa” przypominały mi się momentami dwie powieści. „Middlesex” Jeffreya Eugenidesa, równie wielowątkowa i tocząca się przez kilkadziesiąt lat historia powiązana z Grecją. Z czystym sumieniem mogę polecić.
Druga z powieści, które pojawiły mi się w głowie podczas czytania to moja „Jest takie miejsce…”. Tak jak w „Karosie” historia brnie przez kilkadziesiąt lat i zawiera dramaty ludzkie.
cdn. za tydzień
Trwa ładowanie...