Carol z Abudży

Obrazek posta

Spotkałyśmy się w jej gabinecie, maleńkim, złożonym z biurka, dwóch krzeseł, stosu papierów i książek. Potem oprowadziła mnie po szkole - nie było dużo chodzenia. Dwie niewielkie sale, tablice na drewnianych nogach dzieliły każdą z nich na trzy maleńkie klasy. W  każdej, drewniane ławki lub kilka plastikowych stołów, sześciu, siedmiu uczniów. Witali nas melodyjnym okrzykiem, w moich uszach brzmiącym jak “Lori lori ele mele hooooraaay!”, który w nich budził energię a we mnie radość. 

Na jednej ze ścian wymalowano zielone drzewo a na nim  pięć słów: respect, independent, reflect, inspire, confident.  Misje szkół wypisane złotymi zgłoskami  w gabinetach dyrektorów brzmią zwykle jak slogany z puzzli poprawnego marketingu. Można je wymyślać naprędce w oczekiwaniu na spotkanie dla zabicia nudy. Pięć surowych słów w szkole Carol miało jednak moc gwiazdy betlejemskiej, pewnie prowadzącej w drogę. Szacunek - podstawowa wartość moralna, na której buduje się dobre relacje z ludźmi. U nas, w Polsce, to rzadki ptak. Niezależność - to umiejętność decydowania o sobie i swoich działaniach. W szkole wymaga odpowiedzialności uczniów i odwagi nauczycieli. To jest  jedyna, jaką znam, szkoła w Nigerii, którą ją pielęgnuje. Refleksja - głęboki namysł, rzucanie światła na otaczający świat, by poznać samego siebie. Jakże odmienne to od całej tutejszej nigeryjskiej edukacji, gdzie panuje reguła powtórzenia bez myślenia. A u nas? “Zastanów się nad tym co robisz!” to nie jest żadna zachęta do refleksji, a nerwowe wytykanie głupoty. Inspirować - to zaszczepić pomysł albo chęć; być zainspirowanym  - to być gotowym do zrobienia wszystkiego inaczej. Odległe to od kształtowania przez ugniatanie, formowania przez dyscyplinę. Ileż tu wiary w mądrość dzieci! Zaufanie - do innych i do siebie, które pozwala stać pewnie na ziemi i mówić własnym głosem. Teraz widzę to jasno: w Nigerii wychowuje się mocnych ludzi.

 

 

Zrobiłam warsztaty dla nauczycieli. Carol cieszyła się jak dziecko: z budowania geometrycznych figur z wykałaczek dla wyobraźni przestrzennej, z rysowania obrazów Magritte’a ćwiczącego komunikację, z konstruowania maszyn prostych ze sznurków, butelek i wieszaków, aby rozwijać kreatywność. 

Potem zabrała mnie na wycieczkę po Tipper Garage, gdzie stoi szkoła. Zaraz za drzwiami dopadł nas żar wczesnego popołudnia, a mnie także głód. “Co on sprzedaje?” pytam Carol pokazując na taczki wypełnione soczystymi jakby drewienkami. Sprzedawca kończył obdzierać ze skórki i ciąć na kawałki długie jadalne drągi. Cały plac, jak gdyby od dziesięcioleci nic innego tu nie robiono, wyścielony był zdrewniałymi łuskami.  “To jest trzcina cukrowa. Można to ssać. Chcesz spróbować?” Oczywiście. Bierzemy po drewienku, daję w zamian pieniądze. Słodkie - nie jestem zaskoczona. Ale również pożywne i orzeźwiające.

Przeciskamy się pomiędzy ciężarówkami zanurzonymi w piachu, bo osada to jeden wielki warsztat samochodowy, a tutejsi mężczyźni to mechanicy, więc zepsute lory, furgony, wywrotki, a nawet koparki, i spychacze z całego Federalnego Terytorium Stołecznego trafiają do Tipper Garage i barłożą się jak leniwe jaszczury po całej osadzie czekając, aż ktoś się nimi zajmie. Wchodzimy pomiędzy szopy z falistej blachy, na ścieżkę wysypaną popiołem z ulicznych kuchni. Zaglądam do garów: w jednym pomarańczowy jollof rice - ślinka mi cieknie. W drugim czerwony sos fasolowy. Pachnie olejem palmowym i pomo, skórą wołową, chętnie dodawaną do gulaszu, potrawki i zup. Nie lubię tych zapachów, ale gar wygląda imponująco. 

Carol prowadzi mnie na dziedziniec przykryty brezentem. Przy jednej z falistych ścian - wysoka lodówka. Na niej stos ubrań, wokół miski, koszyki, rozsypane ziemniaki. Stare plastikowe krzesła, różowe i pomarańczowe, jedna półka na ścianie, pełna starych butów i niepotrzebnych nikomu  szpargałów. Za uchyloną zasłonką kobiety rozmawiają. Jedna to mieszkanka domu, druga to krawcowa, która przyszła z paczką materiału - 6 jardów ankary w oliwkowe wzory. Zapewne będzie rodzinna uroczystość, może ślub, może pogrzeb, sukienkę nową trzeba uszyć. Bałagan, jakby rodzina była w trakcie przeprowadzki. To jednak nie przeprowadzka a codzienność na maleńkim podwórku przekształconym w otwarty salon z kuchnią, jakbyśmy mogli to opisać po naszemu. Szaf brak, więc mogę zobaczyć wszystkie garnki i łyżki, każdą parę spodni, każdą sztukę bielizny.   “A to jest właśnie mój najpilniejszy uczeń” mówi Carol, wskazując na ośmioletniego chłopca z podręcznikiem w dłoni. Chłopiec czyta o bezpieczeństwie i niebezpieczeństwe na drodze, ogląda obrazki. Chciwy kierowca upakował swoje keke - trzykołową taksówkę - taką ilością pasażerów, że zaraz powypadają jak cebule i poturlają się pod koła nadjeżdżającej ciężarówki. Nierozsądni chłopcy kopią piłkę na środku jezdni. Piękna i nowiutka Adidas Telstar - nie widział takiej na żywo - w białe sześciokąty i czarne pięciokąty, zaraz wpadnie pod auto wraz z dwoma bosymi i nieszczęsnymi piłkarzami. Jest tak zajęty, że nie zwrócił nawet na nas uwagi, tak jak i inni mieszkańcy tego domu, nie-domu. Jedynie niespełna dwuletnia, prawie naga dziewczynka, nie spuszcza nas ze swoich czarnych oczu.

Posiedziałyśmy pięć minut i poszłyśmy dalej, strzepując wszechobecny pył który już zaczynał wcierać nas w krajobraz. Wieje pustynny wiatr, harmattan, wszystko znika pod dwucentymetrową warstwą saharyjskiego pomarańczowego pyłu, tarmosi postrzępione banery na rogatkach miasta. Słońce pali tak, jakby chciało po sobie zostawić tylko dziurę w ziemi. 

Spotykam się z Carol na tarasie małego hoteliku w Abudży, nad jeziorem Jabi. Nic się nie zmieniła. Jak szkoła? Wszystko dobrze, działa, urosła. Jest w niej teraz 180 uczniów, a pierwsi absolwenci są już w szkołach średnich. Szkoła, choć prywatna, jest zupełnie za darmo. Nikogo w Tipper Garage nie stać na luksus edukacyjnych wydatków. Carol pokrywa koszty ze swojej emerytury. Wspierają Carol jej dorosłe dzieci, którym się powiodło. Kawa, Carol? A może coś zjemy? Wybiera to drugie bez zastanowienia. Nie jadła śniadania a jest już koło pierwszej. Zapraszam ją więc na wczesny obiad. Opowiadamy, co się zdarzyło od ostatniego spotkania. Trochę ja, trochę ona. Widujemy się tak co dwa, trzy lata, jest o czym opowiadać. Gadamy na zmianę. O dzieciach własnych dorosłych i cudzych, jeszcze w szkołach. O tym jak obie mieszamy w edukacyjnym tyglu. “Carol, niebo to twoja granica” śmieję się, a ona przeżegnawszy się, dodaje “by the God’s grace.” Carol uśmiechnięta, nigdy nie narzeka, tylko trochę może na swoją samotność. “Czy masz kontakt z uczniami, którzy skończyli twoja szkołę? Co u nich? Jak się mają?” pytam. Kilkunastu uczniów jest w gimnazjum i kilkoro w liceum. Brawo! To znaczy, że wciąż uczą się. Jak rodzice radzą sobie z wydatkami? Carol kręci głową. Rodzice nie mają pieniędzy, tak jak i wcześniej nie mieli. “To jest mój jedyny ale za to duży problem” mówi. Carol widzi pytanie w moich  oczach, więc opowiada dalej, że jej marzeniem jest przeprowadzić wszystkie dzieci przez wszystkie etapy edukacji, aż do uniwersytetu. Obecnie prowadzi tylko podstawówkę, ale rozbudowuje szkołę, by w przyszłości znalazła się tam Junior a potem Senior Secondary School. Teraz wysyła dzieci do innych szkół i ponosi wszystkie związane z tym wydatki: egzaminy, podręczniki, mundurki i nauczanie, jeśli nie jest darmowe. “I to właśnie mnie przerosło” - dochodzi do puenty. Kręci głową, patrzy na pusty talerz i mówi cicho, do siebie ”przejadłam właśnie opłaty egzaminacyjne piątki uczniów”.  

Sto osiemdziesiąt uczniów, a co roku trzydziestka nowych! Mogłaby już w końcu zadbać o siebie, odpocząć, pojechać na wakacje, poznać kogoś po siedemnastu latach samotności, otrzymywać laurki na dzień nauczyciela albo na Dzień Matki, bo u niej to się miesza.

 

Zobacz również

Bez energii
Dziesiąta dziesięć, środa
Mniej gadania, więcej działania.

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...