"Carmen" w Weronie
Pochodząca z I wieku n.e. Arena di Verona, trzeci co do wielkości rzymski amfiteatr, była świadkiem licznych walk ze zwierzętami czy walk gladiatorów. Zachowana do dziś w sporej części eliptyczna konstrukcja może pomieścić, w zależności od źródeł informacji, od 15 do 20 tysięcy widzów. Jako ciekawostkę można dodać, że weroński amfiteatr będzie 22 lutego 2026 roku miejscem ceremonii zamknięcia Zimowych Igrzysk Olimpijskich (Mediolan/Cortina d’Ampezzo).
Letni festiwal operowy odbywający się tym starożytnym anturażu ma swoją historię datującą się od 1913 roku, gdy „Aidą” Giuseppe Verdiego zainaugurowano pierwszy festiwal w setną rocznicę urodzin kompozytora. Za pomysłem stworzenia tego wydarzenia stał weroński tenor Giovanni Zenatello.
Festiwal ma prawie nieprzerwaną historię do dnia dzisiejszego, z wyjątkiem czasów obu wojen oraz pandemii. Słynie z rozmachu produkcji operowych prezentowanych z udziałem światowej sławy śpiewaków. Pod gołym niebem tworzy się piękna historia wielkich realizacji, znakomitych debiutów (np. Maria Callas w 1947 roku) i niezwykłych inscenizacji.
Do jednych z nich należy z pewnością „Carmen” Georgesa Bizeta przygotowana przez Franco Zeffirellego (1923 – 2019) przed bez mała ćwierć wiekiem i do dzisiaj przyciągająca miliony melomanów. Ten obdarzony licznymi talentami włoski reżyser filmowy, teatralny i operowy, stworzył dzieło niezwykle plastyczne i widowiskowe – na miarę rozmachu sceny w Weronie i takiej typowo filmowej wizji, bogatej w doznania wizualne. W 2025 roku właśnie tę inscenizację prezentowano w polskich Multikinach. Zobaczyć jednak na żywo – to zupełnie inne doznania.
Ponad trzydziestostopniowy upał gwarantował gorące przeżycia (temperatura 30 stopni utrzymywała się nawet o północy). Świetne miejsca w bocznej części amfiteatru blisko sceny zapewniały fantastyczny widok, nawet bez użycia lornetki teatralnej. Może tylko różnorodne sąsiedztwo, niespecjalnie zainteresowane losami Carmen, bywało momentami nieznośne, o czym świadczyły piknikowe zachowania, śmiechy, rozmowy, czy otwieranie eksplodujących puszek z napojami, etc. No trudno. Takie życie operowe pod chmurką.
Na „Carmen” wybrałam się specjalnie dla Aleksandry Kurzak w roli Micaëli, Roberto Alagni jako Don José i oczywiście dla samego teatru jako takiego. Przyznam, że główna rola męska dała mi mnóstwo satysfakcji. Alagna jest świetnym aktorem (pomijając zalety jego nienagannego głosu). Na scenie czuje się w swoim żywiole, jest przekonujący, dynamiczny, czasem – co wplata się w tę tragiczną sylwetkę – ogromnie nieporadny, pogubiony w uczuciach, tęskniący, natarczywy, zazdrosny, wściekły i liryczny, rozdarty między obowiązkiem a miłością. Wielka, piękna rola!
Tytułową Carmen kreowała rosyjska śpiewaczka Aigul Akhmetshina. To piękny, mięsisty mezzosopran, choć w I akcie momentami brzmiał trochę ciężko i bez alikwotów. Kreacja aktorska mezzosopranistki też była bogata w emocje i pełna temperamentu. Wyzywająca i arogancka, pewna siebie manipulatorka budziła wiele sprzecznych uczuć. Ten negatywny wizerunek dominował w interpretacji Akhmetshiny. Mniej przypadł mi do gustu baryton Escamilla, czyli Erwina Schrotta. Może i świetnie odegrał aktorsko megalomańską postać torreadora, ale już głosowo brakowało mu wyrównanych fraz i większej palety dynamicznej.
Zachwycająca była Aleksandra Kurzak w roli ucieleśnionej skromności, czyli Micaëli. Bardzo przekonująca była ta skromność, niewinność i pobożność jej bohaterki. Bardzo wzruszające uczucia, a już aria z III aktu stała się punktem kulminacyjnym tej postaci. Zaśpiewana z pokładami liryzmu, smutku, odcieniami dramatycznymi sprawiła, że publiczność dosłownie oszalała z zachwytu, nagradzając śpiewaczkę długimi owacjami.
Pod rozgwieżdżonym niebem Werony wracałam do hotelu pełna wrażeń. Jakże piękne są te wspomnienia!
Trwa ładowanie...