Chcę zaznaczyć swoje nazwisko
Izabella Starzec: Niemal w przededniu twojego debiutu w Metropolitan Opera planowanego na kwiecień 2020 roku, gdzie miałeś wystąpić w partii Lorda Guglielmo Cecilla w „Marii Stuardzie” Donizettiego, pandemia pokrzyżowała te plany. Jak to wtedy przyjąłeś?
– Andrzej Filończyk, śpiewak operowy: Bardzo dobrze pamiętam ten dzień, ale byliśmy bezpośrednio z żoną przed narodzinami synka, więc gdyby nie pandemia, gdyby nie to rozwiązanie kontraktu, to byłbym na innym kontynencie w trakcie tego wielkiego dla nas wydarzenia. Dla mnie więc był to na swój sposób szczęśliwy zbieg okoliczności.
Mogłeś spokojnie poświęcić czas rodzinie, dziecku.
– Tak, zdecydowanie. Te pierwsze tygodnie z maluszkiem, pierwszym dzieckiem, to jest przełom, duża zmiana w życiu. Był to dla nas bardzo szczęśliwy czas, a dwa lata temu pojawiła się na świeci nasza córeczka!
Serdecznie gratuluję. Jak rozumiem, przez te pięć lat od naszej poprzedniej rozmowy rozwijałeś się nie tylko artystycznie, ale dojrzewałeś jako rodzic, jako głowa rodziny.
– Myślę, że są dwa słowa – klucze: dojrzewanie i odpowiedzialność, ponieważ jedno z drugim się łączy, ze sobą współgra. Udaje mi się utrzymać rodzinę i mieć wspaniały czas dzięki mojej małżonce. Żona podróżuje ze mną i jest w stanie poświęcić czas dzieciom.
"Eugeniusz Oniegin", Teatr Wielki im. S. Moniuszki w Poznaniu.
Chcesz powiedzieć, że podróżujecie w czwórkę? Jak to logistycznie wygląda?
– Czasami skomplikowanie, ale raczej w Europie mamy to wszystko dobrze zorganizowane. Przed obecnym debiutem w Metropolitan Opera to już nie jest takie proste, ale przecież też możliwe.
O spełnieniu marzeń, czyli wrześniowym debiucie w nowojorskiej Metropolitan Opera za chwilę porozmawiamy, ale wróćmy do poprzednich lat. We wrześniu 2020 wszedłeś na scenę Opery Frankfurckiej śpiewając w „Purytanach”, a wkrótce debiutowałeś wspaniałą rolą „Don Giovanniego” w operze Mozarta. To są wyżyny wokalne i dramaturgiczne. Jak ważna była to dla Ciebie postać w swych wymaganiach, różnorodności i dla rozwoju wokalnego?
– Mozart jest wyzwaniem dla śpiewaków. Może słuchacz odbiera jego muzykę jako lżejszą od Verdiego, czy Pucciniego, ale wokalnie partie są trudne i bardzo precyzyjne, podobnie jak u Rossiniego.
Sama partia Don Giovanniego jest bardzo ciekawa, ale i skomplikowana. Trzeba być bardziej aktorem, recytatorem niż śpiewakiem, ale oczywiście głos musi być i mieć odpowiedni kolor.
"Pajace", Teatr Wielki im. S. Moniuszki w Poznaniu.
Miałeś już wcześniej rossinowskie przygotowanie, bo przecież wielokrotnie śpiewałeś Figara w „Cyruliku sewilskim”, a rola – jak wiadomo – jest szczególnie wirtuozowska. Jakie wyzwania postawił przed Tobą Mozart?
– Myślę, że jednak na pierwszym miejscu była prezencja sceniczna i strona aktorska, bo przecież cały spektakl się opiera na tej postaci, która musi być interesująca, wielobarwna. Wyzwaniem jest też samo przebywanie na scenie, które jest szczególnie intensywne dla Don Giovanniego. W porównaniu np. z Marcello w „Cyganerii”, czy Belcore w „Napoju miłosnym”, którzy raczej mają krótkie sceny i można między nimi odpocząć w garderobie, Don Giovanni jest niemal cały czas w akcji, a tym samym należy utrzymać przez dłuższy czas to napięcie sceniczne.
A jak przemawia do Ciebie styl belcantowy, jakże charakterystyczny np. w operach Donizettiego?
– Przede wszystkim chodzi o śpiewanie, co jest bardzo przyjemne, ponieważ można się na tym skupić w spokojniejszej prezencji scenicznej, nie tak kolorowej, nie tak intensywnej, ale mimo wszystko wokalnie jest to wyzwanie. Wydaje mi się, że Donizetti i Bellini mieli jeszcze do dyspozycji śpiewaków mozartowskich i pisali dość niskie partie, niewygodne dla wyższych lirycznych, młodych barytonów. Dają jednak one podstawy techniki, zwłaszcza w ciężkich pasażach wokalnych.
"Cyganeria", Royal Operahouse Covent Garden, Londyn.
Gdy wchodziłeś w rolę Marcella w „Cyganerii” Pucciniego, byłeś młodziutkim śpiewakiem. Tymczasem jest to weryzm i mocne wymagania wokalno-sceniczne. Jak sobie radziłeś z tą rolą?
– Głos na pewno nie był tak dojrzały, więc stawiałem na aktywność sceniczną. Będę wracał do tej partii w grudniu w Bayerische Staatsoper i myślę, że zdecydowanie inaczej ją zaśpiewam. Po prostu inaczej obecnie „mieści mi się w gardle”.
Masz już swoją publiczność w Europie?
– Myślę, że tak. Ponieważ pojawiam się regularnie w różnych teatrach, to spotykam stałych bywalców, którzy faktycznie przyjeżdżają na mnie, żeby mnie posłuchać. Tak jest w Szwajcarii, Austrii, Niemczech, Anglii. Mam też takich melomanów z Polski, którzy bardzo często za mną jeżdżą. Jest to dla mnie wielka przyjemność. Zawsze się cieszę na takie spotkania!
"Cyganeria", Stadttheater Klagenfurt
W którym z teatrów europejskich najlepiej Ci się śpiewa?
– Odpowiem następująco: teatrem, w którym mi się najlepiej pracuje i który mi najwięcej dał, to Royal Opera House w Londynie. Jest takim probierzem tego, co się dzieje w świecie operowym, bardzo uważnie śledzi się tamtejsze produkcje. Jakby to wszystko, co tam się dzieje, miało jakieś większe znaczenie niż gdzie indziej. Ale fantastycznie też zawsze wspominam występy w Opéra Bastille.
Czy można zaobserwować różnice w publiczności między tymi dwiema stolicami?
– We Francji publiczność jest bardzo międzynarodowa, turystyczna – tak najlepiej ją określić. Uwielbia to, co się dzieje na scenie i cieszy się spektaklem. Londyn według mnie ma bardziej taką stałą publiczność. Też się świetnie bawią, ale uczestniczą w spektaklu bardziej powściągliwie.
Czy nadal Twoim agentem jest Gianluca Macheda?
– Nic się nie zmieniło.
Co ci dały te lata współpracy z nim?
– To było przede wszystkim poznanie tego biznesu od środka, spotkania, rozmowy o teraźniejszości i przyszłości. Ważne zawsze było planowanie i dzięki managerowi zdobyłem rozeznanie w tych różnych niuansach branży operowej.
Czy w praktyce bywało, że się spieraliście o jakieś kwestie, czy zawsze byłeś „posłuszny” jego wyborom? Czy też bywało, że przeciwstawiłeś się im?
"Cyrulik sewilski", Opernhaus Zurich
– Tak i nie. Myślę, że to jest najfajniejsze w tej współpracy, ponieważ za każdym razem, gdy ja odpuściłem jemu, a on odpuścił mi, to wyszliśmy na dobre. Już pomijam szczegóły i projekty, które się odbyły w taki sposób, bo tego by było za dużo, ale mogę na przykład zdradzić, że „Don Carlos” w Paryżu, mój debiut w Verdim, był takim spornym między nami. Gianluca mnie od tego odciągał, mówił, że to dużo, dużo za wcześnie, ale summa summarum recenzje były wspaniałe. Na pewno jest co wspominać.
W jakim stopniu pozostajesz w kontakcie jeszcze z profesorem Bogdanem Makalem, pod którego opieką kształciłeś się zarówno w szkole średniej, jak i we wrocławskiej uczelni?
– Często rozmawiamy ze sobą i odwiedzam go nadal, konsultując się wokalnie na lekcjach z nim, jak tylko jestem we Wrocławiu. Profesor też przyjeżdża na moje występy. Zapraszam go na spektakle za granicą, żeby posłuchał mnie, trzymał rękę na pulsie w tym rozwoju. Jak mam jakąś nową partię, to się pojawiam u niego. Oczywiście jak przygotowałem właśnie wspomnianego Don Carlosa, to widzieliśmy się na lekcjach i śpiewaliśmy razem tę partię. Tak więc jesteśmy w ciągłym kontakcie.
Dobrze mieć takiego pedagoga przy sobie, by nie stracić tych wszystkich wartości, które stanowią podwaliny dobrego głosu.
– Zdecydowanie jest to skarb! Profesor zawsze powtarza, że zna mnie od pierwszych momentów, więc jakby słyszy, czy mój głos skręca w dobrą czy w złą stronę.
Skoro tak jest, jak mówisz, to czy w jakimś stopniu też będziesz absorbował profesora przy projekcie Twojego debiutu w Metropolitan Opera we współczesnej operze?
Nie, chyba mu to odpuszczę [śmiech].
Skoro o nowojorskiej scenie mowa to, co się działo w międzyczasie w kwestii Metropolitan Opera? Trzeba było czekać aż do 2025 roku na ponowne zaproszenie?
– Nie, próby zakontraktowania mnie w trakcie tych pięciu lat były, i to wielokrotne, tylko po prostu byłem zajęty. Miałem już zobowiązania w teatrach europejskich. Poza tym stawiałem na pierwszym miejscu rodzinę, i nie chciałem daleko latać. Wreszcie, to były np. propozycje nagłych zastępstw, a przyznam – nie o taki debiut w MET mi chodziło.
Trzeba dużo odwagi, żeby odmówić tak prestiżowej instytucji.
– To prawda, ale rozmawialiśmy z agentem, żeby ten debiut nie był taki rozmydlony poprzez bycie na przykład piątym Marcello, czy jakimś zastępczym Shaunardem, bądź wziąć udział w dwudziestym spektaklu w sezonie „Napoju miłosnego”. Chcieliśmy, by był to projekt ważny sam w sobie, w którym można wyraźnie zaznaczyć swoje nazwisko. Moim zdaniem mój wrześniowy debiut jest właśnie takim. Poza tym inauguruję sezon.
Co ma też swój wydźwięk.
– No właśnie.
A zatem nie Verdi, nie Donizetti, nie Puccini, tylko Mason Bates i jego „Niesamowite przygody Kavaliera i Clay’a” (The Amazing Adventures of Kavalier and Clay). To ciekawy kompozytor i też didżej, który chyba bardzo rozpoznawany jest w USA?
– Tak, kompozytor jest znany w Stanach Zjednoczonych, lubiany i chętnie słuchany. Ma wiele ciekawych pomysłów muzycznych, też związanych z włączaniem do swoich kompozycji elektroniki. Przyznam, że partia jest bardzo przyjemnie napisana, gatunkowo tytuł oscyluje między operą a musicalem. Jest wiele różnych efektów dźwiękowych, co sprawia, że te bodźce akustyczne pojawiają się czasem zupełnie nieoczekiwanie. Na pewno jego fani też czekają na prawykonanie i specjalnie na to przyjdą.
Poza tym Metropolitan Opera bardzo promuje tytuły współczesne, media to obserwują i zapewne ten szum wokół premiery i inauguracji sezonu trochę potrwa.
Zależy Ci na takim też szumie wokół swojej osoby?
– W takich teatrach, w których raczej chciałbym się pojawiać rzadziej, lecz intensywnie, myślę, że to jest ważne, żeby to nazwisko gdzieś tam było kojarzone i oczekiwane.
Czego Ci serdecznie życzę. Niemniej w nieodległych planach masz też inne zlecenia, jak np. debiut w partii Germonta w operze Verdiego „Traviatta” w reżyserii Sofii Coppoli, którego zaśpiewasz w kwietniu 2026 w Bari. Czy już zacząłeś przygotowania, czy też nie nakładasz na siebie różnych projektów wokalnych i wszystko ma swój czas?
– Oczywiście teraz mam głowę zaprzątniętą postacią Jona Kavaliera. Zwyczajowo jednak nie odkładam niczego na później i uczę się na bieżąco, po kolei. W nowym sezonie mam dużo zobowiązań, a tym samym przygotowań. Czeka mnie Ford w „Falstaffie” Verdiego, Albert w „Wertherze” Julesa Masseneta, czy Valentin w „Fauście” Gounoda. Oczywiście i wspomniany Germont. Jednak w tym momencie najważniejszy jest amerykański debiut.
Będziesz miał wsparcie rodzinne wśród publiczności?
– Naturalnie. Lecimy całą rodziną, z Bostonu ma dojechać jeszcze rodzina żony, profesor Makal też planuje być, a nawet i moi koledzy powiedzieli mi, że zamierzają się pojawić. Bardzo się cieszę na każdego, kto przyjedzie wspierać mnie i oklaskiwać na scenie w trakcie debiutu.
A ja się już dołączam wirtualnie!
– Dziękuję, bardzo mi miło.
Trwa ładowanie...