Wratislavia Cantans - jubileuszowe wspomnienia
Każdy, kto chciałby ująć fenomen „Wratislavii Cantans” musi powrócić do lat 60. XX wieku i postaci Andrzeja Markowskiego. Musi opisać wrocławskie realia muzyczne, które sprowokowały serię zdarzeń, w wyniku których do Wrocławia sprowadzono tak wybitną osobowość – artystę i dyrygenta, obdarzonego charyzmą, zdecydowanego w poglądach, wyrazistego w przekonaniach. Kogoś, kto ożywił zmurszałe środowisko muzyczne miasta stawiając wysokie wymagania i konsekwentnie je realizując. Zdolnego organizatora i wizjonera.
Przypominam dziś te dawne realia w przededniu jubileuszu festiwalu, który w 2025 roku obchodzi swoje 60 urodziny. Sięgam więc do swojego tekstu, który powstał dla periodyku „Dolny Śląsk” (publikacja 2002 rok), z dużymi skrótami prezentując początki „Wratislavii Cantans”, czyli czasy Andrzeja Markowskiego oraz przejście festiwalu pod artystyczną opiekę Tadeusza Strugały.
Nie najlepiej się działo w muzycznym Wrocławiu połowy lat 60. Na koncertach filharmonicznych wiało nudą, a recenzenci bili na alarm. Kadencja dyrektorska Radomira Reszke (1961-63) a zwłaszcza Włodzimierza Ormickiego (1963-65) przyniosła dramatyczny spadek poziomu artystycznego Filharmonii. Na estradzie brylowali piosenkarze, satyrycy, tandetni konferansjerzy. W repertuarze, zgodnie z ideą „wyjdźmy naprzeciw szerokim masom” pojawiały się przedziwne składanki, z popularnymi piosenkami na czele lub wyświechtany program zawężony do najbardziej chwytliwych pozycji: Beethovena, Mozarta itp. Orkiestra plasowała się wśród polskich zespołów gdzieś na szarym końcu. Wybitni artyści zapraszani przez PAGART omijali Wrocław z daleka, a sporadyczne występy takich osobowości jak np.: Nikita Magaloff, Martha Argerich czy Edward Auer, nie były w stanie zatrzeć wrażenia ogólnej mizerii. Samemu zespołowi brakowało świeżej krwi, brakowało własnej siedziby (miejscem koncertów była na ogół aula Politechniki Wrocławskiej), brakowało ciekawych propozycji programowych. Jednym słowem – brakowało wszystkiego.
Ewa Kofin, intensywnie recenzująca dla „Słowa Polskiego” życie muzyczne miasta, co rusz dawała wyraz swojemu niezadowoleniu:
„ ...Inne pozycje ostatnich symfonicznych koncertów, to sama „odsmażana muzyka”, tzn. już wielokroć wykonywana [...], to pójście po najmniejszej linii oporu...”
„Słowo Polskie”, 14.02.1964
„...Filharmonia zaprosiła nas na popularny koncert symfoniczny, który niestety, mógł wywołać ogólne rozczarowanie. Przede wszystkim nie był to koncert popularny ( jak głosił afisz ), lecz rozrywkowy, i nie tyle koncert, ile bliżej nieokreślona impreza. Po drugie – znalazły się w niej utwory bardzo słabe pod względem artystycznym, czy nawet bezwartościowe obok nielicznych dobrych. Po trzecie – orkiestra okazała się słabo przygotowana, niektórych utworów w ogóle nie umiała...”
„Słowo Polskie”, 18.05.1964
W tych słowach było nie tylko narzekanie, ale i troska o muzyczną przyszłość miasta. Mało tego – z owej troski narodziły się konkretne działania. Ewa Kofin skierowała bowiem swoje kroki do kierownika Wydziału Kultury Prezydium RN miasta Wrocławia, Jerzego Nowaka i tak wspomina tamtą wizytę:
Ewa Kofin, krytyczka muzyczna (wypowiedź z 1996 roku): Krytykowałam i krytykowałam, ale w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że to nic nie daje, nic z tego nie wynika, niczemu nie służy i coś trzeba zrobić we Wrocławiu, żeby ta Filharmonia stanęła na nogi. Zdałam sobie sprawę, że jest to kwestia autorytatywnego dyrygenta, jakiego wtedy tutaj nie było, z którym by się orkiestra liczyła. Z tą myślą poszłam do Wydziału Kultury, mając wszakże nikłą nadzieję, że ktokolwiek tym się przejmie. Tymczasem naprawdę się przejęli.
Kierownik Wydziału, pan Jerzy Nowak dał mi wolną rękę w podjęciu rozmów z dyrygentami, których znam i poważam – byle udało się któregokolwiek z tych wielkich namówić na przyjazd do Wrocławia. Zaczęłam od najsławniejszych, rozesłałam listy i czekałam. Niestety, spotykała mnie odmowa za odmową. Pamiętajmy bowiem, że Wrocław poczytywany był wówczas za prowincję, „renoma” orkiestry też była powszechnie znana i nikt specjalnie nie miał ochoty tu przyjechać. Pierwszym dyrygentem, którego Nie nie zabrzmiało tak kategorycznie, żeby dalsze pertraktacje były niemożliwe, był właśnie Andrzej Markowski.
Andrzej Markowski (rocznik 1924) miał już ustaloną reputację cenionego dyrygenta i wybitnego interpretatora dzieł współczesnych kompozytorów. Po jego batutą zabrzmiało wiele prawykonań utworów Pendereckiego, Lutosławskiego, Bairda, Serockiego. Markowski był częstym gościem na festiwalu „Warszawska Jesień”, cieszył się uznaniem za granicą, sprawnie prowadził Filharmonię Krakowską. A że był z natury trochę takim „wolnym strzelcem” i nie lubił wiązać się na długo z jedną instytucją, toteż po kilku latach dyrektorowania w Krakowie, w 1965 roku, zakończył współpracę. I akurat wtedy nadszedł list z Wrocławia...
Andrzej Markowski
Ewa Kofin: Po nawiązaniu tego pierwszego kontaktu rozpoczęły się dalsze pertraktacje, które prowadził zastępca kierownika Wydziału Kultury, Michał Kłeczek. Markowski postawił wtedy niesamowite warunki. Kiedy z nim wcześniej rozmawiałam powiedział tak: Proszę Pani, jeśli miałbym prowadzić Filharmonię to nie w jakiejś wypożyczonej sali Politechniki, czy w sali Studia Radiowego. Musielibyście zbudować Filharmonię, musielibyście zasilić tę orkiestrę dobrymi muzykami, musielibyście podnieść im pensję.
Oczywiście miał też i dla siebie jakieś warunki finansowe. Oświadczył również, że jedyna rzecz, która by przyciągnęła go do Wrocławia, to możliwość zorganizowania festiwalu poświęconego muzyce oratoryjnej. Proszę sobie wyobrazić, że Wydział Kultury wszystkie te jego warunki, łącznie z budową Filharmonii zaakceptował. Kiedy po latach zapytałam się już nieoficjalnie kierownika Nowaka, jakim cudem zdobył na to wszystko pieniądze, jak mógł spełnić te warunki, odpowiedział z uśmiechem: "Na wariackich papierach. To znaczy, że my się zgadzamy, podpisujemy umowy, robimy długi, deficyt, a miasto potem spłaca. To była normalna procedura w owych czasach, bo gdybym się kierował przyznanym budżetem, to bym w życiu niczego nie załatwił dla miasta".
Pertraktowano przez pół roku, od wiosny do jesieni 1965 roku. W tym czasie w Filharmonii Wrocławskiej panowało „bezkrólewie”, co nie znaczy, że nie pracowano. Koncerty się odbywały, nad zespołem czuwał Tadeusz Strugała, który wtedy był drugim dyrygentem i oczywiście wyczekiwano z niecierpliwością Markowskiego. Wreszcie zawitał Markowski, rozpoczęły się próby i 22 kwietnia 1966 roku w auli Politechniki Wrocławskiej odbył się pierwszy koncert naszych filharmoników pod batutą nowego szefa.
„Andrzej Markowski potwierdził swym wrocławskim występem powszechną o nim opinię, iż jest muzykiem i dyrygentem znakomitym. W jego dyrekcji uderza szczególna koncentracja, kondensacja ekspresji i niebywała czujność [...]. Cały program orkiestra zagrała w nadzwyczajnym skupieniu, toteż był to w sumie koncert bardzo czysty, precyzyjny technicznie, zaś muzycznie – „rasowy”.”
E. Kofin, „Słowo Polskie” 5.05.1966
Obecnie można się tylko zadumać nad tak szybkim rozwojem wydarzeń i niezwykle sprzyjającymi kulturze władzami miasta. Pomijając już samą zgodę na rozliczne warunki związane z prowadzeniem Filharmonii, władze w zasadzie w ciemno „kupiły” pomysł festiwalu! Zaledwie w kilka miesięcy po przyjeździe Markowskiego do Wrocławia – miesięcy, za którymi kryje się cała machina organizacyjna, artystyczna i oczywiście finansowa – w sierpniu 1966 festiwal „Wratislavia Cantans” staje się faktem.
Ewa Kofin: Dlaczego się to mogło udać? Może właśnie dlatego, że było organizowane na wariackich papierach. Poza tym po jego pierwszych koncertach zapanował nieopisany entuzjazm. Takiej właśnie osobowości artystycznej potrzebowaliśmy we Wrocławiu i wszyscy chcieli, żeby został jak najdłużej. Jeśli więc Markowski miał swoje życzenia i kaprysy - to były one spełniane. Kiedy usłyszano o pomyśle zorganizowania festiwalu, ludzi naprawdę ogarnęła euforia. Pamiętam jak Kazimierz Wiłkomirski ładnie to scharakteryzował: "To były czasy, kiedy inicjatywa i działalność ludzka daleko wyprzedzała wszystkie formalności".
Wojciech Dzieduszycki, recenzent muzyczny (wypowiedź z 1996 roku): Kiedy Markowski powiedział mi o swoim pomyśle festiwalu, początkowo potraktowałem to jako zupełnie szaloną ideę. Ale Markowski dopiął swego. Przekonywał, że nie ma ani w Polsce, ani nigdzie indziej takiego festiwalu, a Wrocław jest wyjątkowo predestynowany do tego, aby zabrzmiały tutaj wielkie dzieła. Są kościoły, zabytkowe sale, jak np. Aula Leopoldyńska. I mówił: "Ja też jestem predestynowany do tego".
Inicjatywa Markowskiego rozpaliła wyobraźnię środowiska muzycznego. Z zapartym tchem oczekiwano sierpnia i festiwalu, a im bliżej było inauguracji tym częściej zaczęły ukazywać się notki informujące o planowanym wydarzeniu. W kalendarium I Festiwalu znalazło się siedem koncertów zgrabnie łączących przeszłość z teraźniejszością: Zieleński obok Koszewskiego, Messiaena, Regamey’a i Pendereckiego, Bach i Pergolesi dialogujący z Janackiem i H.M. Góreckim. Idea Markowskiego by „obudzić” dawnych mistrzów i popularyzować muzykę tworzoną w naszych czasach była w owych czasach bezsprzecznie nowatorska. Jeśli więc wrocławianie tłumnie uczęszczali na koncerty festiwalowe, to nie tylko dlatego, że był to pierwszy festiwal. Magnesem był program, którego nie uświadczyło się wtedy w żadnej sali filharmonicznej, jak również miejsca koncertów: kościoły i zabytkowe sale (Aula Leopoldyńska) – po raz pierwszy wykorzystane do celów koncertowych dzięki Markowskiemu.
I Festiwal jeszcze nie dawał poczucia wyrazistej oratoryjno-kantatowej formuły. Nie było bowiem ani jednego oratorium. Spora dawka utworów polskich kompozytorów przypominała natomiast o millenium. Natomiast kontrowersje budził wieczór zatytułowany „Wschód w muzyce i poezji” z powodu mało autentycznych prezentacji, zabarwionych europejską tradycją wykonawczą, niźli przypominających prawdziwy Orient (warto tu zwrócić uwagę, że ten koncert stanie się zalążkiem dni egzotycznych na festiwalu, rozbudowanych przez Tadeusza Strugałę w latach 80 i 90).
„Wschód w muzyce i poezji, czyli produkcje Warszawskiego Zespołu Orientalnego. Impreza na poziomie prowincjonalnej „akademii”[...], jakim cudem znalazło się to wszystko w programie poważnego i ambitnego festiwalu?”
Bohdan Pociej, „Ruch Muzyczny” 1966 nr 20
Krytycy jednak podziwiali poziom wykonawczy festiwalu, cieszyli się z przedsięwzięcia jako takiego podkreślając, że sierpniowy termin, mimo wcześniejszych obaw, znakomicie się sprawdził.
„[...] przekonany jestem, że I Festiwal „Wratislavia Cantans” przeszedłszy zwycięsko chrzest bojowy, liczyć może na piękny rozwój”.
Tadeusz Natanson, „Gazeta Robotnicza” 22.08.1966
A kiedy nadszedł rok 1967, z radością anonsowano II Festiwal w prasie wrocławskiej oraz krajowej. Bywało jednak, że miejscem informacji o festiwalu był wspólny tekst o „Nowym kombajnie dla rolników” i „Pływającej stacji kontrolnej”, w którym pomiędzy walorami użytkowymi pługofrezarki i badaniem zanieczyszczeń polskich wód, znalazło się kilkanaście wersów o festiwalu („Express Wieczorny”, 29.08.1967). Na szczęście były sporadyczne przypadki dziennikarskiej beztroski.
Lata Markowskiego spędzone na prowadzeniu Filharmonii Wrocławskiej nie pokrywają się z kierownictwem festiwalem. Markowski, czego w zasadzie można było się po tym niespokojnym duchu spodziewać, długo nie usiedział na jednym miejscu. Po trzech latach, z końcem 1968 roku, pożegnał się z zespołem i przeniósł do Warszawy, a pałeczkę przekazał Tadeuszowi Strugale, który formalnie został szefem Filharmonii 1.01.1969 r.
Tadeusz Strugała, fot. Robert Balcerzak
W tym miejscu trzeba przypomnieć, że właśnie ta instytucja była od początku organizatorem festiwalu. Markowski łączył niejako dwie funkcje – dyrektora Filharmonii Wrocławskiej i kierownika artystycznego „Wratislavii Cantans”. Kiedy odszedł, zajmował się opieką nad festiwalem, lecz wszystkie sprawy związane z organizacją de facto prowadził już Strugała z ramienia filharmonii.
Krytycy mieli żal do Markowskiego, że tak szybko opuścił Wrocław, że zaczął robić festiwal niejako zdalnie – Warszawy i również o to, że „Wratislavia” się odbywała a jego prawie w ogóle nie było. Pojawiał się tylko przelotnie, przyjeżdżał na jeden, dwa koncerty i wyjeżdżał. Jednym słowem – nie słyszał tego co zrobił. Oczywiście, był dyrygentem rozchwytywanym i dużo jeździł po świecie, ale uważano, że nie powinien zaniedbywać festiwalu. Jakim więc ogromnym kontrastem stał się potem Tadeusz Strugała, obecny na każdym koncercie w myśl zasady: „pańskie oko konia tuczy”.
Dziesięć pierwszych lat „Wratislavii Cantans” utrwala wśród krytyków, gości zagranicznych i melomanów opinię najpoważniejszego polskiego festiwalu obok „Warszawskiej Jesieni”. Repertuar systematycznie wzbogaca się o monumentalne dzieła oratoryjne i kantatowe. Pojawiają się takie przeboje jak: „Msza h-moll”, „Pasja wg św. Mateusza” oraz „Pasja wg św. Jana” Bacha, „Requiem” Mozarta, „Missa Solemnis” Beethovena, „Stworzenie świata” Haydna „Mesjasz” oraz „Baltazar” Haendla i wiele, wiele innych. Muzyka współczesna obecna jest m.in. poprzez kompozycje Pendereckiego, Luigi Nono, Luciano Berio. Poczesne miejsce zajmuje muzyka renesansu. O atrakcyjności festiwalu decyduje umiejętnie dobierany program i, co oczywiste, wykonawcy. Naturalnie nie wszystko i nie wszyscy budzą entuzjazm słuchaczy i krytyki. Zdarzają się bowiem wieczory nieudane, ale są to zdecydowanie sporadyczne przypadki. Festiwal ma się dobrze i jest w dobrych rękach. Pytanie tylko czyich? Jeśli bowiem sądzimy, że figurujące aż do XII Festiwalu nazwisko Markowskiego, jako kierownika artystycznego odzwierciedla stan faktyczny, jesteśmy w błędzie.
Autorka (pierwsza po lewej) z przyjaciółmi.
Tadeusz Strugała, dyrygent, wieloletni szef artystyczny „Wratislavii Cantans” (wypowiedź z 2001 roku): Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że na pewno dwa ostatnie festiwale, które choć odbyły się jeszcze pod nazwiskiem Markowskiego, przygotowane zostały artystycznie i programowo przeze mnie. Dochodziło bowiem do sytuacji, że jeszcze w maju nie miałem nic na wrześniowy festiwal! Musiałem wszystko robić sam.
Oficjalnie jako dyrektor artystyczny „Wratislavii Cantans” Strugała zaistniał w programach i na afiszach od 1978 r. Należy wszakże pamiętać o jego wcześniejszym wkładzie w kształt programowy festiwalu i oczywiście – co wynikało z funkcji szefa instytucji – organizacyjny. A do tego rodzaju zadań byli również zastępcy: Marian Wawrzynek (za kadencji Markowskiego), Władysław Ziemiański a następnie Jerzy Filc (za czasów Strugały).
Jerzy Filc, muzyk, Kierownik Działu Festiwali i zastępca dyrektora Filharmonii Wrocławskiej 1977–1980 (wypowiedź z 2001 roku): Najpierw, w 1977 roku, Strugała przyjął mnie na stanowisko kierownika działu festiwali. Wcześniej takiego działu nie było. Podlegały mi kwestie organizacyjne i nie tylko organizacyjne dotyczące Wratislavii Cantans, Festiwalu Polskiej Muzyki Współczesnej i Dni Muzyki Organowej i Klawesynowej. Zajmowałem się m.in. korespondencją, również obcojęzyczną, z zespołami, solistami, menedżerami i ustalałem z nimi repertuar oraz warunki występu wg ustaleń Strugały. W odpowiednim czasie zlecałem napisanie komentarza do programu (np. Markowi Dyżewskiemu, Rafałowi Augustynowi czy Kazimierzowi Kościukiewiczowi) i nadzorowałem sprawy wydawnicze.
Jerzy Filc (na pierwszym planie) z rodziną i znajomymi. 1978 rok.
Nie wszyscy zapewne zdają sobie sprawę, że w owych czasach wydawnictwa – również festiwalowe – zanim więc trafiły do druku, musiały przejść przez Urząd Kontroli i Prasy. Dopiero „magiczna” pieczątka widniejąca na każdym zleceniu (afisz, plakat, program, itp.) pozwalała na podjęcie dalszych kroków. Obecnie trudno sobie wyobrazić jakie to niepoprawne politycznie teksty czy treści mogły się znaleźć w wydawnictwach festiwalowych.
Tadeusz Strugała kontynuując koncepcję Markowskiego działał z niezwykłym jak na owe czasy rozmachem i swobodą. To swoiste crescendo dotyczy zarówno czasu trwania „Wratislavii Cantans”, która powoli, lecz wyraźnie się wydłużała, jak i liczby koncertów w ciągu dnia – do trzech włącznie. Dobierał wykonawców, planował repertuar nie zastanawiając się nad budżetem, który zapewniony był przez dotacje ministerialne i wojewódzkie. O sponsoringu jeszcze wtedy nikt nie słyszał.
Wratislavia Cantans 1974, fot. Marek Grotowski.
Wśród siedzących od prawej: prof. Ryszard Bukowski, NN, Anna Filc, Teofila Filc, Jerzy Filc.
Tadeusz Strugała: Martwiłem się o pieniądze, ale nie miałem z tym problemów. Miałem jedną zasadę - nie pytałem władz, ile mam pieniędzy, bo gdybym zapytał, to nigdy bym nie zrobił porządnego festiwalu.
Jerzy Filc: Z Festiwalem się liczono i ze Strugałą się liczono. Przyznam, że trochę mnie to szokowało, ale i imponowało, jak Strugała przystępował do organizowania Festiwalu. Zaczynał cykl przygotowawczy wczesną jesienią. W pierwszej przymiarce mówił co mamy już w wyniku wcześniejszych ustaleń i przedstawiał bieżące pomysły. Miał naszkicowany już plan, co którego dnia się odbędzie. Obmyślał sobie obsadę na główny nurt – wieczorny, planował późne koncerty, te które zaczynały się koło 22.00, 23.00 i wreszcie popołudniowe. Jednym słowem przedstawiony plan zamierzał właśnie takim zrealizować, a pieniądze i tak na to dostawał. Nie pamiętam sytuacji, aby trzeba było z czegoś zrezygnować.
Nie rezygnowano również, jeśli to tylko było możliwe, z oryginalnych pomysłów na wydawnictwa festiwalowe. Zresztą książki programowe „Wratislavii Cantans” mogłyby w ogóle stanowić przedmiot osobnych rozważań. Tutaj wypada przede wszystkim zaznaczyć, że stały pod względem zawartości merytorycznej na bardzo wysokim poziomie, dzięki wielu znakomitym tekstom i esejom, nie ograniczając się li tylko do suchych informacji o utworach. Cieszyły też oczy niebanalną szatą edytorską. Przypomnijmy choćby program z 1972 roku, oprawiony jak modlitewnik. Prawdziwe arcydzieło pisane w dodatku ręcznie przez artystę plastyka, Adama Rząsę, który litera po literze, strona po stronie przepisywał otrzymane od organizatorów teksty i komentarze. Za czasów Tadeusza Strugały, programy co roku zmieniały swój wystrój graficzny. Raz był to druk na papierze żółtym żeberkowym. Innym razem oprawiono program w bordową i białą skórę cielęcą, z odciśniętym logo festiwalu – średniowieczną neumą. Tu należy koniecznie przypomnieć autora tego znaku, nieżyjącego już dziś Wiesława Zajączkowskiego.
Ważnym momentem w historii festiwalu, stało się przyjęcie go w 1978 roku do grona Europejskiego Stowarzyszenia Festiwali (EFA) z siedzibą w Genewie. Był to prawdziwy sukces, który miał ogromne znaczenie promocyjne i podnosił prestiż imprezy. Festiwal zaczął być widoczny za granicą, wymieniany w zbiorczych folderach i znany wśród organizatorów innych festiwali. Mało tego. „Wratislavią Cantans” zainteresowało się nowojorskie Muzeum Sztuki Współczesnej (MoMA) i włączyło do swoich zbiorów plakat jednego z pierwszych festiwali. Członkostwo zapewniało też stały przepływ informacji pomiędzy festiwalami. Naturalnie, obowiązkiem wręcz było wysyłanie w odpowiednim czasie wszelkich materiałów wydawniczych.
Strugała latami pracował na renomę „Wratislavii Cantans”, ulepszając, dobudowując i rozbudowując poszczególne elementy. Dbając o dobór repertuaru i obsadę wykonawczą. Wzbogacając o coraz to nowe pomysły. Np. za czasów Markowskiego odbywały się na festiwalu doraźne odczyty (Bohdan Pociej, Witold Rudziński, Marian Wallek-Walewski i in.). Strugała „związał” je w Sesję Naukową (1974 r.), a z niej narodziła się idea Kursu Interpretacji Muzyki Oratoryjno-Kantatowej (1976 r.), przejęta organizacyjnie przez Katedrę Wokalistyki ówczesnej PWSM. W latach 80 pojawiły się Koncerty Laureatów Międzynarodowych Konkursów Wokalnych, Dni Narodowe czy też „egzotyczne” prezentujące w arcyciekawy sposób kulturę danego kraju poprzez koncerty, wykłady i spotkania. Wprowadzone zostały turnieje kontratenorów. Natomiast „multimedialny”, czy też synkretyczny aspekt zapoczątkowany na I Festiwalu interesującym wieczorem pt. „Dźwięk i Światło” miał swoje rozwinięcie np.: w prezentacji filmów i koncertach-wernisażach.
Wratislavia Cantans 1977, fot. Tadeusz Drankowski.
Na zdjęciu autorka z kolegą ze szkoły muzycznej, którzy reprezentują obsługę festiwalu.
Kazimierz Kościukiewicz, krytyk muzyczny (wypowiedź z 2001 roku): Z perspektywy czasu wydaje mi się, że wszystko to, co później się działo na festiwalu, zawierało się w pomyśle Markowskiego. I już pierwszy festiwal zawierał wszystkie główne elementy, oczywiście realizowane jeszcze na niewielką skalę. Ale ta późniejsza różnorodność festiwalu Strugały była koncepcyjne właśnie tam.
Tadeusz Strugała: Myślenie nad koncepcją programową festiwalu przebiegało trzyetapowo: pierwszym były formy koncertów, które składałyby się na architektoniczną całość festiwalu. A więc z recitali, koncertów oratoryjnych, symfonicznych próbowałem tworzyć filary konstrukcji. Potem planowałem przebieg tej konstrukcji, czyli obmyślałem epoki, kompozycje i kompozytorów. A wszystko to musiało mieć swój harmonijny przebieg – zaczynając od niewielkiego koncertu kameralnego, idąc do kulminacji i schodząc łagodnie do zakończenia. Jeśli planowałem np. Mszę h-moll Bacha to musiała być jakąś dominantą. Trzecim etapem było dopasowywanie ewentualnie jakiś bardzo interesujących propozycji, które nie były pierwotnie w programie, ale szkoda by było, gdyby się nie znalazły. No i żeby to miało sens.
Historia „Wratislavii Cantans” trwa. Po Tadeuszu Strugale pojawiła się Lidia Geringer d’Oedenberg, Ewa Michnik, Mariusz Smolij, Jan Latham Koenig, Paul McCreesh, Giovanni Antonini. Od jubileuszowej edycji w 2025 roku festiwalem kieruje Andrzej Kosendiak. „Wratislavia Cantans” nie ma już od dawna dookreślenia „festiwalu oratoryjno-kantatowego”, ale zyskała w nazwie imię jego twórcy – Andrzeja Markowskiego, o którym Wrocław i wrocławianie powinni zawsze pamiętać.
Trwa ładowanie...