Śpiewając, wywalam z siebie wszystko

Obrazek posta

Izabella Starzec: Czy mama śpiewała ci i siostrze kołysanki?

 

Mika Urbaniak, wokalistka: Tak, choć szczerze mówiąc, te moje wspomnienia z przeszłości nie są takie dokładne. Kasia pamięta więcej. Wiem, że mama nam czytała bajki, wymyślała jakieś historyjki, śpiewała różne piosenki, w tym ludowe.

 

Gdy patrzysz na siebie z perspektywy dojrzałej kobiety, to takie oswajanie się z głosem mamy, jej śpiewem było dla Ciebie ważne. Co Ci to dało?

 

– Słuchanie i obserwowanie jej dało mi niesamowicie dużo. Jeszcze jak była z ojcem, czyli do mojego szóstego roku życia, dużo razem słuchaliśmy różnych koncertów. Chłonęłyśmy więc z siostrą tę muzykę. Gdy miałam lat jedenaście – dwanaście, mama zapraszała mnie na koncerty i czasem z nią jeździłam. Pamiętam, jak chodziłam gdzieś za kulisami, słuchałam, jak śpiewa, chłonęłam tę atmosferę. Na scenie była magiczna! Wsiąknęłam w te klimaty całkowicie i sama przecież niedługo później zaczęłam występować.

Pokazywało mi to, jakie są przeróżne możliwości, otwierało głowę, bo oczywiście to, co mama robiła i cały czas tworzy, jest bardzo nietuzinkowe. Myślę więc, że takie otwarcie głowy w młodym wieku na pewno rozszerzało moje horyzonty, jeśli chodzi o muzykę i przekaz.

Obserwowałam ją, gdy śpiewała w domu przy pianinie, gdy zamykała się w pokoju i coś tam przez drzwi można było wysłyszeć. A tak w ogóle, to jest niesamowite pytanie. Nikt do tej pory mnie o takie wspomnienia na zagadnął. Teraz sobie uświadamiam, jak to wszystko było dla mnie ważne. Mama była dla mnie artystką, która odkrywa świat. Była też bardzo skoncentrowana na pracy, pielęgnowała swoją niezależność.

 

Nuciłaś te podsłuchane pod drzwiami melodie?

 

– Tak, nuciłam je i jestem bardzo wdzięczna, że mogłam doświadczyć tak dużo muzyki w młodym wieku, co miało duży wpływ na mój rozwój artystyczny. Wiesz, tak sobie myślę, że dzieci muzyków bardzo naturalnie wchodzą w ten świat. Mają np. 11 lat i już występują na scenie, bo chodząc do szkoły muzycznej, muszą wyjść, zagrać dyplom, ukłonić się, nabyć takiej ogłady scenicznej. To jest naturalnie wpisane w życie muzyka.

 

Urszula Dudziak z córką.

 

 

Niemniej w Twoim wypadku co innego miałabym na myśli. Uczestniczyłaś bowiem w występie mamy i takim już mocno profesjonalnym sznycie. Jak to było z tym Twoim pierwszym występem?

 

– Pierwszy mój występ, z tego co pamiętam, był na dużym jachcie „Chopin”. Mama zaprosiła mnie w tę trasę, taki rejs na Morzu Bałtyckim. Grałam na pianinie, ona śpiewała, potem coś tam rapowałam. Później ojciec mnie zapraszał, ale jak przyjechałam do Polski, gdy miałam 19 lat i zostałam na dłużej, to już zaczęłam prowadzić swoją niezależną od rodziców ścieżkę muzyczną. Zresztą i wcześniej też tak było. Organizowałam jakieś koncerty, improwizacyjne wieczory, coś tam graliśmy w knajpach blisko szkoły.

Myślę, że to jest absolutnie naturalne i wręcz chyba zasadne, by młody człowiek, mający to zaplecze muzyczne w postaci rodziców i pewnych ich doświadczeń, poszedł swoją drogą, przetworzył te wszystkie muzyczne doświadczenia i nabierał swoich.

 

Niewątpliwie masz rację. Jednym z Twoich wielkich doświadczeń muzycznych był występ z Quincy Jonesem. Co Ci dało to spotkanie?

 

– Myślę, że absolutnie zmieniło i wpłynęło na moje życie artystyczne. Po drugiej próbie przyszedł do mnie i mojego partnera, Victora. Była też mama, moja siostra, jacyś inni artyści. Quincy zaprosił nas na kolację. To było dla nas coś niesamowitego.

Ale najbardziej niesamowite było to, że mogłam zaśpiewać z jego big bandem, co bardzo kocham. Big band jest dosłownie magiczny pod względem energii i dźwięku! W każdym razie mimo lęku i stresu udało mi się to zrobić dobrze. Byłam bardzo dumna z tego, że występ tak fajnie wyszedł. Potem przyszedł czas na rozmowę przy kolacji. Puściliśmy mu przez słuchawki nasz utwór „Follow you”, przybił nam piątkę i powiedział, że to jest świetne. Niewiarygodnie mnie to uskrzydliło. Byliśmy na haju przez tygodnie. Quincy dał nam kontakt do siebie. Mieliśmy różne plany.

 

Z Quincy Jonesem.

 

Ale do nich nie doszło. Dlaczego?

 

– Był bardzo zajęty, miał dużo projektów i ciągle to było przesuwane w czasie. Quincy wiele podróżował po całym świecie. W rezultacie nie udało się spotkać, ale chociaż ten jeden występ został mi głęboko w sercu i pamięci.

 

Kto jeszcze tak mocno zaważył w Twoim życiu artystycznym?

 

– Z muzyków, z którymi współpracowałam to niewątpliwie, podczas trasy z Urbanatorem, był Hiram Bullock – rewelacyjny gitarzysta i wokalista, postać niesamowicie charyzmatyczna. Był też basista Otto William, który nauczył mnie wielu rzeczy, a przede wszystkim świetnie opowiadał o muzyce. Dla mnie bardzo ważne było to, że otrzymywałam od nich akceptację mojego śpiewu, rapowania, rytmiki i sposobu przekazu.

 

Kto cię uczył śpiewać?

 

– Oczywiście miałam mamę, której wiele zawdzięczam. Od ojca też dostawałam różne wskazówki. Chodziłam prywatnie na lekcję wokalu, odbyłam też kilka kursów śpiewu w koledżu. Ale wszystko przyszło wraz z doświadczeniem – wokalnym i scenicznym. Starałam się nie naciskać na swój głos, żeby pozostał jak najbardziej naturalny.

 

Jak się czujesz z mamą na scenie?

 

– Uwielbiam z nią występować. To jest ogromna zabawa. Wcześniej czułam więcej stresu, ale teraz, po latach doświadczenia, odczuwam wielką radość. Każdy występ z nią może dużo mnie nauczyć. Ona jest wielką moją fanką, a ja jej. Mama zawsze mówi, że mnie podziwia muzycznie i bardzo lubi to, co ja robię.

 

Co czujesz, kiedy śpiewasz?

 

– Brakuje mi słów, żeby to opisać… Myślę, że czuję się pełna miłości, pełna szczęścia i w ogóle taka pełna energetycznie. Przed wejściem na scenę jestem podekscytowana i odczuwam taki zdrowy, mobilizujący stres. Kiedyś ktoś powiedział, że jeśli muzyk nie czuje stresu przed koncertem, to znaczy, że już nie kocha tego, co robi.

 

Mika Urbaniak z ojcem, Michałem Urbaniakiem.

 

Co daje Ci publiczność?

 

– To jest tak, jakbym była na Mount Evereście emocji. Czuję się wypełniona dobrą energią emanującą od ludzi, że się cieszą, że mają uśmiechnięte twarze. Wiem wtedy, że to, co robię, jest absolutnie sensem mojego życia

 

Czy śpiew pomagał Ci przezwyciężać różne życiowe zakręty?

 

– Oczywiście. Stawał się dla mnie wręcz terapią i nadal tak jest. W tym chaosie dzieciństwa były takie okresy samotności, bo rodzice koncertowali podczas licznych tras. Muzyka w moich trudniejszych chwilach zawsze dawała mi oparcie.

Śpiewając, wywalam z siebie wszystko: smutek, niezrozumienie, poczucie samotności – te najtrudniejsze emocje. Pisanie tekstu też jest dla mnie terapią. Tak było z utworem o moim trzymiesięcznym pobycie w szpitalu. Chciałam w ten sposób zrozumieć jakąś sytuację, zobaczyć ją z różnych punktów i zamknąć jakiś rozdział życia.

A wiesz, jestem bardzo dumna z tego, że przez całą moją karierę aż do dziś zdarzyło mi się tylko raz przełożyć koncert ze względu na chorobę – po prostu straciłam głos i w ogóle nie mogłam zaśpiewać.

 

À propos śpiewania. Masz dar swingowania, naturalną swobodę improwizacji, czyli coś, co bardzo wpasowuje się w wokalistykę jazzową. Ty jednak wchodzisz w różne przestrzenie wyrazowe. Czego poszukujesz?

 

– Przede wszystkim czuję, że style muzyczne łączą się ze sobą. Marzę więc o tym, by naturalnie przechodzić z jednego w drugi. Dla mnie nie ma podziałów. Za chwilę ukaże się moja nowa płyta, potem mam już kolejne plany, a mniej więcej za trzy lata chciałabym zrealizować marzenie i nagrać krążek z big bandem. Tworzę zatem swoją własną ścieżkę artystyczną.

 

Jaka muzyka trafia do Twojego serca?

 

– Oprócz jazzu uwielbiałam muzykę popową. Słuchałam np. Michaela Jacksona, a nawet Madonnę. Dawała mi radość taka chwytliwość, bezpośredniość i możliwość przekazywania czegoś prostego w fajny sposób. Lubię też hip-hop i różne tego pochodne.

Kocham nad życie standardy jazzowe. Słucham ich i myślę o tym, żeby bardziej się rozwinąć i nauczyć więcej tych standardów. Tak po prostu dla siebie. A to z tego wszystkiego wyniknie, jeszcze nie wiem.

 

Wspomniałaś o najnowszym projekcie płytowym. Jaką siebie chcesz w nim pokazać?

 

– Przede wszystkim głębiej sięgnęłam do mojej wewnętrznej prawdy, postrzegania świata i siebie, mojej przeszłość i problemów, które miałam. Współpracuję, jak i przy dwóch poprzednich, z Victorem Daviesem, niesamowitym artystą, kompozytorem no i moim partnerem. Dobrze się nam pracuje, świetnie się rozumiemy i lubię jego pomysły. Bardzo go szanuję i podziwiam. On ma niesamowity talent i nie chciałabym z nikim innym pracować nad tą płytą.

Tym razem jednak sama napisałam bardzo dużo utworów. Zrobiłam samodzielnie wstępną produkcję, zamknęłam się w moim studiu i śpiewałam, odkrywałam, poprawiałam. Przez tę płytę chcę pokazać moją walkę o zdrowie i szczęście. Jest na niej też taka część nieco swobodniejsza. Kocham poczucie humoru i kocham się wygłupiać – taką właśnie lekkość pragnę przekazać.  

 

A tytuł to odzwierciedla?

 

– Myślę, że „Fantasy” mówi samo za siebie. W niej jestem na innym etapie mojego życia. Czuję się bardziej dojrzała i odpowiedzialna. A poza tym cieszę się, że mam obecnie więcej odwagi, żeby taki przekaz wychodził autentycznie – z głębi mego serca i umysłu.

 

 

Wspaniale się dopełniacie z Victorem. Gdy się Was słucha i ogląda to można odnieść wrażenie, że jesteście ze sobą w totalnej harmonii i akceptacji.

 

– Tak to też odbieram. Ten facet jest moim aniołem. Jest mądry, a ja się nieustannie od niego uczę: o muzyce, śpiewie, życiu, za co jestem mu wdzięczna. Wiele razem przeszliśmy. Ja codziennie dziękuję Bogu, że zesłał mi takiego człowieka i oddanego faceta. Był ze mną w najgorszych sytuacjach. Inni by uciekli, a on się mną opiekował i robi to nadal.

Gdy pracujemy to nadkładamy na głowy „czapki pracy”, chodzimy do studia i działamy. A potem zdejmujemy te czapki i możemy się wygłupiać, rozmawiać o czymś, cokolwiek.

 

Mika Urbaniak i Victor Davies

 

 

Dużo rozmawiacie?

 

– Bardzo dużo: o polityce, o planach, o marzeniach. Analizujemy, rozważamy różne nasze wizje, jakbyśmy chcieli iść do przodu, o płycie, o muzyce, o jego projektach. Podziwiam jego talent. Jest wszechstronny, odnajduje się w każdym stylu, komponuje i produkuje na bardzo wysokim poziomie. Maluje, gra na basie, gitarze, klawiszach, bębnach,. Wszystkiego nauczył się sam. Taki człowiek renesansu, który mnie codziennie inspiruje.

 

Pięknie o nim mówisz.

 

– Bo jest pięknym człowiekiem.

 

Co dali ci ludzie, których spotkałaś już tutaj w Polsce? Gdy patrzysz wstecz, co widzisz?

 

Liroya, ponieważ zauważył i docenił moje pisanie, śpiew, rytm. Dało mi to poczucie własnej wartości, że mogę rapować, że to jest fajne, cool. Cenię sobie też współpracę z Andrzejem Smolikiem, który zaprosił mnie do realizacji dwóch płyt. Wydobył ze mnie piękne perełki i potrafił je tak ładnie ubrać, pokazać. Jestem mu wdzięczna za jego delikatność w dostosowywaniu się do potrzeb artysty, bo ja wtedy byłam bardziej nieśmiała, taka cicha i nieco strachliwa. W każdym razie przeżyłam wtedy wiele fantastycznych chwil. Były koncerty,  sukces radiowy, różne nagrody. To wszystko wzmocniło poczucie własnej wartości.

 

Czy czasami masz ochotę wrócić do Nowego Jorku w poszukiwaniu muzycznych inspiracji?

 

– Wiesz, że tak. Dużo podróżujemy, ale rzadko do Nowego Jorku. Chciałabym tam wrócić i pochodzić po klubach, spotykać się z muzykami. Ale jest wiele innych miejsc na świecie, skąd można czerpać inspiracje. Victor pochodzi z Londynu, więc częściej tam jeździmy. Miejsce jest niesamowite, z przebogatą ofertą kulturalną, koncertową czy musicalową. Chciałabym częściej pochodzić na różne spektakle, a nawet zobaczyć operę!

 

 

Mika Urbaniak Urszula Dudziak Nowy York Liroy Andrzej Smolik Quincy Jones Victor Davies Izabella Starzec Michał Urbaniak

Zobacz również

Nie wolno nam zdziczeć
Wratislavia Cantans - jubileuszowe wspomnienia
Wrocławska "Halka" AD 1945

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...