Różne grupy interesów
Izabella Starzec: Jak wyglądał twój dziennikarski dzień w trakcie Konkursu Chopinowskiego?
– Agata Kwiecińska: Program II Polskiego Radia, TVP Kultura: Moje dni wyglądały w gruncie rzeczy bardzo podobnie, ponieważ pracowałam i w Dwójce, czyli w moim głównym miejscu pracy, i gościnnie w TVP Kultura. Wstawałam wcześnie, czyli najpóźniej o siódmej. Jeśli byłam w radiu, to mogłam być w Filharmonii nieco później, czyli chwilę po dziewiątej, a jeśli w telewizji, to przed ósmą trzydzieści, ponieważ jeszcze trzeba się przygotować wizualnie. Pracowałam między cztery a pięć godzin na antenie bez przerwy. Żeby zachować koncentrację musiałam być dobrze wyspana, najedzona i oczywiście przygotowana.
Studio telewizyjne mieściło się w Filharmonii w foyer przy sali kameralnej, co oznaczało, że słuchaliśmy występów z głośników bardzo dobrej jakości, ale był to przekaz zapośredniczony. Natomiast jak byłam obecna radiowo, to w czasie przesłuchań siedzieliśmy na balkonie nad sceną, a w przerwie biegaliśmy do naszego studia. W Filharmonii Dwójka miała swoje studio w foyer, więc należało pokonać jedno dość wysokie piętro schodami, usiąść, porozmawiać, a potem wrócić na balkon, żeby przejąć mikrofon w stosownym momencie. Taki rodzaj dziennikarskiego obozu kondycyjnego [śmiech]. Ale się nie skarżę. Uważam, że to jest wielki przywilej pracować przy konkursie, i wielka odpowiedzialność.
Komentując występy w studiu telewizyjnym, odnosiłam wrażenie, że jesteście dość zachowawczy i ostrożni. Bywało, że mówiliście jednym głosem, jakby w ogóle w grę nie wchodziła jakaś polemika wynikająca z różnicy zdań.
Może byliśmy ostrożniejsi, bo wszystko mogło być pożywką dla hejtu. Konkurs bardzo intensywnie komentowano w różnych mediach, też oddolnie. Na przykład przez wspaniale i prężnie działającą grupę „XIX Konkurs Chopinowski” na Facebooku. Żyjemy w takich czasach, że wyciągnięcie jednego zdania z kontekstu staje się pożywką dla negatywnych reakcji na temat danego pianisty. Byliśmy też ostrożni względem polskiej ekipy. Chodziło o to, żeby nikogo nie skrzywdzić.
Jaka była twoja rola w studiu? Moderatorki, czy również i komentatorki?
– Moją rolą było przede wszystkim stworzenie warunków do tego, by eksperci mogli się wypowiedzieć. Oczywiście podrzucałam też jakieś wątki czy tematy i pilnowałam, żeby przekaz był jasny i komunikatywny. Na przykład, by wyjaśniać jakieś techniczne czy muzyczne terminy. W tej kwestii zdania są podzielone, bo niektórzy uważają, że to sprowadza wypowiedź do bardzo niskiego poziomu, jeśli tłumaczymy komuś, czym jest legato. Jednak uważam, że wielu widzów może tego nie wiedzieć i warto objaśniać.
Jak czyniła to szczególnie prof. Joanna Ławrynowicz-Just, co również i mi wydało się zasadne z czysto edukacyjnego względu.
– No właśnie, by trafić z tym przekazem do szerszego grona.
Często podkreślano, że poziom konkurs był bardzo wysoki. Jak ty to widziałaś?
– Wyjściowy poziom tych pianistów na tym konkursie był bardzo wysoki. Nie było wykonań, które byłyby całkowicie nie do przyjęcia. To już nie są te czasy sprzed, powiedzmy, 30 lat, kiedy w pierwszym etapie zdarzali się tacy, którzy byli tylko do niego przygotowani. Po czym, przeszedłszy do drugiego etapu, nie byli w stanie porządnie dokończyć swojego występu.
Natomiast po werdykcie, który też nie był moim wymarzonym, byłam zaskoczona, można powiedzieć, zszokowana. Ale czy to jest powód do tego, by Eric Lu stał się obiektem różnego rodzaju sarkastycznych komentarzy?
Wracając do naszych rozmów w studiu i twojego niedosytu względem polemiki, czy różnicy zdań. Często tak się dzieje, że wspólne słuchanie tworzy pewien rodzaj wspólnoty, w której myślimy podobnie. I może faktycznie stąd wynikał nasz podobny ogląd konkretnych występów.
Czytałaś może różne komentarze w sieci?
– Nie sposób, by przeczytać to wszystko. Wiele głosów nie miało też żadnego głębszego sensu. Odzywali się celebryci, którzy nagle mieli coś do powiedzenia. Jakaś pani pisała, że jury to dziadersi i mentalni starcy. Było bardzo dużo generalizowania, uproszczeń oraz powielania niczym nie popartych opinii.
Czy jest jakiś aspekt Konkursu Chopinowskiego, który wymaga głębszego namysłu?
– Pierwszy związany jest z repertuarem. Jego zakres został z jednej strony zawężony, to znaczy w pierwszym etapie uczestnicy mieli cztery elementy obowiązkowe swojego mini recitalu i mogli wybrać tylko spośród pięciu etiud, kilku nokturnów, ballad, fantazji i barkaroli. To sprawiło, że etap był bardzo powtarzalny, co z jednej strony jest dobre, bo stworzyło to łatwiejsze pole do porównań. Z drugiej – z perspektywy słuchacza czy odbiorcy – było monotonne. Pytanie jest zatem takie, czyja perspektywa jest ważniejsza.
Z drugiej strony, repertuar został poszerzony przez dodanie do finałów Poloneza-fantazji As-dur op. 61. Budziło to wątpliwości i z pewnością znacznie utrudniło pianistom występ finałowy, który i tak sam w sobie jest trudny. Nie wiem, czy to się przysłużyło lepszej weryfikacji. Marek Bracha podczas naszych dyskusji w studiu telewizyjnym zauważył, że pianiści nigdy nie są w takiej sytuacji, że grają podczas jednego występu utwór solowy, a potem koncert. Owszem, grają bis na koniec, ale takiej sytuacji, jaką mieliśmy w finałach w tym roku, w normalnym życiu koncertowym nie ma nigdy. Oczywiście można powiedzieć, że wymagania powinny być coraz bardziej wyśrubowane, żeby wybrać najlepszego. Czy to się jednak sprawdziło – nie wiem.
Na pewno nie sprawdził się też bardzo rozbudowany drugi etap, w którym prezentacje teoretycznie miały trwać 40 - 50 minut, ale byli pianiści, którzy przekraczali ten czas. Regulamin określa, że można przerwać, ale na naszym konkursie nie ma takiej tradycji. Zatem i ta kwestia wymaga zastanowienia.
No i jeszcze dochodzi do tego sprawa punktacji.
– To prawda. Kwestia regulaminu jury i oceniania rozpala emocje, bo tym razem aż do finału to były wyłącznie punkty. No i wiemy, bo sami jurorzy o tym mówili, że byli zaskoczeni niektórymi kwalifikacjami do kolejnego etapu, co wynikało wyłącznie z tych punktów.
Ale przecież sami je dawali…
– Tak, sami je dawali, ale sami też ograniczyli się do wykorzystania z tej skali zaledwie jednej piątej. W moim przekonaniu to myślenie było chybione. To przecież nie szkoła, w której dana sfera punktacji odpowiada ocenie.
W ostatnim etapie również dyskutowano, co chyba też nie było dobrym wyjściem, ponieważ ścierały się różne grupy interesów. Nie wiem, czy to jest w ogóle do pogodzenia, szczerze mówiąc. Czy jest jakieś wyjście poza chłodną matematykę, która nie zdaje do końca egzaminu, a z drugiej strony, na przeciwległym biegunie, jest dyskusja? Wydaje mi się, że po prostu konkurs artystyczny zawsze będzie narażony na pewną nieostrość oceny.
Jaka ogólna refleksja towarzyszy ci po tegorocznym konkursie?
– Pierwsza jest taka, że poziom był bardzo wysoki, a pianiści świetnie przygotowani. Z drugiej strony, nie mieliśmy przekonującej wielkiej osobowości, kogoś, kto poniesie ten konkurs w świat.
Trwa ładowanie...