opowieści ciechocińskie - elektrowstrząsy
Opowieści ciechocińskie - Prądy
ANNA
Zawsze myślałem, że miłość jest jak światło świecy. Jedni mają w sobie tyle pewności, że przenoszą z nią góry, pozwalając płomieniowi rozświetlać drogę przed sobą i przed innymi. Tylko nie ja! Ja byłem tym, który zasłaniał dłonią ogarek, bojąc się, że wiatr go zdmuchnie, przy okazji go gasząc. Przy Annie ten płomień drżał jakby na krawędzi zgaszenia.
Anna posiadała tę niezwykłą zdolność, by każdy jej gest wydawał się prosty, choć wywoływał we mnie całą burzę. Gdy odgarniała kosmyk rudych włosów znad ucha, miałem wrażenie, że to najdoskonalsza choreografia świata. Balet, pantomima bogini. Kiedy na mnie patrzyła, czułem się dostrzeżony przez bóstwo, lecz w tej uwadze kryło się również niebezpieczeństwo. Bo im dłużej patrzyła, tym wyraźniej widziała moją nicość. Przeciętność, kupkę rozdygotanych namiętności i nerwów.
Jej oczy. Ach, te oczy. Wciąż nie rozumiem, jak mogły zmieniać kolor zależnie od światła, humoru, pory dnia. Raz wydawały się zielone jak liście brzóz w maju. Innym razem wpadały w szarość deszczowych poranków. A czasem błyszczały błękitem tak czystym, że chciałem zatonąć w nich bez reszty.
Obok takiej zmienności ja byłem jak brudna tafla stawu, spokojna tylko dlatego, że nikt nie chce rzucać w nią kamieniem.
Siedziała przede mną tamtego dnia z lekkim uśmiechem na ustach i oczekiwała. Wystarczyłoby jedno zdanie. Jedno słowo. Gdybym tylko mógł zrobić to, co najlepiej mi wychodziło… pisać. Gdybym mógł wziąć pióro i opowiedzieć jej o wszystkim, o mojej miłości, o zachwycie, o tym, że staje się powietrzem, którego potrzebuję. Słowa na papierze nigdy mnie nie zdradzały. Nigdy się nie jąkały. Nigdy nie pociły z lęku przed odrzuceniem. Nigdy nie ugrzęzły między wierszami niczym wielki kluch.
Tyle że życie nie pozwala prowadzić rozmów atramentem. A świat nie jest korespondencją między dwojgiem serc. W prawdziwym świecie usta muszą wypowiedzieć to, czego umysł się boi. A ja nie potrafiłem wydukać krótkiego – kocham, czy też – wyjdź za mnie.
Patrzyła i czekała. A ja milczałem. Cisza między nami rosła i gęstniała, aż w końcu stała się ścianą nie do przebycia. Poddała się pierwsza. Uśmiech przygasł. Wyjaśniła w kilku słowach, że musi już iść. Jej sukienka zakołysała się jak fala, która odpływa od brzegu, zabierając ze sobą ciepło słońca. Nie obejrzała się.
W mojej pamięci wciąż żyje też ten moment, gdy widziałem ją kilka dni później. Była w towarzystwie innego. Piękna, radosna, bez śladu niepewności. Śmiała się szeroko, jakby nigdy na świecie nie było ciszy. Jego dłoń spoczywała na jej...powiedzmy plecach, prowadząc ją delikatnie. A ona nie tylko nie protestowała, ale zdawała się tym dotykiem karmić i sycić. Była władczynią jego ciała i duszy.
Zrozumiałem wtedy, że moje uczucie umiera w milczeniu. I że jeśli nie zamorduje mnie sam wstyd, zrobi to powoli zazdrość i zgryzota.
Gdy do moich rąk trafił egzemplarz Kuryera Dworskiego, było to jak zmiłowanie losu nad skazańcem. Artykuł o doktorze Mörkdräpare — specjaliście od leczenia lęków, zwłaszcza tych, które dławią głos. Najnowsza metoda medyczna: elektrowstrząsy. Wielce obiecująca z wieloma potwierdzonymi uzdrowieniami. Byłem gotów uwierzyć we wszystko, byle przestać być tym, kim jestem.
Wyjazd był szybki. Nie żegnałem się z nikim, bo i nikomu nie zależało na mnie na tyle, by odczuć brak jakiegoś jąkały. Pociąg do Ciechocinka turlał się ospale po torach, jakby sam był zmęczony zimą. Krajobraz za oknem przypominał brudno-biały obraz namalowany zbyt grubym pędzlem. Śnieg? Nie. Nie było go, a tylko mokra breja śniegowa, która lepiła się nie tylko do butów, ale do poczucia własnej wartości.
Po wyjściu na peron uderzył mnie zapach solanki, zmieszany z błotem i rozkładem. To miasto wyglądało, jakby ktoś przerwał mu sen na najgorszej chwili koszmaru. Ulice ospałe. Domy ze spuszczonymi okiennicami. Tężnie jak resztki szkieletu wielkiego zwierzęcia. Zimowy Ciechocinek nie leczył. On pogrążał w melancholii.
Znalazłem „Willę pod Topolami” pani Sobeckiej — mój tymczasowy dom. Drewniane ściany przywodziły na myśl stary okręt, który tonie, ale wciąż udaje, że płynie. Wewnątrz było ciepło, lecz zapach przegniłej podłogi krył w sobie obietnicę niskiej ceny noclegu.
Na schodach minąłem młodą kobietę o mokrych włosach, które przylgnęły do jej policzków niczym lśniące wodorosty. Szła boso, otulona grubym kąpielowym szlafrokiem, trzymając ręcznik na ramionach, a w jej spojrzeniu była nieobecność człowieka, który dopiero co wrócił z miejsca, gdzie ciało oddziela się od myśli.
- Solankowy zabieg,- szepnęła mi pani Sobecka. Spojrzałem za nią. Ciało parujące w chłodnym korytarzu. Na skórze sól jak świeży grzech.
Patrzyłem na nią długo, czując lekkie mrowienie w brzuchu. Odwróciła wzrok szybko, jakby bała się, że z moich oczu wyjdzie coś, co nie powinno istnieć. Zainteresowanie jej osobą?
Gdy zgasiłem lampkę w swoim pokoju, ciemność okazała się głębsza niż w domu. Wtuliła się we mnie jak choroba. Myślałem o Annie, o jej śmiechu w ramionach innego. Serce bolało jak porażone … prądem.
Nazajutrz miałem odbyć pierwszy seans elektrowstrząsów.
Po śniadaniu poszedłem do willi doktora Mörkdräpare. Krzywy, wykoślawiony bruk zdawał się powstrzymywać mój zamysł poddania się eksperymentowi. Bałem się? A czy ktoś się nie boi przekroczenia granicy swej świadomości? Mapa na odwrocie gazety wskazywała mi ulicę, którą miałem znaleźć. Drewniana willa doktora Mörkdräparego miała być położona nieco na uboczu, w części miasta, gdzie kuracjusze rzadziej zaglądają. Tam było ciszej. Za cicho. Ptaki odleciały stąd wcześniej niż skądkolwiek indziej. Drzewa, pozbawione liści, trzymały się ziemi, jak chorzy trzymają resztki życie.
Willa wyłoniła się zza zakrętu niczym zwierzę czekające na zdobycz. Dwukondygnacyjna, z ciemnego drewna, z werandą, która tonęła w cieniach. Okna miały kształt oczu, zdających się oceniać każdego przybysza.
Kiedy drzwi się otworzyły, poczułem chłód, który nie miał nic wspólnego z temperaturą. Doktor przyglądał mi się z taką uwagą, jakby chciał zajrzeć w miejsca, których nawet ja nie znam.
Przeprowadził zdawkową rozmowę z pośrednictwem pielęgniarki, która tłumaczyła o moich problemach i lękach. Kiwał głową, zapisując coś w karcie. Nie spojrzał na mnie. Nie spytał, czy jestem gotów. Widocznie fakt przekroczenia progu gabinetu, był pieczęcią zgody, aklamacją.
Położyli mnie na metalowym łóżku. Pas na piersi i na biodrach, pasy na nadgarstkach i kostkach. Elektrody dotknęły moich skroni zimnem kojarzonym z lodem. Prąd przeszył mnie pierwszą falą, ale nie mogłem wydać głosu, bo gardło zamieniło się w najbardziej splątany węzeł. Węzeł bólu, nadziei i strachu. Nie byłem na to przygotowany.
A wtedy przyszła ona.
Anna.
W wizji, której nie przywołałem.
Leżała na podłodze, a jej sukienka była rozerwana na barku.
Jej rude włosy przyklejone łzami do policzków.
Jej szyja drżała pod naciskiem dłoni, które chyba musiały być moje.
W jej oczach nie było już barwy. Był lęk.
I pytanie: dlaczego? Dlaczego mi to robisz?
Skąd wzięło się w tej chwili te dziwne ciepło we mnie?
Ta satysfakcja.
Ten obcy, lecz tak znajomy apetyt.
Prąd ustał. Obraz zniknął. Ciało pozostawało uwięzione w drżeniu. Pielęgniarka odpięła pasy. Wstałem i pobiegłem do umywalki. Rzygałem do gładkiego, białego brzucha porcelany, a w ścieku kręcił się wir, maleńkie morze. Ktoś położył mi dłoń na karku, ale to nie był gest pocieszenia, tylko badanie temperatury zwierzęcia. Lekarz coś zapisał. Ani razu nie spojrzał mi w oczy.
Wychodząc na zewnątrz, minąłem tężnie. Kapiąca solanka brzmiała jak tykanie zegara odliczającego moje resztki normalności. Niebo wisiało ciężko, gotowe opaść na ziemię i przykryć to miejsce na zawsze.
Nocą leżałem w łóżku pani Sobeckiej, nie potrafiąc zasnąć. Wiedziałem, że we mnie coś się poruszyło. Coś, co spało zbyt długo. Coś, co pamiętało więcej, niż ja chciałem wiedzieć.
Jeśli prąd miał mnie wyleczyć ze strachu — to zrobił coś odwrotnego.
Strach już nie chciał odejść.
Strach chciał się żywić.
A potwór we mnie uchylił jedno oko
i ziewnął jak ktoś, kto dopiero zaczyna dzień.
PRĄD
Poranek w Ciechocinku smakował starością. Solanka przesiąkała powietrze, mieszała się z wilgocią i wdzierała do płuc z każdym oddechem. Mimo to postanowiłem wyjść do ludzi. Uczyłem się odwagi jak dziecko uczące się chodzić. Każdy krok groził upadkiem, ale pierwszy zabieg pozostawił we mnie dziwną pewność, że mogę spróbować.
Przy tężniach stała grupa kuracjuszek, otulonych szalami tak szczelnie, jakby chroniły się nie przed zimnem, lecz przed spojrzeniem świata. Zebrałem w sobie wszystkie siły, ułożyłem słowa w głowie tak starannie, jakbym szykował recytację Inwokacji dla królowej. Podszedłem. Powiedziałem kilka sylab. Nie zawisły w powietrzu jak zwykle. Ułożyły się w zdanie. Może nie piękne, ale moje. Kobiety skinęły głowami, nawet jedna uśmiechnęła się lekko, a ja poczułem triumf jak pierwszy przysiad po długim leżeniu z nogami w gipsie.
Wracając wzdłuż jakiegoś bocznego zaułka, zobaczyłem kota. Czarny, z połyskiem mokrej sierści, szedł swoim pewnym, bezczelnym krokiem. Nie patrzył na mnie, jakbym nie istniał. Wtedy poczułem impuls. Nagle i gwałtownie. Podniosłem nogę i kopnąłem go. W bok. Mocno, żeby zabić, wystarczająco mocno, żeby wstrząsnąć wątłym i bezbronnym zwierzęciem. Odskoczył jak pocisk, jakimś niewiadomym trafem przeżył.
Ta reakcja. Ten dźwięk. To piękne zaskoczenie w jego oczach.
Satysfakcja zalała mnie jak ciepła fala.
Nie próbowałem jej zatrzymać.
Do willi doktora szedłem lżejszy niż wczoraj.
Znów zimna sala. Znów metalowe łóżko, znów zimne elektrody. Pasy zaciskały się na moich nadgarstkach bez protestu, jakby skóra tęskniła za ich dotykiem. Światło drgało, a ja drżałem już przed prądem, choć jeszcze go nie poczułem.
Kiedy impuls przeszył mnie pierwszy raz, myśl o Annie przyszła szybciej niż oddech. Moje ciało napięło się jak struna, która tylko czeka, by ktoś szarpnął mocniej i wydał z niego piękny, lub fałszywy dźwięk. On już tylko zależał ode mnie.
Wizja przyszła jak fala gorąca, bez uprzedzenia, choć oczekiwana.
Kobieta leżała na podłodze z szeroko rozchylonymi nogami. Uda ociekały krwią, jakby ktoś rozciął je tam, gdzie zaczyna się wstyd. Na piersi miała ślady zębów, głębokie, poszarpane, pozostawione przez kogoś, kto nie dbał o symetrię. Jej usta drżały, a gardło wydawało tylko płytki, bezdźwięczny jęk.
Czułem pod palcami strukturę skóry. Naprężenie mięśni pod dotykiem. Próbowała uciec?
Tak, ale tylko na tyle, bym nadal mógł ją dopaść.
Zrozumiałem, że to nie Anna. Nie znałem tej kobiety.
I w tej nieznajomości było coś niezwykle podniecającego.
Prąd uderzył ponownie, głębiej. Powieki drżały, a wtedy rytm krzyków kobiety zlał się z moim pulsem.
Widziałem jej oczy.
Były szeroko otwarte.
Pełne przerażenia i… znajomości? Poznała mnie? Bo ja jej nie znałem!
Nagle wszystko się rozpadło. Światło wróciło, choć wyglądało jak księżycowa poświata.
Usłyszałem głosy. Za kotarą. Dwa szepczące przerażone kobiece głosy. Nie chciały, żebym je słyszał.
Nie wiedziały, że słyszę.
Mówiły o tamtym przypadku.
O pacjencie z Göteborga.
Cichy, grzeczny, taka biedna dusza.
Po kilku tygodniach terapii wrócił do domu.
Sąsiedzi słyszeli krzyk.
Krew na ścianach.
Żona rozszarpana.
Córka powieszona na własnej halce.
On nagi, śmiejący się w ekstazie.
Śledztwo, dochodzenie, sąd i wyrok...uniewinniający.
Nie chcieli jednak, by lekarz został w Szwecji.
Padło nazwisko. Mörkdräpare.
Tonem, jakby wypowiadały przekleństwo, które przyciąga demony.
Jedna powiedziała, że objawy zaczynają się zawsze tak samo.
Przyłapują pacjenta na drobnych okrucieństwach.
Najpierw zwierzę.
Potem człowiek.
Druga przerwała jej gwałtownym sykiem.
Zamilkły.
Dźwięk kroków doktora zbliżał się z ciemności.
Nie drżałem już z lęku.
Drżałem z oczekiwania.
Pielęgniarka rozpięła pasy na moich nadgarstkach. Jej palce były zimne jak stal, a mimo to nie mogłem oprzeć się myśli, że chciałbym poczuć pod nimi więcej drżenia.
Mojego czy jej?
To nie miało już znaczenia.
Wychodząc, spojrzałem na lustro w korytarzu.
Odbicie miało mój kształt i moje oczy.
Jednak uśmiech należał do kogoś innego.
Szukałem strachu w sobie.
Nie znalazłem go.
Znalazłem pragnienie.
A potwór we mnie podniósł głowę
i oblizał usta,
jakby właśnie poznał smak swojego pierwszego zwycięstwa.
Wieczór był gęsty jak solanka zalegająca w rurach. Zstąpiłem do piwnicy, bo tam panowała cisza, której nie potrafiłem znaleźć nigdzie indziej. Kiedy otworzyłem ciężkie drzwi, poczułem ciepłą mgłę wciskającą się pod powieki.
Kobieta leżała na brzegu wanny. Ta sama, którą widziałem pierwszego dnia na schodach willi Sobeckiej. Mokre włosy błyszczały jak nitki ciemnego jedwabiu. Patrzyła na powierzchnię wody tak, jakby było tam coś, co ją przyciągało bardziej niż życie.
Zrozumiałem ją natychmiast.
Nie potrzebowała słów.
Potrzebowała potwierdzenia.
Delikatnym ruchem położyłem dłoń na jej ramieniu. Drgnęła, ale nie odsunęła się. Spojrzała mi w oczy — spojrzeniem człowieka, który podjął decyzję i tylko czeka na znak, że wolno.
Zanurzyła się powoli, jak ktoś, kto składa siebie w ofierze wodzie. Moja dłoń pozostała na jej głowie — nie trzymała jej, nie zmuszała, po prostu była tam. To wystarczyło.
Bąble powietrza unosiły się przez chwilę, a potem woda znów była gładka.
Zbyt gładka.
Zbyt cicha.
Nie wiedziałem, czy miałem ją ratować, czy pożegnać?
I to było najstraszniejsze.
Nazajutrz obudziło mnie coś na kształt triumfu. Pierwszy raz w życiu nie byłem cieniem.
Byłem kimś, kto decyduje.
Przy tężniach dostrzegłem młodą kobietę o spojrzeniu śmiałym i ciekawym. Suknia, która podkreślała talię. Usta różowe jak świeże kłamstwo. Nie wiem, skąd znalazłem odwagę, ale słowa przyszły same. Gładkie. Pewne.
Rozmawialiśmy długo.
O tym, skąd przyjechała.
O uzdrowisku. O wieczorkach tanecznych.
O soli, która niby leczy, a potrafi ranić.
Czułem, że mnie słucha.
Czułem władzę.
I właśnie wtedy się zaśmiała.
Krótko. Zbyt głośno.
Śmiechem, który w moich uszach brzmiał jak kpina z całego mojego istnienia.
Coś we mnie pękło jak rozgrzana porcelana na zimnym blacie.
Schwyciłem jej szyję tak, że wstrzymała oddech.
Patrzyła ze zdumieniem — nie tym miłym, lecz ostrym, który przeszedł płynnie w lęk pierwotny.
Nie padło ani jedno słowo.
Nie potrzeba było.
Jej spojrzenie mówiło:
Co ty wyprawiasz.
Moje mówiło:
Teraz wiesz, kim jestem.
Gdy puściłem jej szyję, natychmiast odsunęła się o krok — może dwa — jak od zwierzęcia, które nagle pokazało pazury. Powietrze zgęstniało, a ja poczułem w ustach smak zwycięstwa zmieszanego z solą.
Nie obejrzałem się za nią.
W nocy długo siedziałem na łóżku. Ręce drżały mi lekko, choć nie było mi zimno. Kiedy zamykałem oczy, widziałem dwoje ludzi:
Jednego — skulonego, jąkającego się chłopca, który bał się własnego cienia.
Drugiego — spokojnego, pewnego siebie, gotowego sięgnąć po to, czego zapragnie.
Nie wiedziałem, który z nich śpi, a który właśnie się obudził.
Wiedziałem jedno:
Prąd nie zabrał mi strachu.
Prąd dał mi powód, by w końcu przestać się bać.
KREW
Dzień po tamtych wydarzeniach szedłem przez Ciechocinek z głową uniesioną wyżej niż dotąd. Błoto już nie lepiło mi się do butów. To miasto wydawało się jakby niższe, gniecione od góry moją nową pewnością. Solanka w tężniach kapała jednostajnie jak odliczanie czegoś nieuchronnego.
Nie bałem się mijanych ludzi.
Bałem się raczej tego, że mogę ich w ogóle nie zauważyć.
W Willi pani Sobeckiej spojrzenia, które dotąd były obojętne, teraz ślizgały się po mnie ostrożniej. Pielęgniarka o cienkich ustach, która dotąd nawet nie definiowała mnie jako część otoczenia, nagle przystanęła na schodach, przepuszczając mnie z lekkim ukłonem. Młody uzdrowiskowy lokaj — dawniej kpiący w oczach — teraz uciekał spojrzeniem gdzieś w dół.
Zacząłem się zastanawiać, czy coś zmieniło się na mojej twarzy, czy może w sposobie, w jaki stawiam kroki. Czy może to tylko moja wyobraźnia żąda uznania?
Na kolejny zabieg szedłem tak, jak idzie się na spotkanie z kimś, kto trzyma w dłoni sekret własnej siły. Doktor Mörkdräpare znów przywitał mnie milczeniem — ale w tym milczeniu było coś więcej. Jakby moje pojawienie się wpisywało w jego dłuższy, ukryty plan.
Położyłem się na metalowym łóżku bez oporu. Pasy były już tylko dodatkiem, konwencją. Elektrody zetknęły się z moimi skroniami jak dwie ostatnie kropki na mapie. Generator syknął, światło pociemniało i wtedy wstrząs wstrząsem wypchnął mnie poza siebie.
Świat wizji rozwarł się bez ostrzeżenia.
Anna.
Stała przede mną.
Nie taka jak na promenadzie, śmiejąca się z cudzych słów.
Tylko milcząca, bosa.
Ramiona miała okolone sinymi śladami — jak po dłoniach kogoś, kto trzymał zbyt mocno.
Suknia była rozdarta od piersi do łona.
Po udzie spływały smugi czerwieni.
Jej skóra drżała, jakby serce pompowało strach zamiast krwi.
Chciałem do niej podejść.
Przeprosić za wszystko, za milczenie tamtego dnia, za błoto na butach, za to, że nie potrafię mówić.
Kiedy ku niej zrobiłem krok, zobaczyłem własne dłonie uniesione w powietrzu.
Nie przestraszone.
Nie błagalne.
Zaciskające się już wcześniej — na czymś, co zniknęło w mroku przed nią.
Jej spojrzenie pytało: dlaczego?
A moje wnętrze odpowiadało: bo mogę!
Świat wizji zachwiał się, rozmył… i wrócił z czymś jeszcze straszniejszym.
Zobaczyłem siebie, przykucniętego nad nią, zlizującego krew z jej brzucha.
Jakby krew była dowodem, że wreszcie się odnalazłem.
Gdy zabieg dobiegł końca, ciało bolało mnie inaczej niż wcześniej. Nie mięśnie.
Sumienie, jeśli jeszcze je miałem.
Leżałem chwilę, zanim odpięto pasy.
Usłyszałem szelest za parawanem.
Dwie pielęgniarki.
Sączyły między sobą historię jak truciznę.
Ten z Göteborga też zaczynał niewinnie.
Pomagał.
Był grzeczny.
Cichy.
Tak bardzo chciał być kochany.
A potem przestał prosić.
I zaczął brać.
Druga próbowała przerwać rozmowę.
Zbyt późno.
Wiedziałem już, że to nie są tylko zabiegi.
To nie jest terapia.
To przebudzenie.
Wróciłem do pokoju późnym popołudniem. Nie potrafiłem usiąść spokojnie, więc wyszedłem ponownie. Chłodne powietrze przecięło skórę, ale nie zatrzymało mnie.
Spacerowałem bez celu. Czułem energię, która mnie rozsadzała od wewnątrz. Słońce przybrało barwę czerwonego wina lub krwi, jakby sugerowało mi, że ta noc może wiele mi zaoferować.
Wieczór spłynął na Ciechocinek miękko jak czarna tkanina.
Muzyka stłumiona i zmysłowa sączyła się z wnętrza kawiarni, jakby ktoś grał pod skórą żyjących ludzi. Stanąłem w oknie. Niewidoczny z wewnątrz. Chciałem tylko obserwować, ale ciało miało inne plany.
Wszedłem. Głowa uniesiona, ramiona lekko pochylone do przodu, samą postawą mówiłem, zejdźcie mi z drogi.
Światło odbijało się w oczach tańczących, jakby każde spojrzenie prosiło o dotyk.
Kobiety kręciły się lekko, biodra jak wahadła odliczały czas, który zdawał się nie należeć do nikogo. Zobaczyłem ją.
Młoda, pełna życia, dokładnie tyle, ile można było stracić.
Suknia błyszczała, jakby ktoś wysypał na nią sól,
a skóra była jasna i gotowa przyjąć każdy rodzaj doznań.
Nie musiałem mówić. Chociaż już nie czułem skrępowania. To świat czuł się teraz skrępowany moją wielkością.
Swoje kroki skierowałem w jej stronę.
Ona zrozumiała mnie po samym spojrzeniu.
Wstała, podała rękę.
Taniec zaczął się od ramion.
Potem biodra.
Następnie oczy.
Czułem jej oddech przy szyi.
W tańcu jej włosy muskały mnie jak obietnica.
Zapach jej perfum był obietnicą.
Była jak owoc, który sam wpada w dłoń, zanim zdążysz go zerwać.
Zaproponowałem spacer.
Nie zastanawiała się nawet sekundy.
Ciechocinek nocą był labiryntem milczenia.
Zimny wiatr owijał się wokół nas jak szal.
Latarnie drżały w ciemności,
a ich światło tylko udawało bezpieczeństwo.
Nie pytała, dokąd idziemy.
Może nawet nie chciała wiedzieć.
W jednym z zaułków światło latarni zgasło.
Idealnie.
Stanęła.
Odwróciła się do mnie z uśmiechem, który jeszcze nie zdążył stać się strachem.
Puls pod skórą — szybki, niepewny.
Jak u zwierzęcia, które wie, że już jest obserwowane.
Nie patrzyłem w jej oczy.
Patrzyłem na szyję.
Na miejsce, gdzie żyły przebiegają tuż pod cieniem szczęki.
Tam mieszka życie.
Tam mieszka koniec.
Zrobiłem krok
i jeszcze jeden
tak, że cień połknął nas oboje.
Jej dłoń przylgnęła do mojego ramienia. Jej twarz była o centymetr od mojej.
Usta gotowe były, by przyjąć słodycz pocałunku. Położyłem dłoń na jej policzku.
Skóra była ciepła.
Miękka.
Zbyt pewna, że świat ją ochroni.
Spojrzała mi w oczy
i w tym spojrzeniu pojawiło się małe pytanie, maleńkie, ale wystarczające, by wiedziała już wszystko.
Mój palec musnął jej usta
jak prośba o ciszę,
jak koniec pieśni,
jak znak, że opowieść zmienia narratora i nagle z bajki staje się przestrogą.
Jej źrenice rozszerzyły się, odkrywając, że dotąd widziała tylko połowę świata
Zacisnąłem zęby na jej tchawicy.
I wtedy cisza się domknęła.
Tego wieczoru nie myślałem o Annie jak o aniele.
Nie jak o marzeniu.
Nie jak o ranie.
Myślałem o niej jak o czymś, co można posiąść, zniszczyć.
I pierwszy raz od dawna — zasnąłem spokojnie.
Powrót
Ostatni dzień terapii przyszedł niezauważenie.
Może dlatego, że nie miałem już czego się bać.
Doktor Mörkdräpare spojrzał na mnie z tą samą obojętnością, z jaką patrzy się na zegar — po prostu odnotowując czas. Pasy już nie były potrzebne. Elektrody tylko musnęły skronie, jak pocałunek nauczyciela udzielającego błogosławieństwa przed ruszeniem w świat z nabytą wiedzą.
Prąd przeszedł przez moje ciało jak pieszczota, zapowiedź rozkoszy.
Ani drgnąłem.
Ani źrenica mi się nie zwęziła.
Bo czym jest szok, jeśli wszystko w środku jest już elektryczne?
Doktor coś zanotował. Kartka zaszeleściła, jakby żyła własnym życiem.
Jego pióro zostawiało smugi pewności.
Wyleczony.
Gotowy do świata.
Gotowy do siebie.
Wychodząc z willi doktora, poczułem, jak solanka osiada mi na wargach cienką warstwą soli.
Jakby miasto żegnało mnie swoim smakiem.
Zapakowałem walizkę bez sentymentu.
Pokój w Willi pani Sobeckiej pozostał pusty niczym skorupa, z której wyszedł nowy organizm.
Przy drzwiach nikogo nie było — zniknąłem stąd tak samo łatwo, jak można zgasić lampkę przed snem.
Dworzec milczał, jakby nie zauważał podróżnych.
Ja też nie zauważałem dworca.
Ruszyłem w stronę miasta pieszo, mając wrażenie, że to ulica ustępuje miejsca przede mną.
I wtedy ją zobaczyłem.
W oddali, pod jedną z tych lamp, które udają słońce —
szła Anna.
Jej włosy, ciepły welon światła na ramionach.
Jej uśmiech — swobodny, niezakłopotany niczym.
Jej ręka — wsunięta pod ramię innego mężczyzny.
Przytuliła jego ramię.
Nachyliła się.
Pocałowała go w policzek.
Zatrzymałem się.
Świat wokół mnie jakby się skurczył.
Droga zwęziła.
Dźwięki pożegnały się z rzeczywistością.
Zrobiłem krok.
Potem kolejny.
Nogi same decydowały o kierunku.
Nie przyspieszałem, choć w środku wszystko biegło.
Oni nie wiedzieli jeszcze, że nie idę bez celu przed siebie.
Idę na spotkanie z losem.
Idą, by stać się moją rozkoszą.
Nie poczułem zazdrości.
Nie poczułem żalu.
Poczułem smak.
Delikatny, jakby ktoś położył na moim języku kroplę krwi.
Słoną.
Lepszą niż solanka, która leczyła wszystkich, prócz mnie.
Każdy ich krok był dla mnie zaproszeniem.
Każde ich spojrzenie na siebie — moją nową siłą.
Każdy ich śmiech — dowodem, że mogę, że chcę.
Bo wyleczono mnie z dawnego życia.
Z lęków.
Z nieśmiałości.
Z ograniczeń.
Nie zostało już nic, co trzymałoby mnie z daleka od tego,
czego naprawdę potrzebuję, czego pragnę i czego chcę.
Szedłem.
Cicho.
Pewnie.
Dumnie. Jak zdobywca.
Gotów na wszystko, co ma nadejść.
Gotów wreszcie być sobą.
Oni skręcili w boczną uliczkę.
Idealnie.
Tam świat nie zagląda często.
Mrok ich połyka powoli.
A ja — idę za nimi jak cień, który wreszcie znalazł swoje światło.
W ustach nadal mam ten posmak.
Sól.
Metal.
Życie.
Nie wiem, jakie będzie jutro.
Wiem jedno, że będzie moje.
Trwa ładowanie...