Czas zarazy. (przypomnienie tekstu już publikowanego)

Obrazek posta

Od morowego powietrza...uchowaj nas Panie.


 

Nie wiem, kiedy umrę, ale wiem, że już się duszę”.

Mój świat, nasz dom i nasza wieś. Cały świat, jaki poznałam, który pokochałam, powoli blaknie i znika. Czy to wszystko z mojej winy? Jeśli tak to, czym zawiniłam?
Nasza chata stała na skraju wsi, tam, gdzie kończą się pola, a zaczyna las. Wiosną świat wokół nas tonął w zieleni traw, latem krył się w złotych łanach zbóż, a jesienią czerwienił od jarzębin, kalin i liści dębów i klonów. Nawet zima była tu piękna, biała i cicha, jak płótno, na którym Bóg namalował swój świat. Tak mawiała matka. Ja nie zawsze tak to widziałam.

Nasz dom był duży, przynajmniej jak na chłopską chatę. Dwie izby i kuchnia, w której rej wiodła moja mama. Ojciec mawiał, że to dzięki jego ciężkiej pracy. Matka, jedynie kiwała z politowaniem głową i przedrzeźniając go, dopowiadała...tak, tylko twoją, ciężką pracą.
We wsi też mu zazdroszczono, ale nikt nie mówił tego głośno. Miał dwa piękne konie, dorodne krowy, pola urodzajne jak mało kto we wsi. A chata? Jak chata. Drewniana, z kolorowymi okiennicami, które ojciec co wiosnę malował na niebiesko. Matka mówiła, że to na cześć Matki Boskiej. Ojciec, że to po prostu ładnie wyglądają, tak na bogato, a poza tym muchy nie pstrzą okien.

Dom środku pachniał chlebem i dymem z kuchni. Mama zawsze dba, by w izbie było czysto. Podłoga wyszorowana, na stole musiał leżeć biały, haftowany obrus, a na ścianach święte obrazy. To moje więzienie. Tak go wtedy odbierałam.
Mieszkało nas tam czworo.

Ojciec, Mieczysław – wysoki, postawny, z wąsami jak szlachcic. Mówią, że dla niego nie trzeba było dwa razy patrzeć, żeby wiedzieć, jak coś zrobić, usprawnić. Od koleżanek z wioski wiem, że ich ojcowie patrzyli na niego z podziwem i zazdrością. A i ksiądz często o nim mawiał, że to dobry gospodarz. Mężczyzna, który wie, czego chce. Może i surowy, ale sprawiedliwy. Ludzie go szanowali. Nawet ci, którzy z nim przegrali na targu i narzekali potem na niego w karczmie, do której on nigdy nie zaglądał. Ja przynajmniej nie pamiętam go pijanego. Matka, za to, nie raz mu wypominała młodzieńcze wygłupy.

No właśnie. Matka. Kazimiera, Kazia – drobna, ale silna. Z chustką na głowie, której nawet do spania nie zdejmowała. Wiecznie zabiegana, z rękami pachnącymi chlebem i ziemią. Pobożna tak, że nawet ksiądz by się zawstydził. Modlitwa rano, modlitwa wieczorem. Anioł Pański o południu. Mówiła, że Bóg nas prowadzi, że czuwa nad nami. Ja nie byłam tego taka pewna. Tym bardziej dziś.

Hanka – moja młodsza siostra, czternaście lat. Matka mówiła, że to ona jest naszą świętą. Od małego klęczała w kącie i modliła się za nas wszystkich. Czasem patrzyłam na nią i myślałam, że chyba dostałyśmy inne matki. A może ja jestem podrzutkiem? Nie wiem. Nie wiem, skąd się wzięła taka pobożność w kimś tak młodym. Mnie zawsze mówiła, że błądzę. Że muszę wrócić do Boga, zanim będzie za późno.

Staś – najmłodszy z nas. Nasza radość. Oczko w głowie ojca. Biegał po podwórzu jak źrebak, właził na drzewa, ciekawy wszystkiego. Wszystkich kochał i wszyscy go kochali. Nawet wtedy, gdy wyjadał pierogi jeszcze gorące, dla ojca i dla nas, albo gdy wywrócił wiadro z wodą tuż przed kolędą księdza ubiegłej zimy. Gdy śmiał się, to śmiał się cały świat. Gdy płakał, to serce pękało.

I ja. Ja byłam inna. Od zawsze inna. Matka mówiła, że to przez ten wiek, że diabeł kusi młodzież, odciąga od Pana. Ja po prostu... czułam inaczej.
Nie to, że nie wierzę w Boga. Pewnie jest. Może nie w chmurach, a w lesie lub wśród kwitnących łąk, po których lubiłam chodzić.
Modlitwy? Wyklepane i powtarzane po tysiąc razy i oby nie pomylić w nich jakiegoś słowa? Czy bez nich Bóg ich nie wysłucha? One są kluczem do zbawienia? Bo czy myląc modlitwy, litanie, trafię przez to do piekła, o którym tak chętnie rozprawia nasz ksiądz?

Kochałam naszą wieś i jednocześnie jej nienawidziłam.
Kochałam pachnące latem pola, mgły o poranku nad łąkami. Zimą mróz, który szczypał policzki, a latem chłód lasu, gdy wchodziłam między drzewa i czułam się wolna.

Nasz dom... Dom mnie dusił. Odbierał mi radość życia. Nie śpiewaj, bo to gorszy Boga. Zasłaniaj się, gdy naga stoisz w balii, bo święci patrzą z obrazów i gorszą się widokiem twego ciała.

Gdzie oni teraz są? Gdzie są, gdy ich potrzebuję?

Każdy dzień, od kiedy pamiętam, był taki sam. Pobudka skoro świt, modlitwa a później śniadanie. Owsianka, kromka chleba. Potem praca, modlitwa, jedzenie, praca i Znowu modlitwa. Niby nic w tym złego, ale ja czułam, że się duszę. Duszę się w tej chacie, w tych świętych obrazach, w spojrzeniach matki, które mówiły: „Bój się Boga, dziewczyno, bo źle skończysz”.
Zaczęłam się zastanawiać, czy Bóg w ogóle mnie słyszy. Czy patrzy na mnie? Czy wie o moim istnieniu?
Może to przez to, się stało? Przez mój brak wiary?
Nie wiem. Bo wiem, że kiedy patrzę teraz na nasz dom, na pola, na niebieskie okiennice, których nikt już nie pomaluje, to myślę, że to wszystko jest snem. A ja żyłam w innym świecie.
Świecie, który już nie istnieje.


 


 

***

Bóg był głuchy. Albo mnie nie słuchał”.

Jak to na ogół bywa. Najpierw dotarły do nas plotki. Ludzie szeptali, że w miasteczku ludzie umierają. Na targu coraz mniej handlarzy i kupujących, że ksiądz nie nadąża z ostatnimi namaszczeniami. Co nas to mogło obchodzić? My byliśmy daleko, na wsi, między polami, gdzie zdrowe powietrze i świeża woda. Wydawało się, że nas to nie dotyczy, że jesteśmy bezpieczni.

Ojciec śmiał się, gdy matka wyciągała różaniec i odmawiała go głośniej niż zwykle.
Kobiety zawsze lubią panikować — mówił, opierając się o drzwi i patrząc na nasze pole. — Ludzie chorowali i chorować będą. A kto się Boga boi i żyje po bożemu, ten się zarazy bać się nie powinien.
A może właśnie Bóg zesłał tę zarazę, żeby ukarać grzeszników? — Matka ścisnęła krzyżyk na piersi tak mocno, że pobielały jej knykcie.
Jeśli tak, to nas nie dotknie. Nie mamy się czego bać.
Kiedy tylko w okolicy zaczęli umierać ludzie, matka nie czekała. Jeszcze tego samego dnia poszła do kościoła i wróciła z obrazem Matki Boskiej Bolesnej, owiniętym w lniane płótno.
Trzeba go obnieść wokół domu — powiedziała, stawiając ikonę na stole. — Tak robili nasi dziadowie, gdy zaraza pukała do drzwi.

Ojciec nic nie powiedział, tylko spuścił głowę. Nie wierzył w takie rzeczy, ale matka… matka wierzyła za nas wszystkich.
Zapaliła świece i kazała nam włożyć najlepsze ubrania, jakbyśmy szli do kościoła. Wzięła różaniec i wyszła na podwórze, a my za nią. Niosła obraz przed sobą, ściskając go tak mocno, jakby sama Matka Boska mogła wysłuchać jej próśb.
Szliśmy w procesji – matka przodem, za nią ojciec, potem ja i Hanka, a na końcu Staś, który lekko pokasływał. Szliśmy powoli, w milczeniu, tylko matka szeptała pod nosem modlitwy.
Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko…
Obchodziliśmy dom trzykrotnie, za każdym razem matka zatrzymywała się przy progu, robiła znak krzyża i dotykała obrazem drzwi, tak jak kapłan dotyka ołtarza podczas mszy.
Matko Boża, chroń nas — powtarzała. — Nie pozwól, by zaraza przekroczyła ten próg.
W końcu wniosła obraz do izby i postawiła go na honorowym miejscu, w kącie, nad stołem.
Teraz jesteśmy pod jej opieką — oznajmiła.

Wtedy jeszcze wierzyłam, że to może coś znaczyć. Że Matka Boża naprawdę nas ochroni.
Później szorowała podłogi i kadziła izby dymem z gałązek brzozowych, które zerwała w Boże Ciało z ołtarzy, lub z wianków poświęconych na Ostatnim Nieszporze, jakby mogła wymyć i wypędzić z nich całe zło.
Nie chciałam przyznać, że i mnie dręczył niepokój.
Wieczorem patrzyłam na niebo. Było takie samo jak zawsze – szerokie, ciche, pełne gwiazd. Bóg patrzył na nas tym samym spojrzeniem co wczoraj, przedwczoraj i miesiąc temu. A ja nie czułam już jego obecności.

Gdy kładła Staśka do snu i całowała go dłużej niż zwykle. Tego wieczoru Staś zachorował.
I choć obraz wciąż wisiał na ścianie, choć matka odmawiała przy nim wszystkie litanie, jakie znała, to Bóg… Bóg wciąż był głuchy.
A potem Staś zaczął chorować.

Najpierw skarżył się na ból brzucha. Klęczał na podłodze z rączkami przyciśniętymi do ciała, wiercąc się i kwiląc cicho, jakby wstydził się swojego cierpienia.
Może zjadł coś nieświeżego, może zielonych jabłek? — powiedział ojciec, lecz głos mu się łamał.

Jednak matka już wiedziała. Widziałam to w jej oczach, gdy dotknęła jego czoła i odskoczyła, jakby parzył ją żywy ogień.
W nocy Staś zwijał się na sienniku, a koszula była cała mokra. Małe ciałko trzęsło się jak w febrze. Był tak słaby, że nie miał siły płakać. Potem zaczęły się wymioty. Żółtobiałe, wodniste, jakby coś wypłukiwało z niego życie.

Matka szeptała modlitwy. Hanka płakała i zanosiła modły do wszystkich świętych.
Ja? Ja siedziałam obok Stasia i czułam, jak strach zaciska mi palce na gardle.
Następnego dnia przyszła biegunka. Woda spływała z niego jak z pękniętego naczynia, a ja widziałam, jak jego policzki zapadają się w woskowej twarzy. Matka próbowała podawać mu wodę, ale każda kropla wylewała się z niego zaraz po przełknięciu.
Jego skóra stała się zimna, sina, naciągnięta jak pergamin na drobnych kościach. Oczy zapadły się głęboko w czaszce, ale wciąż patrzyły na mnie, coraz szerzej, coraz bardziej błagalnie.

Ojciec przestał mówić, że to nic.
Staś majaczył. Wołał matkę, ojca, mnie. Mówił, że jest ciemno, że jest mu zimno, że ktoś go woła.
Kto, Stasiu? — spytała matka, zaciskając palce na jego dłoni.
On nie odpowiedział.
Modliłam się wtedy. Nie wiem, czy do Boga, czy do czegokolwiek, co było gotowe mnie wysłuchać.
Tylko że nikt nie słuchał.
Staś zmarł nad ranem.

Po śmierci Stasia dom zamarł. Matka nie płakała, tylko klęczała przy jego ciele, ściskając w palcach różaniec, jakby sama chciała się nim udusić. Ojciec patrzył na ścianę, nie odzywał się do nikogo. Hanka uciekła do izby i nie wychodziła, a ja… ja nie mogłam przestać patrzeć na Stasia. Na mojego ukochanego braciszka. Na jego drobne, wychudzone ciało, na sine usta, na oczy, które matka zamknęła zimną dłonią.
Nie chciałam w to wierzyć. Przecież jeszcze niedawno śmiał się i biegał po podwórzu. Ciągał mnie za warkocz i podrywał mi spódnicę, by pokazać mą nagość skrytą pod nią. Byłam zła na niego, krzyczałam, że go zabiję. Może wtedy Bóg mnie usłyszał?
Bóg lub cholera zabrały go w dwa dni.

Matka wiedziała, że to dopiero początek.
Następnego ranka, gdy ojciec jeszcze nie zdążył wykopać dla niego grobu, kazała przynieść krew jagnięcia.
Na co ci to? — spytałam, chociaż już czułam, że odpowiedź mi się nie spodoba.
Trzeba oblać próg — powiedziała, patrząc na mnie gorączkowym wzrokiem. — Żeby choroba nie przyszła po resztę.
Matko!!! To zabobony! — Wyrwało mi się, choć wiedziałam, że nie powinnam mówić tego przy niej, nie teraz.
Może i zabobony — odparła twardo, zaciągając fartuch pod brodę. — Skoro Bóg nie słucha modlitw, to może to, co w Piśmie Świętym napisane poskutkuje. Chroniło pobożnych chrześcijan dawniej, to i teraz uchroni.

Chciałam jej powiedzieć, że to nie ma sensu, że choroba nie przechodzi przez próg jak złodziej, którego można spłoszyć. I wtedy zobaczyłam jej oczy. Zobaczyłam w nich ten rozpaczliwy błysk nadziei człowieka, który chwyta się czegokolwiek, byle tylko przeżyć.
Nie powiedziałam już nic. Spuściłam pokornie głowę.
Ojciec przyniósł miskę pełną jeszcze ciepłej, gęstej krwi. Pachniała metalem i czymś słodkawym, mdlącym. Matka nabrała ją w dłonie i rozchlapała po drewnianym progu, aż czerwone smugi spłynęły po deskach. Potem jeszcze poprosiła Hankę, żeby zawiesiła nad drzwiami wiązkę bylicy, bo ta „przepędza złe powietrze”.
Nie wiem, czy naprawdę wierzyła, że to pomoże.
A jeśli wierzyła, to zaraza nie uwierzyła w jej wiarę.
Wieczorem Hanka zaczęła wymiotować.


 


 

***

Gdy Bóg odwraca wzrok, ziemia cichnie. Modlitwy stają się szeptem, a ludzie – cieniem swoich grzechów”.

Śmierć przestała być wydarzeniem. Stała się okrutną codziennością.
Jeszcze tydzień temu, gdy umierał Staś, matka wciąż się modliła, ojciec powtarzał, że trzeba ufać Bogu, że „to tylko jedna ofiara, resztę ocali”. A teraz? Teraz już nikt nie mówił.
Wieś pustoszała. Ludzie nie wychodzili na modlitwy przy przydrożnych krzyżach, bo już nie było komu się modlić. Nikt nie przychodził do sąsiadów z pomocą, bo każdy bał się otworzyć drzwi. Nawet ksiądz zniknął – podobno zachorował, a może po prostu uciekł lub gdzieś leżał martwy?

Domy stały zamknięte, jakby mieszkańcy wierzyli, że wystarczy zasunąć zasuwę, by zaraza nie dostała się do środka.

A ona już tu była.
Chodziła od domu do domu, zaglądała przez okna, kładła się w pościeli, zostawiała na ciałach swój podpis – sine palce, wyschnięte usta, oczy wbite w pustkę.
Wieś umierała razem z jej mieszkańcami.
Domy stały zamknięte na cztery spusty, ale nikt już nie wierzył, że zasuwy powstrzymają zarazę. Po podwórzach błąkały się niedożarte psy, chude, z wystającymi żebrami, węszące przy drzwiach domostw, gdzie jeszcze niedawno czuć było zapach chleba. Na polach, gdzie zawsze o tej porze roku ludzie uwijali się przy żniwach, nie było nikogo. Zboże rosło dziko, kołysane przez wiatr, nienaruszone przez ludzkie dłonie.

Najgorsze jednak było ryk krów.
Głodne, niedojone od wielu dni, ryczały rozpaczliwie, stukając kopytami o drewniane ściany obór. Wołały swoich gospodarzy, ale ci już nie przychodzili. Ich ręce nie sięgały po wiadra, ich głosy nie uspokajały zwierząt. Krowy słaniały się na nogach, niektóre już leżały na boku, ich brzuchy unosiły się ciężko, chrapliwe oddechy mieszały się z odorem gnijącego siana.
Na drodze leżał koń – martwy, jego ciało rozdęte, pokryte warstwą much.
Nikt go nie pochował.

Nikt nie miał sił ani odwagi, by grzebać zwierzęta, gdy wokół umierali ludzie.
Słychać było krakanie wron i kruków, krzyki srok, które siadały na dachach chałup, czekając, aż zostanie już tylko milczenie.
Nie było już procesji, nie było księdza.
Nie było sąsiadów przychodzących pożyczyć chleba.
Tylko domy, z których nikt nie wychodził.
I ryk głodnych krów, które wciąż jeszcze wierzyły, że ktoś do nich wróci.

A teraz przyszła po Hankę.
W chacie było cicho. Tak cicho, że aż bolało.
Hanka leżała na posłaniu, blada jak płótno. Miała wargi spękane, a oczy zapadnięte głęboko w oczodołach. Czasem coś szeptała, ale już nie rozumiałam słów. Matka próbowała podawać jej wodę, ale większość spływała po jej brodzie. Wymioty i biegunka wyssały z niej całe życie.
Nie zdążyłam się z nią pożegnać.

Ojciec wyjął ją z łóżka, jakby była już tylko workiem kości. Matka nie protestowała. Siedziała w kącie izby i gapiła się w ziemię.
Dokąd ją zabierasz? — zapytałam cicho.
Do lasu — odparł.
Nie zapytał, czy pójdę z nim. Wiedział, że pójdę.
Szliśmy przez puste podwórze, przez ścieżkę między polami. Nie było już wsi, jaką znałam. Tylko martwe chałupy, pozamykane okna, brak głosów, brak śmiechu dzieci. Gdzieś w oddali słyszałam krakanie wron.
Ojciec kopał w ziemi, tam, gdzie kilka dni wcześniej pochował Stasia. Ręce mu się trzęsły, ale nie przestawał. Ja stałam obok, ściskając dłonie, żeby powstrzymać drżenie.
Chcesz się pomodlić? — spytał, patrząc na mnie po raz pierwszy od dłuższego czasu.
Pokręciłam głową.
Nie mam po co.
Nie skomentował tego. Tylko położył Hankę na dnie mogiły, owinął ją w płótno, a potem powoli zasypywał ziemią.
Patrzyłam, jak znika.
Po powrocie do domu matka wyglądała inaczej. Jakby coś w niej umarło razem z Hanką. Nie płakała, nie mówiła. Wpatrywała się w ikonę Matki Boskiej, ale już nie modliła się głośno.
A potem, po trzech dniach milczenia, spojrzała na mnie i powiedziała:
To przez ciebie.
Zamarłam.
Co?
Przez ciebie Bóg nas opuścił. — Jej głos był cichy, ale w jej oczach był ogień. — Przez twoje bluźnierstwa. Twoje wątpliwości.
Poczułam zimno.
Mamo…
Ty jedna nie modliłaś się przy obrazie. Ty jedna nie klękałaś przy krzyżu. — Wstała, podchodząc do mnie powoli. — To ty ściągnęłaś na nas to przekleństwo.
To nie moja wina! — krzyknęłam, odsuwając się. — To choroba, a nie kara!
Kara! — syknęła, a jej twarz wykrzywił grymas, jakiego jeszcze nigdy u niej nie widziałam. — To kara za ciebie!
Patrzyła na mnie, jakbym była trędowata. Jakbym to ja przyniosła zarazę do naszego domu.
Może naprawdę tak myślała.
Może już nie miała w co wierzyć, więc uwierzyła w to.
Od tamtej chwili nie patrzyła na mnie jak na córkę. Tylko jak na przekleństwo, które wciąż jeszcze oddychało. Może niczym Abraham zechce mnie złożyć jako ofiarę Bogu? Co, jeśli głos do niej przemówi?


 


 

***

Kiedy ostatni człowiek zamyka oczy, nie ma już komu błagać Boga o litość”.

Ojciec był silny. Do samego końca.
Nie pozwolił sobie na słabość, nawet gdy żołądek ściskały mu skurcze bólu, a pot spływał po jego czole. Nie prosił o wodę, choć wiedzieliśmy, że umiera z pragnienia. Nie błagał o ratunek, chociaż musiał wiedzieć, że już nie ma dla niego ratunku.
Siedział na ławie pod ścianą, wsparty o stół. Oczy miał zmętniałe, jakby patrzył na coś, czego my nie widziałyśmy. Ręce mu drżały, ale wciąż zaciskały się na różańcu.
Matka modliła się nad nim szeptem. Ja tylko stałam, bo co miałam powiedzieć? Słowa modlitwy nie przechodziły mi przez gardło.
Bóg mnie nie opuszcza, dochodzę — wyszeptał nagle, choć nie wiem, do kogo to mówił. Może do mnie, może do siebie, a może do Boga, który już dawno odwrócił wzrok od nas.
Jego dłoń, ciężka, spracowana, sięgnęła mojej. Ujął ją lekko, jakby brakowało mu sił, by ścisnąć mocniej.
Niczemu nie jesteś winna córuniu. Nie zostawiaj jej. Trwaj przy niej — powiedział cicho.
Nie miałam pewności, czy mówił o matce, czy o wierze.
Chwilę później jego głowa opadła do przodu, a różańcowe paciorki rozsypały się na podłodze.

Ojciec zmarł.

Ciało ojca leżało na ławie, przykryte białym prześcieradłem. Nikt go nie zabrał, nikt nie odmówił nad nim modlitwy. Byłyśmy tylko my dwie – ja i matka.
Przygotowałam łopatę, z którą chciałam rano ruszyć do lasu. Muszę pochować ojca, nie może tu leżeć i gnić.
Jutro go pochowamy, powiedziałam cicho — bardziej do siebie to powiedziałam niż do matki.
Nie płakała. Nie wydawała się nawet smutna. Jej oczy były ciemne, puste, pełne czegoś, czego wcześniej u niej nie widziałam.
Nie jadła, nie piła już od dawna. Siedziała w kącie izby i wpatrywała się w ścianę.

Aż nagle wstała.
Spojrzała na mnie i wyszeptała:
To ty.
Co ja? — zapytałam, choć już wiedziałam, co usłyszę.
Ty ściągnęłaś to na nas.
Nie odpowiedziałam.
Nie modliłaś się, nie błagałaś o przebaczenie. — W jej rękach pojawił się krzyż, ten sam, który zawsze wisiał nad naszym stołem. Ścisnęła go tak mocno, że zbielały jej knykcie.
Mamo…
Szatan cię opętał — wyszeptała.
Serce zaczęło mi bić szybciej.
Matko Boska, wyzwól moją córkę z rąk diabła — zaczęła mamrotać.
Zrobiłam krok w tył, ale ona ruszyła do przodu.
Mamo, to tylko zaraza, to nie żadna kara! — krzyknęłam, ale jej oczy płonęły fanatyzmem.
Podniosła krzyż wysoko nad głowę.
W imię Ojca i Syna…
Nie czekałam na więcej.
Rzuciłam się do drzwi.
Uciekłam w noc.
Biegłam, dopóki nogi mnie niosły i starczyło mi sił.
Upadłam. Spojrzałam w bezksiężycowe granatowe niebo.
Gwiazdy nadal mrugały, sowa pohukiwała, gdzieś w oddali zawył jakiś zwierz.
To już koniec.

Nie było już domu, wsi, ani pól. Stałam pośrodku pustki – nieba bez gwiazd i ziemi bez światła. Powietrze miało w sobie coś ciężkiego, jakby niosło w sobie śmierć, a cisza była tak głęboka, że słyszałam własne myśli, uderzenia serca, płytkie, urywane oddechy.
A potem przyszli oni.
Najpierw Staś.
Biegł ku mnie, bosy, w poszarpanej koszuli, z rączkami wyciągniętymi przed siebie. Jego twarzyczka była blada, usta sine, a w oczach… w oczach było coś, czego nie potrafiłam znieść.
Stasiu… — szepnęłam, wyciągając dłonie, ale on się cofnął.
Nie podchodź! — krzyknął.
Serce mi ścisnęło.
Stasiu, to ja, siostra.
Nie mam siostry — powiedział chłodno. — Moja siostra nie pozwoliłaby mi umrzeć.
Ja…
Bolało. Tak bardzo bolało. I chciałem pić, ale woda tylko mnie zabijała.
Zrobił krok w tył, a z ciemności wynurzyła się Hanka. Jej włosy były wilgotne, jakby wyszła z jeziora, a sukienka kleiła się do jej ciała.
Haniu…
Nie wymawiaj mojego imienia — przerwała mi ostro. — Jesteś przeklęta.
Ziemia pod moimi stopami zaczęła mięknąć, jakby stawała się błotem.
To nie moja wina! — krzyknęłam.
To zawsze twoja wina — odezwał się trzeci głos.
Ojciec.
Stał z różańcem owiniętym wokół nadgarstka, z oczami, które nie znały litości.
Umarłem przez ciebie.
Nie!
Gdybyś się modliła, gdybyś pokutowała, gdybyś nie odwróciła się od Boga…
Ojciec też umierał, choć się modlił! — wykrzyknęłam, ale nikt mnie nie słuchał.
Jesteś przeklęta — powtórzył Staś.
Jesteś winna — powiedziała Hanka.
Jesteś potępiona — dodał ojciec.
Zaczęli się oddalać, ich sylwetki stapiały się z mrokiem, a ja chciałam pobiec za nimi, złapać Stasia za rękę, dotknąć ojcowskiej dłoni, ale moje nogi były jak z kamienia.
I wtedy zobaczyłam ją.
Czarną zjawę.
Nie miała twarzy, tylko cień, który falował jak dym. Zbliżyła się do mnie powoli, niemal dostojnie, i nachyliła się, szepcząc do mojego ucha:
Jestem ostatecznością. Nic po mnie nie zostanie.
Dreszcz przebiegł mi po plecach.
Pamiętasz tego włóczęgę? — wyszeptała zjawa.
Obraz uderzył mnie jak cios.
Mężczyzna, wychudzony, brudny, z pustymi oczami. Rodzice byli w polu, a on stał u progu, ledwo trzymając się na nogach.
Wody — błagał.
A ja podałam mu kubek.
Ze studni.
Serce mi zamarło.
To niemożliwe — wyszeptałam.
To ty. — Głos zjawy był jak podmuch zimnego wiatru. — Ty sprowadziłaś śmierć.
Nagle zrobiło mi się zimno. Dreszcze zaczęły wstrząsać moim ciałem.
Zaraza w końcu mnie dopadła.


 


 

***

Gdy Bóg odwraca wzrok, świat staje się królestwem umarłych”.

Słońce było nisko na niebie, gdy stawiałam pierwsze kroki wśród złotych łanów zbóż.
Szłam powoli, bo nie miałam już sił. Gorączka paliła mnie od wewnątrz, dłonie drżały, nogi uginały się pod ciężarem ciała. A jednak szłam.
Cykanie świerszczy niosło się w powietrzu, jakby nie wiedziały, że świat się skończył. Gdzieś w oddali zaśpiewał ptak, ale nie było już nawoływań ludzi, nie było śmiechu dzieci, nie było terkotu kół wozów na ubitej drodze.

Wieś była pusta.

Ziemia przesiąkła śmiercią.
Poczułam ten zapach, zanim jeszcze zobaczyłam pierwsze ciała. Mdły, słodkawy fetor gnijącego mięsa mieszał się z kurzem i sierpniowym upałem.
Puste domy z powybijanymi oknami.
Martwa krowa leżąca na boku, jej rozdęty brzuch pełen robactwa.
Koń, który padł przed wozem, jeszcze w uprzęży, jakby ktoś do ostatniej chwili próbował uciec.

A potem zobaczyłam ją.
Matka leżała na progu naszego domu, z ręką wyciągniętą przed siebie, jakby chciała się podnieść. Oczy miała otwarte, wpatrzone w niebo, ale nie widziały już nic.
Podeszłam, uklękłam obok.
Mamo… — wyszeptałam, dotykając jej twarzy. Była zimna jak kamień.

Nie miałam już łez.
Poszłam po wiadro wody i zaczęłam ją obmywać, tak jak ona niegdyś obmywała nas, dzieci. Starłam brud z jej policzków, zmyłam krew spomiędzy palców. Wsunęłam pod jej ciało ręce i wciągnęłam ją na taczkę.
Ruszyłam w stronę lasu.
Taczka trzęsła się na wybojach, a ja szłam krok za krokiem, ledwo widząc drogę przez mgłę gorączki.

Dotarłam do mogiły, którą ojciec wykopał dla Stasia i Hanki.
Tutaj będzie ci dobrze, mamo — szepnęłam, zsuwając jej ciało do ziemi.
Stałam nad grobem, niezdolna do modlitwy.
Tylko cisza.

Wracałam do domu, nogi plątały mi się coraz bardziej.
Ojciec. Muszę zabrać ojca.
Weszłam do izby i spojrzałam na łóżko. Leżał tam, jego ciało sztywne, martwe, już nie ojciec, tylko coś, co trzeba pochować, żeby nie gniło w naszym domu.
Chwyciłam go pod ramiona, szarpnęłam, ale był ciężki.
Nie wiem, jak długo mi to zajęło. Nie wiem, ile razy upadłam i się podnosiłam. Nie wiem, ile razy kręciło mi się w głowie, ile razy myślałam, że umrę tam, obok niego.
Zawiozłam go do lasu.
Wrzuciłam do grobu.
Nie miałam siły zasypać ciał ziemią.
Po prostu odeszłam.
Wracałam do domu, ledwo trzymając się na nogach.

I wtedy usłyszałam głos.

Gdzie są wszyscy?
Zamarłam.
Przede mną, w cieniu progu, stał on.
Żebrak.
Ten, któremu dałam wodę z naszej studni.
Patrzył na mnie oczami pokrytymi bielmem.

Żywy!
Serce mi zamarło.

Jeśli nie on, jeśli nie ja, to kto?

Zobacz również

Milcząca kobieta - Anithe
Māyā - przypomnienie
opowieści ciechocińskie - elektrowstrząsy

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...