Māyā - przypomnienie

Obrazek posta

Māyā


 

Maja nie szukała niczego konkretnego. Zresztą nigdy nie szukała. To, co naprawdę warte uwagi, zawsze znajdowało ją samo – gdzieś na zakurzonych półkach starych woluminów, wśród pożółkłych kart i niedopasowanych opraw. Takie rzeczy nie wołają głośno. One szepczą. Są tam i cierpliwie czekają.


Pchli targ rozłożył się na końcu ulicy Magazynowej. W każdą pierwszą niedzielę miesiąca przychodziła tu w poszukiwaniu wspomnień. Nie, nie swoich, a cudzych, które mogłaby wykorzystać w swej pracy. Planowała napisać pracę naukową lub pod pseudonimem może jakąś powieść w stylu uwielbianej przez nią Jane Austen.


Przystawała przy rozłożonych łóżkach polowych, ceratach i turystycznych stolikach. Na nich sprzedawcy rozkładali swe skarby. Stare kufle, mosiężne kołatki do drzwi i książki. Stare, z wygiętymi grzbietami, z marginesami pełnymi cudzych notatek i myśli. Z wyrwanymi kartkami ściennego kalendarza, które posłużyły za zwykłą zakładkę.


Mogła tam przesiadywać godzinami. Od zawsze lubiła zapach papieru, kleju i kurzu – tego, co przypominało jej dzieciństwa, a później okres buntu. Ucieczki, strach i uczucie, które trudno było nazwać. Notoryczny strach, zawieszenie, poczucie winy za całe zło mieszkające z nią pod jednym dachem.

 

Pamiętała, jak kiedyś jej matka powiedziała:

– Twoje oczy widziały zbyt wiele, jak na twój wiek.

A może sama to sobie dopowiedziała. Dzieci z domów, gdzie ojciec „wychowywał” pięścią i pasem, często dopowiadają sobie własne wspomnienia, by lepiej znosić te prawdziwe. Tak i z nią było zapewne.

 

Jej dom na pozór był zwyczajny. Ojciec pracownik naukowy, matka bibliotekarka. Co niedziela wspólne wyjście do kościoła, a później było ćwiczenie pasem, za złe zachowanie podczas mszy, za to, że Marek, jej młodszy brat przewrócił się i podarł nowe białe rajstopy.

Rosół i kotlet schabowy podany przez matkę do stołu, ojciec w tym czasie czytał Tygodnik Powszechny.

Tylko robić zdjęcia zatytułowane: „Tata, mama i ich wredne bachory”.

Idylla.

Polska wzorowa katolicka rodzina.


Tyle że prawdziwa tresura przychodziła wieczorem. To właśnie ją przez lata próbowała wymazać ze wspomnień.

Niestety. Zawsze wracało.
Wracało wszystko.

Od początku.

 

Najpierw były ucieczki w piżamie przez okno, przed rozwścieczonym ojcem. Później przyszły giganty, wagary. Pojawił się butapren, valium kupowane bez recepty na skołatane nerwy mamy. Alpagi łyk, kompot z makowin, pierwsze krótkie chwile dorosłości z chłopcami i dużo starszymi mężczyznami.

Dla akceptacji, dla chwili aprobaty lub po prostu na złość rodzicom.

 

Po punkach przyszli ci z Hara Kriszny i ich filozofia miłości. To oni ją uświadomili, co oznacza jej imię – maaya*.

 

Kiedy to było?

Kiedy to minęło?


 

Teraz była panią profesor. Panią w glanach, z wieloma kolczykami w uszach i kolorowym ciałem pokrytym tatuażami.


Wzięła do ręki książkę bez tytułu. Oprawa z wyblakłego aksamitu, z przetartym rogiem. Na wewnętrznej stronie okładki znajdowała się pieczęć lakowa, nieczytelna, i kobiecy podpis: „M.J.”
To coś starego – powiedział właściciel. – Pamiętnik albo księga domowa. Znalazłem w skrzyni razem z modlitewnikiem z końca XIX wieku. Pięć złotych i twoje.

 

Nie wahała się. To było mniej niż cena kawy. Po powrocie do mieszkania zrzuciła glany, oparła się o sofę i otworzyła książkę.
Zapiski były... głupie. Infantylne. W tonie „pani z dobrego domu”:

 

Mój mąż, Eugeniusz, przyniósł mi dziś bukiet róż. Dziękuję Bogu, że zesłał mi tak dobrego człowieka na męża”.
Dziś rano dzieci odmawiały różaniec razem z ojcem. Niech Pan błogosławi temu domowi”.
Czasem myślę, że nie jestem godna takiej miłości”.

 

Maja parsknęła. Znała ten ton. Sztuczny zachwyt, układność, ukryta desperacja pod warstwą pobożności. Przypominało jej to matkę – zawsze z różańcem w dłoni, zawsze „dla dobra rodziny”, zawsze gotową wytłumaczyć ojca, który ją pobił pasem lub pięścią, że próbował odreagować na niej frustrację z powodu niekompetencji jakiegoś docenta.
Sięgnęła po kubek z herbatą, ulubioną earl grey. Na zewnątrz zerwała się burza. Ciemność przyszła szybko, bez ostrzeżenia.

 

Błysnęło.

Grzmot przetoczył się natychmiast, co wskazywało na bliskie uderzenie piorunu.
Prąd zgasł, jakby ktoś wyłączył bezpieczniki. Maja dość szpetnie przeklęła pod nosem i sięgnęła po świecę. Przypaliła knot i ustawiła płomień blisko książki.
To wtedy to zobaczyła.
Papier zafalował przy cieple. Litery, które wcześniej tam były, zaczęły się rozmazywać. A pod nimi – jakby spod spodu, jakby coś je wypychało – pojawiły się nowe słowa.

 

Nie atramentem. Czymś ciemniejszym. Prawie czerwonym. Krwią, sympatycznym atramentem?

 

Nie pamiętam już dnia, w którym zamilkłam naprawdę. W którym przestałam odpowiadać nie tylko na jego słowa, lecz i na swoje własne myśli.

 

Mai zrobiło się zimno, mimo sierpniowej duchoty. Świeca drgnęła, a cień jej sylwetki tańczył na ścianie – sprawiając wrażenie, jakby nie była sama w pokoju.

 

Otworzyła kolejną stronę. Pierwszy tekst nadal widniał – pochwały, modlitwy, wzorowe matczyne sentencje. Jednak pod spodem, w ledwo widocznych smugach, pojawiały się inne słowa.

 

Początkowo myślałam, że to tylko zmęczenie. Że to troska, którą okazuje zbyt gwałtownie. Po każdym uderzeniu był słodszy. Więc mu wierzyłam. Tak wyglądała moja miłość – jak rana, która goi się tylko po kolejnym cięciu, która kocha nóż.

Maja odsunęła pamiętnik. Płomień świecy błysnął mocniej, jakby coś w nim drgnęło.
Może to była halucynacja. Może stary atrament reagował na ciepło. Może... A może ktoś naprawdę ukrył coś, czego nie dało się powiedzieć głośno. Wtedy. W innych czasach.

Już nie musiała czytać. Słowa same układały się w zdania, formowały się w jej głowie, jakby właścicielka pamiętnika siedziała przy niej i go czytała.

Nie pamiętam już dnia, w którym zamilkłam naprawdę. W którym przestałam odpowiadać nie tylko na jego słowa, lecz i na swoje własne myśli.
Kiedy po raz pierwszy mnie uderzył, byłam w piątym miesiącu ciąży. Leżałam się zbyt długo na sofie i nie przyszłam z jego ulubionym ciepłym mlekiem przed modlitwą. Prawda była taka, że zasnęłam nad stronami „O istocie cierpienia niewidzialnego i cnotach pokory kobiecej” Emiliana Brodzickiego, którą mąż dał mi do przestudiowania i choć miałam przeczytać tylko kilka stron, zasnęłam po dwóch pierwszych zdaniach. Bałamutne bzdury, pisane przez kogoś pozbawionego ludzkiego uczucia.

Przyszedł bez słowa. Zlał mnie pasem jak psa, a potem... potem upadł na kolana, płacząc i całując mnie po rękach. Przepraszał. Mówił, że to ze zmęczenia. Że troska o majątek, o dzieci, o wiarę go przerosła. Przepraszał i zarzekał się, że już nigdy.

 

A ja, głupia, wykształcona głupia kobieta — uwierzyłam!
Uczyłam się łaciny i anatomii z książek mojego wuja, który był chirurgiem wojskowym. Marzyłam o studiach medycznych w Genewie, miałam nawet obietnicę stypendium.

Wtedy pojawił się on — Eugeniusz, właściciel pięknego majątku nad Bugiem. Ułożony, przyzwoity, z krzyżykiem u szyi i paciorkami różańca w kieszeni. Matka płakała ze szczęścia. Ojciec po raz pierwszy od roku nalał sobie kieliszek wódki „z radości”. Ja... cóż. Czułam, że nie mam prawa głosu. Obiecałam sobie wtedy jedno — znajdę w nim uczciwego człowieka, może nie przyjaciela duszy, ale sprzymierzeńca. Kogoś z kim będę mogła prowadzić rozmowy, wymianę myśli, poglądów.

 

W noc poślubną położył się na mnie jak ciężka kłoda, oddychając ciężko, i nawet nie spojrzał mi w oczy. Nawet kiedy płakałam z bólu — po wszystkim wstał, przeżegnał się i powiedział: Widzisz, córko Ewy, co uczynił grzech pierworodny?

Nie od razu był okrutny. Początkowo przemoc była chłodna. Znikająca. Potrafił przez tydzień nie odzywać się do mnie słowem, karząc mnie ciszą za to, że podczas obiadu wspomniałam o „niesłuszności kar cielesnych wobec dzieci”. Potem przyszły pierwsze rękoczyny. Za przewrócony talerz. Za zbyt krótki list do jego matki. Za „męskie książki” w moim pokoju. Ale zawsze po wszystkim były kwiaty. Pachnące, świeże, składane na kolanach. Mówił, że mnie kocha. Że Pan Bóg wystawia go na próbę. Że ja wystawiam go na próbę. Że przecież każda żona czasem dostanie „dla własnego dobra”.
Potem przestał się już modlić po wszystkim.

Najbardziej bałam się o dzieci. Nasz syn miał sześć lat, kiedy po raz pierwszy próbował stanąć między mną a ręką ojca. Dostał za to w twarz. Mocno. Tak, że przewrócił się na kafelki. Eugeniusz uklęknął przy nim i zaczął płakać, całować jego czoło, szeptać:

Tylko nie rób tego więcej, nie drażnij taty, to nie twoje miejsce.


Chłopiec nie zapłakał. Od tego dnia patrzył na ojca z czymś, co rozpoznałam z trwogą — z pogardą i buntem.

Szukałam pomocy. Pisałam listy do mojej kuzynki w Warszawie, lekarza w Wilnie, nawet do mojego dawnego profesora z gimnazjum. Nikt nie odpisał. Gdy w końcu udało mi się odwiedzić moją matkę — powiedziała tylko: Niech Bóg cię prowadzi. Pamiętaj, rozwód to hańba. To grzech. Co ludzie o nas powiedz?

Nikt nie chciał widzieć prawdy. Bo przecież mój mąż był przykładnym obywatelem. Udzielał się społecznie. Był prezesem Kongresu Chrześcijańskiej Inteligencji. Sponsorował organy w kościele. Prowadził bibliotekę parafialną. Dawał świąteczne paczki biednym. A ja? No cóż, ja przecież miałam wszystko. Dobre jedzenie. Ciepłe pokoje. Służbę. Co z tego, że spałam z nożem pod poduszką?

Z czasem zaczęłam się zastanawiać, czy nie jestem winna. Może naprawdę byłam zbyt dumna? Może to moje książki, moja pycha, mój język sprawiły, że Eugeniusz musiał być surowy? Może to ja sprowadzałam grzech do naszego domu? Może — jak mawiał ksiądz Proboszcz — „niewiasty wyemancypowane często prowadzą do tragedii”?

 

Ale kiedy mój syn zapytał mnie, czy jak będzie duży, to też będzie musiał bić swoją żonę tak jak tatuś coś we mnie pękło.


W nocy nie spałam. Nasłuchiwałam jego kroków. Wiedziałam już, po ich rytmie, kiedy jest tylko pijany, a kiedy wściekły. Kiedy śpi twardo, a kiedy krąży wokół łóżka. Potrafiłam rozpoznać po zgrzycie klamki, czy wejdzie do pokoju z pasem, czy z butelką. A może z różańcem.

 

Zaczęłam przygotowywać dzieci do ucieczki. Pod progiem spichlerza zakopałam mały woreczek z monetami i dwiema srebrnymi broszami. Szyłam dla siebie suknię podróżną, udając, że naprawiam starą. Uczyłam dzieci milczenia, unikania patrzenia ojcu w oczy. Gdy był zły — miały się schować. Gdy był trzeźwy — miały go przytulać.

Uczyłam je grać. Nie uczyłam do niego dziecięcej miłości.
Nie wiem, kto był bardziej upodlony. On? Czy ja, która nauczyła swoje dzieci, jak przetrwać w rzeźni zwanej domem?


 

Płomień ponownie zachwiał się, a cień Mai rozproszył się i zamajaczył na ścianie.

Zrobiło się zimno. Objęła się ramionami, jakby chciała w tym geście przywołać najlepsze wspomnienia kochającej matki.



Zbliża się Wielkanoc. Wszyscy byliśmy na rekolekcjach i u spowiedzi.
Proboszcz Nowosielski był człowiekiem chudym i pomarszczonym jakby wykrojonym ze starego pergaminu. Miał długie, blade dłonie, zawsze splecione na piersi. Oczy – jasne, wręcz wodniste. Nie błyszczały, nie ciemniały. Jakby należały do zmarłego, a nie do kogoś, kto żyje, oddycha.

Mówiono, że w młodości studiował w Rzymie, a jeden z biskupów chciał go nawet uczynić sufraganem. Ponoć wolał skromność. Lub może – władzę w mniejszej skali, ale absolutną. Nad duszami swych wiernych, swych poddanych.

 

To on udzielał nam ślubu. To on ochrzcił wszystkie nasze dzieci. To on przyjmował moje spowiedzi – najpierw pełne śladów młodzieńczych rozterek, potem pełne milczenia, wreszcie – pełne potępienia.

 

Ostatnim razem wyznałam:
Mąż bije dzieci. I mnie. Coraz częściej. Coraz mocniej. Boję się. Sypiam z nożem pod poduszką, dla swojej i ich obrony.
Zamilkł. Potem odchrząknął. I zapytał spokojnie:
A czymże, córko, prowokujesz męża?
Zaniemówiłam. Nie z głupoty, ale z przerażenia. Jak po pierwszym niezapowiedzianym ciosie mego męża.
Czyż nie jest tak, że kobieta, która unosi się pychą, wywołuje gniew? Czy nie mówi Pismo: „Żona niech będzie mężowi uległa jak Kościół Chrystusowi”?
Chciałam zaprotestować. Powiedzieć, że to nie gniew, tylko furia. Że to nie wychowanie, tylko tresura. Że dzieci kulą się w kącie jak psy przed zwyrodniałym hyclem.
On tylko pokręcił głową i kontynuował.
Mąż to głowa rodziny. Bóg ustanowił porządek, w którym kobieta ma znać swoje miejsce. Ty, córko, się buntujesz. Zamiast pokory – filozofia. Zamiast modlitwy – księgi. Zamiast milczenia – prowokacyjne słowa. Widzę to. I Pan to widzi.
Zadał mi pokutę: piętnaście zdrowasiek i tydzień milczenia wobec męża.
Okaż posłuszeństwo. W ciszy mieszka łaska – powiedział.

 

Wyszłam z konfesjonału jak z krypty grobowej. W kolejną niedzielę usłyszałam o własnych grzechach w kazaniu głoszonym z ambony.
Siedziałam przy filarze, z dziećmi przy boku. Eugeniusz w ławce mężczyzn – z dłońmi splecionymi na lasce.
A proboszcz grzmiał:

 

Są kobiety, które uważają się za mądrzejsze od męża. Filozofię czytają, medyczne traktaty. A potem skarżą się, że ręka męska spada na nie! A przecież to miłość jest, nie kara.

To troska!

To mężowski obowiązek!
Tak jak dziecko nieposłuszne bijemy dla jego dobra – tak i żonę, by nauczyć pokory.

 

Zamilkł i spojrzał w moim kierunku.
Pan Bóg nie dał kobiecie praw. Dał jej obowiązki. Bo to ona pierwsza zgrzeszyła. I do dziś dźwiga brzemię Ewy. Mąż to jej pasterz. A pasterz czasem kijem posłużyć się musi, by owca nie zbłądziła. By szła bezpiecznie w swym stadzie.

 

Ludzie kiwali głowami. A mój mąż... mój mąż się uśmiechnął.
Nie powiedział nic w drodze do domu. Nie krzyczał. Nie bił. Cisza wisiała ciężko nad stołem podczas obiadu, nad talerzami z zimnym rosołem. A potem, kiedy dzieci już spały, wszedł do sypialni i zdjął pas z cichym pobrzękiwaniem sprzączki.

Rozpowiadasz o nas? – zapytał cicho.

 

Milczałam. Przecież miałam być pokorna.
Bił długo. Nie tylko w twarz. W żebra, w uda, pośladki, po plecach. Nie tylko pasem, również pięścią i nogą. Potem zrobił znak krzyża i wylał wodę święconą na moją głowę i zmusił mnie do klęczenia nagiej przy łóżku aż do świtu.
Przez tydzień nie wstawałam z łóżka. Służbie mówiłam, że jestem chora. Proboszcz przesłał mi różańce i broszurę o świętej Monice, matce św. Augustyna.
Na okładce widniało zdanie: „Nieustanna modlitwa kobiety może zmienić serce najbardziej zatwardziałego mężczyzny”.
Modliłam się. Jednak już nie o zmianę jego serca.
Modliłam się o śmierć. Moją. Albo jego.

Nie uciekłam.

Jeszcze nie.

Zaczęłam pisać pamiętnik. Do moich dzieci. Do tych przyszłych, które może kiedyś będą chciały wiedzieć, kim była ich babka.


Bo nie jestem tylko żoną ziemianina. Nie jestem tylko matką. Jestem kobietą, która miała marzenia, która znała „Historię naturalną” Buffona i listy Woltera, zanim poznała smak krwi we własnych ustach. Kobietą, która znała anatomię człowieka, zanim poznała anatomię przemocy.
Idzie.
Słyszę go.
Słyszę pobrzękiwania klamry od pasa.

 

Ostatnie zapiski autorka skreśliła drżącym, rozchwianym charakterem pisma.


Odszedł.
Odszedł już na zawsze. Już nigdy nikogo nie skrzywdzi.

Maję obudziła łuna i swąd palących się tkanin. Najwidoczniej zasnęła z książką nad płomieniem świecy. Pokój niestety nadawał się do remontu, cały zakopcony. Na szczęście sąsiedzi nie wezwali straży do tej szalonej profesorki, więc nie będzie musiała tłumaczyć się przed policją i strażą.

Szkoda tylko pamiętnika.
Trudno. Teraz już nie dowie się, co było w nim zapisane, a co z niego wyśnione?
Spojrzała ostatni raz na okładkę, zadrżała i wypuściła książkę z dłoni. Jakimś cudem zachowała się pieczęć i podpis.

Tyle że w miejscu kropek, pojawiły się małe literki ... „a”.
Wpatrywała się w powstałe słowo, które wołało do niej.

Oniemiała wpatrywała się w …
MaJa

 


 


 


 


 


 

*W buddyzmie: māyā oznacza złudzenie egzystencji, fałszywe postrzeganie rzeczywistości, prowadzące do cierpienia (dukkha). Człowiek żyjący w māyā nie widzi, że wszystko jest nietrwałe (anicca) i pozbawione stałego „ja” (anattā).

W kontekście bohaterki:

„Maya” symbolizuje fałszywą narrację, w którą wierzy – że jej cierpienie ma sens, że mąż ją kocha, że Bóg tego od niej oczekuje. Gdy zaczyna dostrzegać prawdę, maya zaczyna pękać.

Zobacz również

opowieści ciechocińskie - elektrowstrząsy
Milcząca kobieta - Anithe
Czas zarazy. (przypomnienie tekstu już publikowanego)

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...