Milcząca kobieta - Anithe

Obrazek posta

PROLOG


Igła leży w mojej dłoni. Mała, a jednocześnie ciężko niczym klucz od drzwi, których nikt już nie otworzy. Stare ręce pamiętają ruchy tak dobrze, że wbijają igłę, nim głowa zdąży o tym pomyśleć. Dratwa ma szorstką powierzchnię i pachnie lasem, mokrą żywicą oraz czymś, co pozostało po tamtej jesieni. Zginam palce powoli, jakby były wykonane z rozmokłego drewna. Wbijam igłę, ciągnę dratwę. Ścieg musi być równy. Ścieg musi trzymać.
Za oknem gości chłód i mrok. Słyszę, jak sosny kołyszą się na wietrze. Jak ich korony stukają o siebie i trzeszczą. Te dźwięki od lat nie zmieniają barwy. Są monotonne, kojące. Wszystko w tym lesie jest uparte, nieśpieszne, wilgotne. Kora drzew nasiąka wodą z deszczu, a ziemia gromadzi oddechy tych, którzy zbłądzili, zeszli ze ścieżki i już nigdy nie wrócili do domu. Ziemia jest cierpliwa. Ziemia wszystko pamięta.
Przysuwam igłę bliżej światła lampy naftowej. Żółty płomień drży, przez co cienie sprawiają wrażenie, jakby coś lepkiego spływało po nici. Kiedyś tego nie było. Kiedyś sama rzucałam cień. Teraz cień wrósł we mnie. Teraz ja jestem cieniem.
Zszywam. Ciągnę dratwę. Napinam ją. Każdy ruch jest pewny i mocny. Czasem słyszę w głowie głosy, które tłumaczą, że to tylko pamięć mięśni. Mawiają, że dusza może odejść, a mięśnie zostają. To nieprawda. Jak wiele innych prawd podawanych z ust do ust.
Wiem, że młoda kobieta śpi. Drzemie niespokojnie w izbie na końcu korytarza. Jej oddech ma rytm zwierzęcia, które wie, że zostało wyśledzone. Czuje mnie, chociaż jeszcze nie dopuszcza tej myśli. Dom również czuje. Dom lubi krążyć we mnie. Ona nie słyszy moich kroków, skrzypnięć ani trzasków. Może są zbyt lekkie. Może są zbyt znajome.
Kończę ścieg. Odkładam igłę. Usłyszałam właśnie skrzypnięcie podłogi. To zapowiedź wieczoru, który wkrótce zapadnie.
Nadchodzi czas, aby milczenie nabrało kształtu.

ROZDZIAŁ I

Mam na imię Anithe. Anithe Hellwig. W mojej rodzinie mówiło się, że Hellwigowie rodzą się z jasnymi włosami, i tylko wtedy ciemnieją, gdy w domu zamieszka zło. Długo uważałam to za żart, za opowiadany dla zabawy przesądami. Życie pokazało, że w każdej rodzinnej bajce czai się iskra prawdy. A iskra potrafi podpalić i puścić z dymem całe życie.
Dorastałam w mieście stworzonym do spacerów w długich sukniach z wysoko uniesioną głową. Königsberg mienił się światłami w oknach, pachniał pieczywem i rybą wyciągniętą z kutrów o świcie. Szum morza i rzeki niósł w sobie woń podróży, o których marzyłam, stojąc na nabrzeżu z jasnymi włosami rozwianymi wiatrem. Wydawało mi się wtedy, że moje życie popłynie spokojnym rytmem. Równo. Lekko. Bez nagłych zakrętów.
Matka snuła plany, które uważała za rozsądne. Powtarzała, że młoda kobieta o przyzwoitej urodzie ma prawo do wygodnego życia. Kładła mi dłoń na głowę i przygładzała jasne pasma, nazywając je bursztynem, który należy oszlifować i dobrze sprzedać, zanim straci blask. W jej oczach widziałam przekonanie, że kiedyś będę żoną lekarza albo adwokata. Może nawet bankiera, jeśli los okaże się łaskawy.
Świat runął późną jesienią. Matka zaczęła kaszleć. Najpierw lekko, potem głęboko. Kaszel niósł ze sobą zapach krwi i gorzkich ziół. Trwałam przy niej w każdą noc, przykrywałam ją ciepłym pledem, nacierałam oliwą, poiłam naparem z tymianku. Odeszła cicho. Trzymałam jej dłoń i próbowałam ogrzać ją światłem lampy, jakby mogło ją to przywrócić do życia. W pokoju unosił się zapach dymu i starości. Wtedy po raz pierwszy poczułam, że świat jest większy ode mnie i nie mam nad nim żadnej władzy.
Ojciec siedział przy łóżku z twarzą wyprutą z uczuć. Dopiero kilka dni później zrozumiałam, że przegrał wszystko, co miało wartość. W domu zostały długi i wierzyciele, którzy zaczęli pukać do drzwi. Z każdym listem narastało zagrożenie, że stracimy resztkę bezpieczeństwa. Ojciec nie umiał tego unieść. Szukał ukojenia w trunkach. Na nie zawsze znajdowały się pieniądze.
Swatka przychodziła wieczorami. Ich rozmowy odbywały się szeptem w drugim pokoju. Słyszałam pojedyncze słowa: zakon, służba, oszczędność. Słyszałam także imię mężczyzny, który szukał żony. Friedrich był starszy od mojego ojca, miał dom w lesie w okolicach Rudczann nad jeziorem Niedersee i gotów był dopłacić do mojego posagu, jeśli zgodzę się zostać jego żoną. Początkowo sądziłam, że to cyniczny żart. Później zrozumiałam jednak, że nie jest to propozycja. To decyzja.
Swatka przyszła pewnego ranka z miną, która nie pozostawiała mi złudzeń. Mówiła o uczciwości leśniczego, o stałej posadzie, o lasach pełnych zwierzyny. O romantycznej scenerii, w której rozkwitnę i wydam na świat potomstwo. Mówiła, że człowiek, który zna teren, zawsze przyniesie coś do garnka. Dodała szeptem, że mężczyzna zgodził się spłacić część, a może i całość ojcowych długów. Moje życie zostało przeliczone i zważone niczym worek pośledniej mąki.
Podróż rozpoczęła się kilka dni później. Wsiadłam na wóz obok człowieka, którego twarz wydawała się wyrzeźbiona w starym drewnie. Milczał. Czasem tylko odpowiadał półsłówkami. Droga wiodła wśród łąk, brzegami jezior, a dalej w głąb lasu. Powietrze stawało się cięższe, zimniejsze, przesiąknięte zapachem zbutwiałego poszycia. Wtedy pierwszy raz przyszła mi do głowy myśl, że może patrzę na swoją przyszłość i że ta przyszłość jest ciemna, przegrana.
Gdy ujrzałam leśniczówkę, drgnęła we mnie nadzieja. Dom stał na lekkim wzniesieniu. Ściany były jasne, okiennice zielone, dach miał świeży gont. Sosny otulały go miękkim cieniem. Wyglądało to jak obraz namalowany z tęsknoty za spokojem. Zapach drewna mieszał się z chłodem jeziora. Pomyślałam, że może jednak los nie będzie dla mnie okrutny. Może faktycznie będę tu wiodła spokojne życie. O dzieciach nie myślałam, nie z nim, jeśli już.
Idylla trwała chwilę. Moment. Do czasu, gdy przekroczyłam próg leśniczówki.
Wnętrze rozbiło tę złudę. Izby były ciasne. Ściany pachniały dymem, wilgocią i czymś jeszcze, czego nie potrafiłam nazwać. Kuchnia miała podłogę wytartą przez lata kroków stawianych w tym samym miejscu. W sypialni belki przy suficie ginęły pod pajęczynami, które zwisały jak ciężkie zasłony. Kiedy zamknęły się za mną drzwi, z sufitu posypał się pył i kilka małych pająków. Krzyk zamarł mi w ustach. Odetchnęłam płytko, bo powietrze wydawało się gęstsze niż na zewnątrz. Duszne? Nie! Duszące!
Pierwsze dni pełne były ciszy. Leśniczy obserwował mnie, jakby próbował ocenić, czy uda się mnie dopasować do rytmu domu. Do wystroju i umeblowania izb. Nie wspomniał o poprzedniej żonie. O jej śmierci, chorobie. Tylko raz zobaczyłam, jak patrzy na puste krzesło, jakby ktoś właśnie z niego wstał. Zmrużył wtedy oczy, a w jego twarzy pojawił się cień, którego nie umiałam odczytać.
Nocami dom wypełniały dźwięki, których nie znałam. Deski sieni skrzypiały w sposób zbyt równy, by były przypadkowe. Czasem słyszałam delikatne stukanie, jakby ktoś dotykał framugi drzwi. Pod oknem rozbrzmiewał długi, powolny oddech. Mąż tłumaczył to podchodzącymi pod dom wilkami, ich sapaniem, chociaż oddech był zbyt ludzki. Miał w sobie szept, który próbował znaleźć drogę do wnętrza. Do mojej świadomości.
Pewnego wieczoru obudziło mnie wrażenie, że w izbie przybyło cienia. Stał w kącie, jakby zastygł tam i nabierał kształtu. Zapaliłam lampę. Płomień oświetlił ściany, ukazując jedynie kurz, pajęczyny i pleśń. Czułam jednak spojrzenie. Nie wiem skąd. Nie wiem czyje. Jednak namacalne.
Zaczęło się od drobiazgów. Przesuniętej misy. Szelestu w pustej sieni. Śladu wilgotnego obuwia, chociaż mąż spał. Pewnego ranka ujrzałam na parapecie włos. Włos spleciony z ze skrawkiem dratwy. Ciemny. Zbyt długi i zbyt ciemny by mógł być mój. Zbyt świeży, by przywiał go wiatr.
Podeszłam do lustra.
Wtedy pierwszy raz naprawdę się przestraszyłam.

ROZDZIAŁ II

Nie wiem, kiedy zaczęłam bać się domu bardziej niż lasu. Może wtedy, gdy mąż pierwszy raz wszedł do mojej izby bez pukania. Świeczka dopalała się w cynowej podstawce. Jej płomień chwiał się lekko. Przez chwilę sądziłam, że to wiatr go poruszył, nie on.
Stał w progu i patrzył na mnie. Oddech miał chrapliwy. Wiedziałam, czego chce, jednak nie byłam na to gotowa, choć wiedziałam, że ta chwila prędzej czy później nadejdzie. Zbliżył się bez słowa. Pierzyna poruszyła się od jego ciężaru, gdy usiadł na skraju łóżka. Nigdy wcześniej tego nie robił. Zawsze spał osobno, w izbie przy kuchni, a mnie zostawiał z ciszą, która przypominała o samotności. Teraz nie pragnęłam już ciszy, pragnęłam samotności. Bałam się bliskości. Bliskości swojego męża.
Wsunął się pod pierzynę. Czułam zapach jego ciała, ostry i ciężki, jak dym z wilgotnego drewna. Przez cienką koszulę nocną poczułam, jak jego dłoń przesuwa się po moim biodrze, po brzuchu i niżej. Nie była to czułość. Była to chęć zdobycia, pokonania i pokazania ciała, które domaga się spełnienia, jakby chciało udowodnić, że wciąż żyje i ma prawo po mnie sięgnąć w każdej chwili.
Przycisnął się do mnie. Czułam, jak coś w nim rośnie. Moje ciało zesztywniało. W ustach pojawił się smak żółci. Czułam, że zwymiotuję. Nie umiałam zrobić nic poza odsunięciem się do ściany. Dotknęłam plecami zimnego muru. W myślach błagałam, aby przestał, lecz żaden dźwięk nie wydobył się z moich ust.
Gdy objął mnie mocniej i podciągnął koszulę, coś przecięło noc jak nagłe, ostre uderzenie. Jak szybki cień skrzydła, jak ruch zwierzęcia, którego nie powinno tu być.
Mąż wrzasnął i odskoczył. Chwycił się za twarz. Krew popłynęła między palcami, ciemna i gęsta. Wyglądało to tak, jakby coś ostrymi szponami przeciągnęło od policzka aż po szyję. Nie widziałam żadnego zwierzęcia. Nie widziałam nikogo i niczego. W powietrzu unosił się tylko zapach mokrej ziemi i starej tkaniny.
Mąż patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. W ich głębi drżał lęk, którego nigdy wcześniej u niego nie widziałam. Wycofał się z izby i zatrzasnął drzwi. W domu zapadła gęsta, ciężka cisza.
Od tamtej chwili narastała między nami wrogość. Unikał mnie. Patrzył podejrzliwie, jakbym to ja go zaatakowała. Ja z kolei unikałam jego dotyku, obecności, oddechu, który przynosił ze sobą zapach lasu i starej skóry.
Gdy zasypiał, krążyłam po izbie jak uwięzione zwierzę, bojąc się zasnąć. Czułam, że w powietrzu gromadzi się coś. Coś mrocznego, dusznego, wysysającego duszę. Czasem przy łóżku znajdowałam cienki, mokry odcisk małej stopy. Czasem coś drapało deski, jakby drobne palce próbowały wspiąć się na materac.
Aż przyszedł poranek, który przyniósł kolejne zmiany.
Włosy.
Moje włosy ciemniały. Każdego dnia trochę bardziej. Gdy czesałam je przed lustrem, widziałam, jak jasne pasma przy skroniach nabierały koloru zmoczonej ziemi. Wyglądało to tak, jakby ktoś w nocy dotykał ich i zostawiał w nich cień.
Pewnego ranka wpatrywałam się w swoje odbicie, próbując uspokoić oddech. Wtedy poczułam na karku chłód, który nie miał nic wspólnego z przeciągiem. Bardziej przypominał oddech kogoś, kto stoi bardzo blisko.
Unosiłam głowę powoli.
W lustrze zobaczyłam ją.
Stała za mną cicha, milcząca, jakby dym z kominka utkał ją z pajęczyn. Twarz miała bladą, włosy ciemne i proste, opadające aż do piersi. Jej oczy były tak głębokie, że wydawało się, iż patrzą z miejsca, gdzie światło nigdy nie dociera. Z krainy, która nie zna świtu.
I usta.
Jej usta były zszyte.
Dratwa była ciemna i gruba. Ślady mocnych ściegów ciągnęły się od jednego kącika do drugiego. Skóra wokół nich była napięta i nienaturalna. Nie mogła mówić, jednak patrzyła na mnie tak, jakby chciała przekazać coś, czego nie da się wypowiedzieć.
Gdy mrugnęłam, ona zniknęła.
Pozostał jedynie zapach mokrej ziemi i zbutwiałej tkaniny.
Kilka godzin później, gdy mąż wyszedł do lasu, odważyłam się opuścić dom sama. Drzwi ciężko ustępowały, jakby nie chciały mnie wypuścić. Kiedy stanęłam na zewnątrz, powietrze było gęste, a cisza miała w sobie coś niepokojącego.
Przeszłam między drzewami, szukając wytchnienia. Im bardziej oddalałam się od domu, tym mocniej czułam, że ktoś mnie prowadzi. Stopy same wyznaczały ścieżkę. Nie bolały mnie nogi. Nie czułam zmęczenia. Szłam tak długo, wzdłuż brzegu jeziora, lasem aż trafiłam na coś, czego nie powinno tam być.
Mały grób.
Krzyż wykonany był z cienkiego, spróchniałego drewna. Pajęczyny oplatały go jak włókna starej firany. Na nitkach osiadły ciężkie krople rosy. Gdy przyjrzałam się bliżej, między pajęczymi nićmi dostrzegłam coś jeszcze.
Fragment dratwy.
Gruby. Ciemny. Ten sam odcień, który widziałam na parapecie… i chyba w ustach tajemniczej zjawy.
Dotknęłam go ostrożnie. Był wilgotny i zimny. W tej samej chwili z boku dobiegł mnie cichy szmer. Odwróciłam głowę.
W cieniu między sosnami stała kobieta.
Ta sama.
Z ciemnymi włosami.
Z białą twarzą.
Z zaszytymi ustami, które nie mogły wydać głosu.
Patrzyła na mnie nieruchomo.
Czekała.
Świat wokół niej drżał delikatnie, jakby nie należała do tej ziemi.
Wtedy zrozumiałam jedno.
Ten dom nie był cichy.
Ten dom został uciszony.

ROZDZIAŁ III

Nigdy nie sądziłam, że człowiek może stać się samotny we własnym domu. Myślałam, że samotność przychodzi z wielkich przestrzeni, po śmierci bliskich, z tęsknoty, która nie chce się uleczyć. Dopiero później zrozumiałam, że potrafi narodzić się bez dźwięku i wpełznąć tam, gdzie drewno zaczyna próchnieć. Wślizgnęła się pod posadzkę, w szczeliny, które oddzielały mnie od męża. Widziałam go codziennie, a mimo to miałam wrażenie, że znika coraz bardziej, jakby las odbierał mi go po kawałku.
Czasami patrzył na mnie tak, jakby widział cienką warstwę powietrza, a nie kobietę, która nosiła jego dziecko. Tamto dziecko pojawiło się we mnie na krótko. Na zbyt krótko. Jeszcze krócej trwała nadzieja. Pewnego ranka obudził mnie ból, ostry i rozdzierający. Krew spłynęła po udach i wsiąkła w lniane prześcieradło. Nie krzyczałam. Krzyk nie miał tu znaczenia. Mąż kazał mi wstać i wypłukać tkaninę, jakby nic się nie wydarzyło. Mówił, że taka jest wola lasu. Potem wyszedł i nie wrócił aż do zmroku. Zrozumiałam wtedy, że moje łzy są dla tego domu obojętne. Wręcz żyje nimi.
Od tamtej chwili coś się we mnie pękło. Rozsypało się. Nie byłam już kobietą oczekującą potomstwa, przestałam być kimkolwiek, do kogo można się wrócić. Dom stał się pusty, choć wciąż pełen trzasków, skrzypień i oddechów, których nie potrafiłam nazwać.
Zaczęłam mówić do ścian. O chłodzie, który mnie prześladował. O ciszy, która bolała bardziej niż ból. O dziecku, które odeszło, zanim zdążyłam dotknąć jego dłoni. Ściany odpowiadały mi szmerem. Drżały lekko, jakby słychać było w nich odległe szepty. W tamtych szeptach odnajdywałam głos maleństwa, które nigdy nie otworzyło oczu. Czasami budziłam się i widziałam na podłodze odciski małych stóp. Znikały, gdy próbowałam je dotknąć. Myślałam wtedy, że moje dziecko wraca, żeby mnie pocieszyć.
Im bardziej wierzyłam w jego obecność, tym mocniej odrywałam się od tego, co ludzie nazywają światem. Mąż patrzył na mnie ze znużeniem. Unikał mnie. Nie chciał słuchać słów, które kierowałam do niewidzialnego dziecka. Widział we mnie obcą, chorą kobietę.
Kazał mi zamilknąć!
Obcość rodzi gniew. Gniew popycha do czynów, które mają przyciągnąć uwagę.
Zaczęłam kaleczyć skórę na ramionach. Delikatnie, tak by zostawić cienkie linie. Myślałam, że zobaczy moje cierpienie, że przypomni sobie, iż kiedyś pragnęliśmy być rodziną. Patrzył na te rany jak na plamy na stole. Odsuwał się. Mówił, że przesadzam. Mówił, że mam przestać. Że jestem chora. Że jestem obłąkana.
Pewnego dnia ból przelał się we mnie. Wzięłam grubą dratwę, tę samą, którą zszywałam zajęcze skóry na zimowe miesiące. Wbiłam igłę w skórę przy ustach i przeciągnęłam ją, próbując zaszyć w sobie krzyk, którego on nie chciał słuchać. Myślałam, że kiedy zobaczy ścieg, zrozumie, jak bardzo boli mnie odrzucenie, jak bardzo pragnę, by wrócił do mnie jako mąż, nie jako cień. Nie jako wróg.
Zobaczył.
Nie uklęknął przy mnie. Nie złapał mnie za ręce. Nie zdjął dratwy. Wyszedł z izby i zamknął drzwi tak cicho, że poczułam się martwa jeszcze zanim umarłam naprawdę.
Tamtej nocy dziecko przyszło do mnie. Stało przy moim łóżku. Miało cienkie ramiona i mokre stopy. Wpatrywało się we mnie, jakby czekało na decyzję, której nie rozumiałam. Chciałam je dotknąć. Moje palce przeszyło zimno. Dziecko odsunęło się powoli. Zrobiło krok wstecz, drugi, trzeci, a potem zniknęło w miejscu, w którym ściana stykała się z podłogą.
Poszłam za nim.
Dom przyjął mnie bez oporu. Czułam, jak deski uginają się pod moimi stopami. Schodziłam coraz głębiej, choć w domu nie było piwnicy. Zapach ziemi stał się mocny. Widziałam krzyż chylący się pod ciężarem czasu. Widziałam pajęczyny mokre od rosy. Widziałam dratwę, którą trzymałam kiedyś w dłoni, choć nie pamiętam, bym ją tam niosła.
Dziecko patrzyło na mnie z dołu. Stało przy grobie.
Nagle zrozumiałam. Nie przyszło po miłość. Przyszło po ciszę. Po milczenie, które nosiłam w sobie.
Od tamtej chwili należę do domu. Należę do lasu. Należę do ciszy i szmeru sosnowych koron.

ROZDZIAŁ IV

Wszystko skończyło i zaczęło tamtego wieczoru. Mąż wrócił później niż zwykle. Zapach lasu był tak mocny, że piekły mnie oczy, gdy stanął w progu. W dłoni miał strzelbę. Trzymał ją luźno, jakby była przedłużeniem jego ramienia.
Stał tak chwilę, po czym odstawił broń na półce. Zignorował mnie. Przeszedł obok bez słowa. Czułam jednak, że między nami narosło coś gęstego i mrocznego.
Poszłam za nim tylko po to, by zobaczyć, jak siada ciężko na ławie. Oparłam się o framugę. Chciałam powiedzieć, że nie mogę tak żyć. Że się duszę. Że boję się domu i tego, co w nim chodzi nocą.
Nie zdążyłam.
Znowu poczułam chłód. Ten sam co przy lustrze, a następnie przy grobie. Ten sam co wtedy, gdy widziałam kobietę z zaszytymi ustami. Ciemność w kątach izby zaczęła się poruszać. Drżała lekko, jakby oddychała.
Wtedy poczułam, jak niewidzialna dłoń dotyka mojej. Delikatnie a mimo to stanowczo. Nie mogłam się ruszyć. Ciało było jak drewno. Myśli jak spłoszone ptaki zamknięte w klatce.
Moja ręka sama uniosła strzelbę.
Mąż spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem. Był w nim cień gniewu, ale przede wszystkim zaskoczenie. Usta poruszyły się, jakby chciał coś powiedzieć. Nie usłyszałam słów. Słyszałam tylko bicie własnego serca. Szum myśli w głowie.
Palec zacisnął się na spuście. Nie mój palec.
W ciemności za mną stała ona.
Milcząca.
Czułam jej oddech na karku. Czułam, jak jej dłonie zamykają się na moich i ruch, którego nie byłam w stanie zatrzymać.
Wystrzał był krótki. Głośny.
Mąż osunął się na podłogę, jakby nagle nici podtrzymujące jego ciało ktoś przeciął jednym szybkim ruchem.
W izbie zapadła cisza, która nie była zwykłą ciszą. Miała w sobie smak krwi i zimnego powietrza.
Wtedy Milcząca odsunęła się ode mnie, lecz nie wyszła. Wciąż stała obok. Wiedziałam, że nie pozwoli mi odejść. Dom też wiedział.
Podniosłam igłę, która leżała na stole, jakby czekała na mnie.
Usiadłam przed lustrem.
Moje włosy były już prawie całe czarne. Skóra blada. Oczy jakby głębsze. Widziałam jej twarz w odbiciu, stojącą tuż za mną.
Już wiedziałam, co mam zrobić.
Zszyłam usta.
Dratwa była szorstka, chłodna, mokra od czegoś, co nie było tylko wilgocią. Ścieg był równy. Mocny. Czułam każde wbicie igły. Każde przeciągnięcie nici. Każde ukłucie było jak pieczęć.
Kiedy ostatni ścieg został dociągnięty, wstałam i wyszłam na zewnątrz.
Milcząca czekała na skraju lasu.
Szłam za nią bez wahania. Gdy doszłyśmy do grobu, jej sylwetka zaczęła się kurczyć. Ciemne włosy opadły na ziemię jak mokre wodorosty. Jej ciało zwinęło się w mniejsze, drobniejsze kształty.
Stało przede mną dziecko.
Wyciągnęło do mnie rękę.
Zbliżyłam się.
Ziemia pod moimi stopami zaczęła ustępować. Czułam chłód, który sięgał głęboko. Czułam ciężar, który mnie wciągał.
Nie walczyłam.
Dom chciał milczenia.
A ja już je miałam w sobie.

ROZDZIAŁ V

Nagle zrozumiałam.
Ono nie przyszło po miłość.
Przyszło po ciszę.
Po milczenie, które zostało wymuszone.
Poczułam jego chłodne dłonie na swoich dłoniach. Wciągnęło mnie pod ziemię tak, jak noc wciąga dzień, gdy kończy się światło. Świat stracił barwy. Powietrze stało się ciężkie, gęste jak wilgoć osiadająca na murach. Nie mogłam krzyczeć. Nie mogłam oddychać. Miałam wrażenie, że ziemia wciska mi się w usta jak mokra, zbutwiała tkanina.
Od tamtej chwili należę do domu.
Należę do lasu.
Należę do ciszy, którą trzeba zszywać, aby rozpacz nie rozdarła jej na strzępy.
Z czasem zrozumiałam też inne rzeczy.
To, co wzięłam za dziecko, nie miało dziecięcej dobroci. Nie miało ciepła. Nie miało oddechu. Gdy prowadziło mnie w głąb lasu, jego kroki nie brzmiały jak kroki. Ziemia pod nim nie uginała się miękko tak jak pod stopą malca. Podczas gdy ja przedzierałam się przez gęste poszycie, ono sunęło, jakby miało ciało utkane z nocy. Nie widziałam, nie pojmowałam. Nie chciałam pojąć.
W chwili, gdy ziemia zapadła się pode mną i grób zamknął się jak usta głodnego stworzenia, stało nade mną. Patrzyło. W jego oczach nie było łez ani pamięci. Nie było w nim niczego, co mogłabym nazwać moim dzieckiem. Dotarło do mnie, że nigdy nie należało do mnie i nigdy nie miało należeć.
To nie było dziecko, które utraciłam.
Bo nigdy nie miałam dziecka.
Nigdy nie trzymałam w ramionach niemowlęcia.
Nigdy nie utuliłam małej główki, która pachniałaby mlekiem i miłością.
To, co ujrzałam, było pustką, która przybrała kształt dziecka, wiedząc, że kobieta zrodzona w samotności i upokorzeniu złapie się każdego kształtu, który obieca jej sens. To było echo mojej rozpaczy, odbite w czarnej studni lasu. Zło skleiło się z moją tęsknotą. Nadało jej formę. Ulepiło z mroku tę istotę, bym poszła za nią dobrowolnie.
W chwili, gdy zaczęło rzucać na mnie garści ziemi, zrozumiałam wszystko.
Dom był bramą.
Las był korytarzem.
Mrok był panem.
A ja byłam ofiarą, nie matką.
Nie wzywało mnie dziecko.
Wzywała mnie cisza lasu.
Cisza, która pragnęła, by ktoś ją nosił. Ktoś ją dźwigał. Ktoś ją zszywał, gdy pękała pod ciężarem ludzkiego bólu. Dom potrzebował kogoś, kto przestanie mówić. Kogoś, kto stanie się żywym naczyniem dla wszystkiego, czego nie chciało słuchać.
Usta musiały zostać zamknięte, bo każde słowo mogłoby unieść w powietrze echo prawdy.
Oszukano mnie.
Zwiedziono.
Pochowano żywcem w obietnicy, która nigdy nie była obietnicą.
Zamieniono mnie w strażniczkę milczenia.
I od tamtej chwili trwam i czekałam.
Czekałam, aż kolejna kobieta wejdzie do domu, który pragnie nowego języka ciszy.

EPILOG

Przyjechaliśmy późnym popołudniem. Droga prowadziła przez las, który gęstniał z każdym kilometrem. Zza szyb samochodu sosny wyglądały jak wysocy strażnicy, pochylający się nad przyjezdnymi. Czułam, że serce bije mi szybciej. Nie z lęku, raczej z oczekiwania, które rosło we mnie od chwili, gdy zobaczyłam ogłoszenie.
Kiedy wjechaliśmy na niewielką polanę, światło dnia było już miękkie i przydymione. Wtedy ją zobaczyłam.
Leśniczówka stała samotnie, z zielonymi okiennicami, jasną elewacją i dachem tak starym, że wyglądał jak zmęczona kora starego drzewa. Wyglądała na opuszczoną, ale miała w sobie coś żywego. Coś ciepłego, cichego, wołającego.
Poczułam, jakby ktoś uchylił we mnie okno, przez które wpadł zapach żywicy i mokrego mchu.
Wysiadłam z samochodu. Mąż jeszcze gasił silnik, a ja już stałam przed schodkami prowadzącymi na ganek. Dotknęłam dłonią poręczy. Drewno było zimne, ale gładkie, jakby ktoś dbał o nie przez długie lata.
Odwróciłam się do niego.
Postanowiłam. Musimy ją kupić. Tutaj moglibyśmy zacząć od nowa. Ten las ma w sobie coś, co… uzdrawia. Może, jeśli zostaniemy jego częścią, uda się nam wreszcie znaleźć dla nas miejsce. Prawdziwe miejsce. Prawdziwy dom, w którym doczekamy się dziecka.
Mąż uśmiechnął się z pobłażaniem, ale było w nim również zaciekawienie.
Powiedział, że najpierw sprawdzimy dach, okna i fundamenty. Nie podejmujemy decyzji od razu. Pod wpływem pierwszych emocji.
Ja już wiedziałam.
To było to miejsce.
Przesunęłam dłonią po jasnych włosach, które wiatr uniósł lekko nad ramiona. Czułam, że wszystko we mnie chce tu zostać. Że to jest dom, który na mnie czekał.
Zrobiłam krok ku drzwiom. Schodek zaskrzypiał. Pod podeszwą poczułam coś twardego, tak drobnego, że prawie niezauważalnego. Spojrzałam w dół.
Na progu leżała cienka, ciemna nić dratwy.
Taka, jakiej nikt nie używa od bardzo dawna.
Schyliłam się i wzięłam ją między palce. Był lepki od wilgoci. Pachniał żywicą i starym domem.
Nie wiem dlaczego, ale się uśmiechnęłam. Poczułam dreszcz na plecach, delikatny jak muśnięcie wiatru. Jakby ktoś stał za mną i obserwował, czy podejmę właściwą decyzję.
Wtedy z wnętrza domu dobiegł cichy trzask. Jakby ktoś właśnie zrobił krok w stronę drzwi.
Zerknęłam na męża, lecz on tego nie słyszał. Był przy samochodzie, szukał narzędzi, odwrócony plecami do ganku.
Wróciłam spojrzeniem do drzwi leśniczówki.
Wiedziałam jedno.
To dobry znak.
Dom chce, żebyśmy weszli.
Dom dobry.
Dom szczęśliwy.
Dom cichy i milczący.

Zobacz również

Māyā - przypomnienie
opowieści ciechocińskie - elektrowstrząsy
Czas zarazy. (przypomnienie tekstu już publikowanego)

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...