O niskiej dzietności i odwiecznym obwinianiu kobiet

Obrazek posta

Niż demograficzny zaczął się w latach 90. - czyli wtedy, gdy rodziłyśmy się my. Jesteśmy dziećmi niżu, a obecna niższa demografia jest tego konsekwencją - musiałybyśmy rodzić znacznie więcej dzieci niż nasi rodzice, by się „odbić”. A do tego musiałybyśmy mieć warunki, których zwyczajnie nie ma - bo politycy nie nauczyli się niczego z niżu w latach 90. i dalej prowadzą szkodliwą neoliberalną politykę, która służy prywatnym właścicielom, ale dzieci, rodziców i rodziny dobija.

Matka z dziećmi to przeszkoda dla pracodawcy („będzie brała ciągle L4 na dziecko”), dla wynajmującego mieszkanie („dziecko zostawi ślady rączek na ścianach”), dla współpasażerów („czy dzieci muszą być takie głośne?!”). Obok wyniosłych deklaracji o wsparciu dla matek - jest też rzeczywistość, w której matki nie mają podstawowej stabilności zawodowej, lokatorskiej i wsparcia środowiska. Często wszystko jest na ich barkach.

Wiele z nas chce mieć dzieci, ale ze względu na odpowiedzialność i świadomość obecnych warunków na nie się nie decyduje. Dla dobra dzieci. Chcemy dla nich szczęścia, a nie ciągłych przeszkód, odmawiania wszystkiego, nieobecności, zaniedbania i pogardy społecznej. I wzoru matki, która jest wykluczona, wycieńczona i pozostawiona sama sobie.

Gender pay gap jest w Polsce najwyższy, gdy urodzi się dziecko - matkom rzadziej oferuje się pełny etat i godne wynagrodzenie. Matki zarabiają mniej i na gorszych warunkach.

To wszystko wynik systemu, który w Polsce jest budowany od lat.

W latach 90. trwała transformacja ustrojowa, która propagowała kult harówki z poświęceniem wszystkiego innego - życia prywatnego, rodziny, odpoczynku, pasji. Zgodnie z nim matka była przeszkodą - potrzebowała czasu na opiekę na dzieckiem, a to kolidowało z propagandą ciągłej pracy ponad siły i było dla pracodawcy niewygodne.

Prywatyzacja usług spowodowała, że przedszkola, żłobki czy przestrzenie socjalne dla dzieci przestały być dostępne i opłacalne. W końcu dzieci nie pracują, jaki z nich pożytek?

Matka stała się niepotrzebna w logice neoliberalizmu, który podporządkowywał ludzi zyskom, a to, co opiekuńcze i empatyczne uznawał za słabość i stratę czasu, który powinno się poświęcić pracy. Państwo zaczęło wycofywać się ze wsparcia w opiece nad dziećmi. Cała praca opiekuńcza została na brakach rodziców, ewentualnie rodziny. Głównie kobiet: matek, córek i babć (nie bez powodu mamy obecnie „babciowe”).

W szkole słyszałyśmy w latach 90. i w początku XXI w., że ciąża zniszczy nam życie, bo musimy najpierw skończyć studia. Że zajście w ciążę w młodym wieku to brak ambicji i pozbawienie się możliwości. Ciąża służyła do straszenia nas, że stracimy szansę na pracę, godne życie i będziemy całkowicie wykluczone społecznie. I często tak wtedy to często wyglądało: jeśli cała opieka i wychowanie jest na barkach matki, a państwo, sąsiedzi i lokalne środowisko wycofuje się z jej wsparcia - to rzeczywiście matka „znika” na wiele lat. Bo nie ma żadnej pomocy. Pracodawcy jej nie chcą przyjąć, bo będzie brała L4, gdy dziecko zachoruje (skandal) lub zajdzie w jeszcze jedną ciążę (jeszcze większy skandal).

Ale ta sytuacja to nie wina ciąży ani matki, a tym bardziej dziecka - tylko systemu, który opierał się na logice ciągłego (wy)zysku, a wszystko inne dobijał. Także rodzicielstwo i dzietność.

Część osób z mojego pokolenia w dzieciństwie praktycznie nie znała swoich rodziców: niektórzy dorośli wyjeżdżali za granicę do pracy, inni pracowali aż do nocy, by móc utrzymać rodzinę. Gdy wracali, byli wycieńczeni, sięgali po używki, wpadali w uzależnienia. Czasem dziećmi opiekowali się starsi już babcia i dziadek. A teraz te dzieci są dorosłe - i nie chcą tego samego dla swoich dzieci. Chcą móc tworzyć z dziećmi relację, więź, wychowywać i pokazywać im świat, a nie rozpad świata i więzi.

W takich warunkach oczywiste jest, że rodziło się mniej dzieci, a opiekunki, nauczycielki czy pielęgniarki zarabiały głodowe pensje. Bo praca opiekuńcza nie dawała natychmiastowych zysków prywatnym właścicielom, a państwo odpuściło opiekę nad dziećmi, oddając władzę prywatnym właścicielom i ich interesom, zgodnie z logiką „wolnego rynku”, który tworzył świat wolny - jak się okazało - od dzieci.

Konsekwencje tych założeń widzimy do dziś, gdy kolejni „eksperci” nazywają leniwymi ludzi, którzy nie chcą pracować po 16 godzin dziennie, bo mają inne wartości. Na przykład związane z tym, co nie daje zysków: opieką, wychowaniem, troską, wsparciem. Jednocześnie nazywają „wygodnickimi” kobiety, które nie decydują się na dzieci ze względu na brak stabilności mieszkaniowej czy pracowej.

Wina kobiet: Ewa zjadła jabłko, a Natalia nie ma swojego mieszkania i dziecka. Same sobie winne.

Gdy latami kłamano, że „wszystko w twoich rękach”, byle tylko przymuszać ludzi do pracy ponad siły, gdyż to ona miała dać bogactwo i godne życie - to brak pracy, brak mieszkania czy brak dzieci nagle jest winą tego, kto ich nie ma. A nie systemu i kraju, który ma najwyższe ceny za wynajem, olbrzymie oprocentowanie przy kredytach, w którym matki znacznie częściej niż inne grupy są zatrudniane na śmieciówkach i w niepełnym wymiarze czasowym i który od lat promuje narrację najbogatszych jako sytuację „everymana”.

Ten system jest antyrodzicielski. I dopóki to się nie zmieni - nie będzie wyższej dzietności.

Zobacz również

27 października
26 października
25 października

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...