Tradycje przed Wigilią Bożego Narodzenia, czyli jak się człek napoci, zanim pierwszą gwiazdkę zobaczy
Matko Przenajświętsza, co się dzieje w naszej wsi przed Wigilią, to nawet biskup by nie uwierzył! Od samego rana babiny latają z miotłami, jakby na nich fruwać miały, a nie zamiatać. Chłopy dźwigają choinki takie wielkie, że się pod nimi uginają jak mrówki pod źdźbłem. A ja? Ja siedzę i obserwuję ten cyrk, bo przecież ktoś musi zachować trzeźwość umysłu!
— Bracie Placydzie! — wrzasnęła do mnie wczoraj gospodyni proboszcza, pani Jadwiga. — A ty znowu siedzisz jak ten pień? Weź się do roboty!
— Droga pani Jadwigo — odpowiedziałem z godnością, poprawiając habit, który znów próbował mnie udusić — ja właśnie pracuję! Modlę się za wszystkich zapracowanych!
Gospodyni tylko prychnęła jak kotka i poleciała dalej, a jej spódnica furkotała na wietrze jak chorągiew na kościelnej wieży.
U nas w górach wierzy się, że jak przed świętami nie wysprzątasz każdego kąta, to przez cały rok będziesz miał bałagan. Dlatego też babcia Jagna spod lasu zawsze powtarza: "Placydku, pamiętaj — Boże Narodzenie to nie tylko duchowe oczyszczenie, ale i porządne wytrzepanie dywanów!"
Wczoraj widziałem, jak Maciej Drwal, chłop wielki jak dąb, stał na drabinie i mył okna w swojej chałupie. Pot z niego lał się jak z zarzynanego wieprza, a jego baba stała pod drabiną i komenderowała:
— Wyżej, Macieju! Tam jeszcze plama! Jezusie, czyś ty ślepy jak kret?!
Maciej tylko stękał i mruczał pod nosem takie słowa, że nawet ja, stary grzesznik, się rumieniłem. Ale okna mył, o tak!
— Macieju! — zawołałem do niego. — A po co tak się męczysz? Przecież i tak nikt nie zauważy tych plam!
— Placyd, ty nic nie rozumiesz — westchnął ciężko Maciej. — Jak nie wymyję tych okien, to moja Kaśka mi nie da spokoju przez cały rok. A ja wolę jeden dzień męki niż dwanaście miesięcy kazań! Mądrość ludowa w czystej postaci!
Ach, ubieranie choinki! To dopiero jest widowisko! U nas w górach choinka musi być wielka jak wieża kościelna i gęsta jak broda proboszcza. Inaczej sąsiedzi będą plotkować, że bieda w domu albo, co gorsza, lenistwo!
Wczoraj pomagałem (no dobra, głównie patrzyłem i doradzałem) Herszowi przynieść choinkę do jego domu. Hersz, choć drobny jak wróbelek, wybrał drzewko takie, że nawet Maciej Drwal by się spocił.
— Hersz — powiedziałem, gdy próbowaliśmy wcisnąć choinkę przez drzwi — ta choinka jest większa od twojego domu!
— Oj, Placyd — odpowiedział Hersz, sapiąc jak miech kowalski — ale za to jak sąsiedzi zobaczą, to pękną z zazdrości! A poza tym, im większa choinka, tym więcej miejsca na prezenty pod nią! Logika żelazna jak podkowy u konia karczmarza!
Kiedy w końcu wcisnęliśmy to drzewisko do chałupy Hersza, okazało się, że gałęzie sięgają od ściany do ściany, a czubek zgina się pod sufitem jak grzbiet starego konia. Hersz stał, drapał się po brodzie i kombinował, jak tu teraz mieszkać w jednym pokoju z lasem.
— No i co teraz? — zapytałem, ledwo powstrzymując śmiech.
— Teraz? — Hersz uśmiechnął się chytrze. — Teraz będę spał pod choinką jak prezent! A żona będzie musiała obchodzić drzewo, żeby dostać się do kuchni. Może schudnie przed świętami!
A co się dzieje w kuchniach przed Wigilią, to nawet biskup by się przeżegnał! Kobiety zamieniają się w generałów dowodzących armią garnków, patelni i wałków do ciasta. Mąka fruwa w powietrzu jak śnieg podczas zamieci, a zapachy... Matko Przenajświętsza, te zapachy!
Zajrzałem wczoraj do Maryni, córki karczmarza (tylko w celach duszpasterskich, przysięgam na święty kielich proboszcza!). Marynia stała przy stole, z włosami związanymi chustką, z mąką na nosie i policzkach, i wałkowała ciasto na pierogi z taką zaciętością, jakby to był jej największy wróg.
— Maryniu, słoneczko ty moje — zagadnąłem niewinnie — a dużo jeszcze tych pierogów będzie?
Marynia podniosła na mnie oczy, a jej spojrzenie mogłoby zamrozić piekło.
— Bracie Placydzie, jak jeszcze raz zapytasz, ile będzie pierogów, to następny pierożek będzie z nadzieniem z twojego nosa!
Cofnąłem się o krok, ale mój wzrok mimowolnie powędrował w stronę jej dekoltu, który przy każdym ruchu wałkiem... Jezu słodki, wybacz grzeszne myśli twemu słudze!
— Ja tylko... — zacząłem, ale Marynia już mnie nie słuchała, bo właśnie mleko wykipiało na kuchni.
— A niech to kaczka kopnie! — krzyknęła, rzucając się do garnka.
Wycofałem się dyskretnie, bo wiem, że kobieta w kuchni przed świętami jest groźniejsza niż niedźwiedź z bolącym zębem.
A co to za Wigilia bez karpia? U nas w górach to prawdziwy rytuał! Chłopy idą do stawu pana Jana Nepomucena (naszego Wielmoży) i tam zaczyna się prawdziwe polowanie. Każdy chce złapać największego karpia, żeby się potem chwalić przy stole.
W zeszłym roku poszedłem z nimi, żeby pobłogosławić połowy (i może przy okazji upolować coś dla siebie). Kapral Zawadzki, stary żołnierz, który zawsze przesadza w swoich opowieściach, wszedł do stawu po kolana i zaczął opowiadać:
— Wiecie, chłopy, jak byłem na wojnie u króla, to łapaliśmy karpie gołymi rękami. Takie wielkie jak konie!
— Taaa, a ja jestem święty Piotr — mruknął pod nosem kłusownik Kuba, zarzucając sieć.
Nagle kapral wrzasnął jak opętany i wpadł do wody z pluskiem. Wszyscy myśleliśmy, że to żart, ale gdy wypłynął, trzymał w rękach karpia wielkiego jak moje przedramię!
— A nie mówiłem?! — wykrzyknął triumfalnie, cały ociekający wodą i błotem.
Oczywiście, gdy wracaliśmy do wsi, karp urósł w opowieści kaprala do rozmiarów małego wieloryba. Ale nikt nie protestował — w końcu święta to czas cudów!
W naszym kościółku co roku stawiamy szopkę. I co roku jest z tym więcej zamieszania niż przy budowie wieży Babel! Proboszcz ma swoje wizje, wikary swoje, a kościelny jeszcze inne. A ja? Ja stoję z boku i czekam, aż mnie poproszą o pomoc (czyli o przyniesienie kolejnej figury albo słomy).
W tym roku proboszcz postanowił, że szopka będzie "jak żywa". I co wymyślił? Że zamiast drewnianej figurki osła będzie prawdziwy osioł pana Wieńczysława!
— Bracie Placydzie — powiedział do mnie proboszcz z błyskiem w oku — a ty przyprowadzisz tego osła!
— Ale proboszczu — zaprotestowałem — przecież ten osioł jest uparty jak... no, jak osioł właśnie!
— Modlitwa i cierpliwość, bracie Placydzie, modlitwa i cierpliwość — odpowiedział proboszcz i odszedł, nucąc kolędę.
No i poszedłem po tego osła. Trzy godziny go namawiałem, żeby ruszył z miejsca! Próbowałem marchewką, próbowałem kijem (delikatnie, oczywiście!), próbowałem nawet śpiewać mu kolędy! Nic z tego. W końcu wpadłem na genialny pomysł — pokazałem mu butelkę piwa, którą zawsze noszę w sakiewce na "nagłe przypadki".
Nie uwierzycie, ale osioł ruszył za mną jak wierny pies! Gdy dotarliśmy do kościoła, proboszcz spojrzał na mnie podejrzliwie:
— Bracie Placydzie, czemu ten osioł tak dziwnie na ciebie patrzy?
— To spojrzenie pełne miłości do Dzieciątka Jezus, proboszczu — odpowiedziałem pobożnie, chowając butelkę głębiej w habicie.
A co to za święta bez prezentów? U nas w górach każdy kombinuje, jak tu obdarować bliskich, nie wydając przy tym fortuny. Hersz, nasz wiejski handlarz, przed świętami robi najlepsze interesy w roku.
— Placyd — mówił do mnie wczoraj, pokazując swoje towary — mam dla ciebie specjalną ofertę! Różaniec z drzewa oliwnego, prosto z Ziemi Świętej!
— Hersz — odpowiedziałem, przyglądając się różańcowi — ale to wygląda jak zwykłe drewno z lasu za wsią...
— Aj waj! — Hersz złapał się za głowę. — Jak możesz tak mówić! To prawdziwe drzewo oliwne! A że trochę podobne do naszej sosny? Cud Boży!
Kupiłem ten różaniec dla proboszcza (i tak wiem, że go zgubi przed Nowym Rokiem), ale głównie dlatego, że Hersz dorzucił buteleczkę "wody z Jordanu" (podejrzanie podobnej do naszej górskiej wódki).
A dla Maryni? Dla Maryni kupiłem piękną czerwoną wstążkę do włosów. Gdy ją zobaczyłem u Hersza, od razu pomyślałem, jak pięknie będzie wyglądać we włosach Maryni... i jak będzie mi dziękować... może nawet przytuli... Jezu, znowu grzeszne myśli! Muszę odmówić trzy zdrowaśki!
A wiecie, że u nas w górach jest taka tradycja, że Wigilię zaczynamy, gdy pierwsza gwiazdka zaświeci na niebie? I zawsze jest z tym problem, bo albo chmury zasłaniają niebo, albo wszyscy są tak głodni, że "widzą" gwiazdki, nawet gdy jest jeszcze jasno!
W zeszłym roku stałem przed kościołem z proboszczem, wypatrując pierwszej gwiazdki. Niebo było zachmurzone jak sumienie grzesznika po odpuście.
— Bracie Placydzie — westchnął proboszcz — chyba dziś nie zobaczymy gwiazd...
W tym momencie przebiegł obok nas Jędruś, nasz wioskowy głupek (choć czasem mądrzejszy od nas wszystkich razem wziętych).
— A po co wam gwiazdy? — zapytał, patrząc na nas swoimi niewinnymi oczami. — Przecież najjaśniejsza gwiazda jest w stajence, w żłóbku!
Proboszcz spojrzał na mnie, ja na proboszcza, i obaj poczuliśmy się jak ostatni głupcy. Bo Jędruś miał rację — po co wypatrywać gwiazd na niebie, gdy najważniejsza Gwiazda narodziła się w Betlejem?
— Z ust dzieci i głupców... — mruknął proboszcz.
— ...płynie mądrość — dokończyłem, klepiąc Jędrusia po plecach.
Tak więc, moi drodzy, tradycje przed Wigilią to istny cyrk, komedia i dramat w jednym! Ale bez tego nie byłoby tych świąt, które tak kochamy. Bo święta to nie tylko modlitwa i zaduma, ale też radość, śmiech i wspólnota.
Jak mawiała moja babcia: "Święta bez zamieszania to jak bigos bez kapusty — niby można, ale po co?"
A teraz wybaczcie, ale muszę lecieć — proboszcz woła, że osioł zjada szopkę, a ja muszę go powstrzymać (osła, nie proboszcza, choć czasem i jego trzeba!).
Wesołych Świąt wam życzę! I pamiętajcie — nawet jeśli pierogi się rozpadną, choinka przewróci, a karp ucieknie z wanny — i tak będą to najpiękniejsze święta na świecie!
Brat Placyd, z murku przed kościołem w górskiej wsi, roku Pańskiego nie pamiętam którego, bo mnie ten grzaniec rozgrzał...
Trwa ładowanie...