Przez prawie 16 lat swojego życia nie miałam absolutnie nic wspólnego z górami. W mojej rodzinie nie było tradycji wyjazdów w góry, również poza rodziną nie znałam nikogo, dla kogo góry wpisywałyby się w styl życia. Obiło mi się coś o uszy, że są szaleńcy, co po górach mniejszych lub większych chodzą, czy nawet się wspinają, ale kompletnie nie kumałam, po co to robią. I nie zastanawiałam się nad tym zbyt często. Wszystko się zmieniło, gdy w czasie wycieczki szkolnej spojrzałam najpierw, jeszcze zza szyb autokaru, na Giewont, a potem na wyrastające ponad Morskim Okiem Mięguszowieckie Szczyty. Przepadłam.
Z racji swej niepełnoletności, z początku musiałam zadowalać się kolejnymi wycieczkami szkolnymi, aczkolwiek nie trwało to długo. Wkrótce stanęłam przed możliwością samodzielnych wyjazdów w Tatry i przed... kompletną niewiedzą, jak się za to właściwie zabrać. Co innego bowiem iść za prowadzącym wycieczkę przewodnikiem, ogarniającym całokształt sytuacji, a co innego zaplanować ją samemu. Przedeptywałam więc doliny i banalne przełęcze, w dżinsach i jakichś przypadkowych butach, raz przyodziawszy nawet foliowy płaszczyk od deszczu. Przewodnik Nyki znałam prawie na pamięć, ale i tak bałam się wyjść poza łatwe szlaki, najczęściej znane z dawnych wycieczek. Czytałam wszystko, co na temat Tatr udało mi się znaleźć w raczkującym jeszcze polskim internecie, a udawało mi się znaleźć bardzo niewiele. Byłam stałą bywalczynią forów, z których nauczyłam się głównie, żeby nie zadawać głupich pytań, a jeszcze lepiej - nie zadawać żadnych pytań.
Ze trzy sezony mi zeszły na takim dreptaniu, nim wreszcie się przełamałam i odważyłam pójść na... Szpiglas. Cały czas stopniując sobie trudności, odważałam się przemierzać coraz trudniejsze szlaki. Aczkolwiek działo się to wszystko powoli, gdyż spędzałam w Tatrach ledwie kilka letnich dni w roku. W rok po Szpiglasie przyszedł więc czas na Kościelec i Świnicę, kolejnego roku - Granaty, później - Rysy ze Słowacji (akurat łatwe, ale wtedy nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać). Kolejny przełom na miarę Szpiglasu przyszedł w cztery lata później, kiedy odwiedziłam Zawrat i Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem. Kolejnego roku przeszłam już Orlą Perć.
Przez cały ten czas mojego początkowego górskiego rozwoju towarzyszył mi strach, że nie dam rady. Oczywiście strach w górach jest czymś naturalnym i poniekąd pożądanym, ale ten konkretny jego rodzaj był taką bardziej tremą. Nigdy nie uważałam siebie samej za osobę szczególnie sprawną fizycznie, czy odważną. Nie miałam ku temu najmniejszych podstaw. Zajęć wychowania fizycznego od pierwszej klasy podstawówki szczerze nienawidziłam. Siedmioletnie dziecko bardzo szybko skłonne jest uwierzyć w to, że jest słabsze i gorsze od innych, a potem niesie to ze sobą do dorosłości, albo i dłużej. Toteż jasne dla mnie było, że gdzieś czeka na mnie mój limit, że na którymś ze szlaków jest takie miejsce, które mnie złamie i przypomni, że do rzeczy wielkich, to ja się nie nadaję. Nie czekał. Nie było takiego miejsca.
Góry stały się moją siłą. Tych kilka dni, kiedy przesuwałam swoje dotychczasowe granice, dawało mi energię i było źródłem mojej satysfakcji przez cały kolejny rok. Ponieważ skompletowałam większość tatrzańskich szlaków, w tym prawie wszystkie najtrudniejsze, wyrzuciłam swój domniemany limit gdzieś indziej. Że na przykład taka zima - nigdy nie pójdę w góry zimą, nie nadaję się. Albo wspinaczka - na pewno nigdy nie będę się wspinać. W pół roku po przejściu Orlej Perci, odbyłam swoją pierwszą poważniejszą zimową wycieczkę, kolejnych kilka miesięcy później odważyłam się zejść ze szlaku, a w chwilę potem zaczęłam się regularnie wspinać na sztucznym panelu, co w kolejnym sezonie zaowocowało wspinaczką w Tatrach, nie tylko zresztą letnią, ale i zimową.
Teraz już wiem, że nie znam granic swoich możliwości. Gdy patrzę na siebie oczami początkującej turystki, przedeptującej doliny, którą kiedyś byłam, to imponuję sama sobie. Choć nie powinno mnie to tak dziwić, bo przecież już dawno przyjęłam dla siebie za sztandarowy cytat górski te słowa Jacka Telera:
wobec potęgi gór prościej odkrywa się siebie,
a przynajmniej to, że większość granic i lęków
to tylko ułomność naszego umysłu,
poza którą zaczyna się wolność
Nie jestem nikim szczególnym. Jestem dziewczynką, która prosiła koleżankę o podrabianie zwolnień z w-fu, bo bała się, a nade wszystko wstydziła, że znów jej nie wyjdzie, nauczyciel w zawoalowany sposób nazwie ją łamagą, a inne dziewczynki drwiąco się uśmiechną. Dziewczynką, która nigdy nie nauczyła się poprawnie serwować piłki z dołu, która zawsze do drużyny była brana jako jedna z ostatnich. Dorosłą kobietą o całej gamie problemów osobistych. Ale mam moje góry, w których zawsze odważałam się robić krok do przodu, otwierać na nowych ludzi i nowe, często od nich wychodzące doświadczenia. Polecam.
Dawno temu, w okresie wczesnej dorosłości, mnie i mojemu ówczesnemu chłopakowi zamarzył się Kościelec. Coś ma w sobie ta góra, że wielu ją właśnie wybiera na jeden z pierwszych wymarzonych celów. Mój chłopak napisał prywatną wiadomość do jednego z forumowiczów, który, jak wynikało z dyskusji, był na Kościelcu i miał jakieś pojęcie o chodzeniu po górach. W odpowiedzi otrzymaliśmy zdjęcie z wyrysowaną w paincie trasą, wraz z zaznaczeniem na niej trudniejszych miejsc, chyba nawet ze zbliżeniem na nie, do tego dokładny opis i na koniec słowo zachęty. Nie poszliśmy wtedy na tę górę, ja wlazłam tam bodaj trzy lata później, już z innym chłopakiem, ale... to było tak bardzo miłe, że ten obcy ktoś z internetu nam tak rzeczowo i szczegółowo odpisał. Czułam do niego ogromną wdzięczność i aż było mi żal, że nie ma kogoś, kto założyłby stronę i na nią wrzucał takie właśnie zdjęcia przedstawiające przebieg szlaku z najtrudniejszymi miejscami, a przy tym zamieszczał opis, ale nie przewodnikowy z fachową nomenklaturą, tylko taki zrozumiały i na luzie. I gdyby jeszcze potrafił podpowiedzieć, czy dam radę, czy nie, zachęcić, albo w razie potrzeby odradzić.
To było chyba w 2006 roku. W roku 2013, nabrawszy już pewnego doświadczenia w tatrzańskich wędrówkach, nieśmiało założyłam bloga, aby dzielić się z innymi górołazami na podobnym, co i mój, poziomie wrażeniami i zdjęciami ze szlaków. Blog nazywał się "Tatry dla średniozaawansowanych". Ponieważ od tamtej pory nie tylko zasięg bloga, ale i stopień mojego zaawansowania, lekko wymknęły mi się spod kontroli, a dodatkowo w międzyczasie zaczęłam farbować się na rudo - blog zmienił nazwę na taką, jaką nosi obecnie. :)
Prowadzenie bloga w olbrzymi sposób wpłynęło na moje życie, nie tylko rozwijając mnie górsko, ale i stawiając na mojej drodze wielu ludzi, z których poznania bardzo się cieszę. Okazało się też, że poza chodzeniem po górach, całkiem nieźle wychodzi mi pisanie o nich, co stało się moim kolejnym pasjonującym hobby.
Kiedy latem 2013 roku zakładałam bloga, marzyłam o setce Czytelników. Dość szybko rzeczywistość przegoniła marzenia, a obecnie, po kilku latach działalności, mój blog odwiedza w ciągu miesiąca nawet kilkadziesiąt tysięcy osób. Wiem, czego tam szukają i staram się, aby mogli to znaleźć. Szukają wiedzy o Tatrach, opisów szlaków, górskich porad i podpowiedzi. Od pięciu lat buduję w sieci miejsce, w którym sukcesywnie umieszczam te treści. I chcę robić to nadal...
I będę robić to nadal, bo to po prostu lubię, bo czasem jakiś komentarz albo wiadomość ogrzeje mi serducho, bo nic w życiu nie daje mi takiej satysfakcji, jak blog. Będę, bez względu na to, czy znajdą się dla mojej działalności Patroni.
A jednak chcę spróbować - bo tyle razy już słyszałam, że mam u kogoś piwo (a ja lubię piwo). Więc... może ktoś zechce faktycznie mi je postawić...? Grzech tego nie sprawdzić. ;)
A tak serio, to być może doceniasz moją pracę nad blogiem, być może korzystałeś z niej nie raz i być może chcesz mi podziękować w materialny sposób, wspierając moje dalsze przygody, bo ewentualną zebraną tutaj kasę, zamierzam wydawać na góry. No to, jeśli chcesz, to TERAZ MOŻESZ. :)