Mój pies obchodzi w tym roku 18. urodziny. Niestety nie wiem, kiedy dokładnie. Nikt z nas, a już na pewno moja mama, nie planował przygarnięcia psa. Los jednak zadecydował inaczej.
To był sierpień. Miałam chyba 11 lat. Wyszłam na spacer po osiedlu na Starym Ursusie, gdzie spędzałam końcówkę wakacji. Wtem na mojej drodze stanęła kobieta z dwoma psami na smyczach: czymś ratlerkopodobnym i czarno-białym mieszańcem. Niewiele myśląc, zapytałam, czy mogę pogłaskać pieski. Ależ oczywiście. “Podoba ci się ten pies?”, zapytała kobieta, gdy głaskałam trzęsącą się, czarną podpalaną suczkę na chudych nogach. Pokiwałam głową. “No to masz”, kobieta po prostu wręczyła mi smycz. “Ma na imię Klaudia, ma około półtora roku i może być szczenna”, dodała i naprędce oddaliła się, zanim w ogóle zdążyłam zareagować, zresztą asertywność nigdy nie była moją mocną stroną.
Tak właśnie stałam się posiadaczką psa, który jest ze mną dłużej, niż znaczna większość ludzi, których znam.
Wróciłam do domu. Mama się załamała, że znowu przytarmosiłam jakieś zwierzę - znowu, bo już nieraz przebywały u nas dzikie koty, szkolne myszki, ptaki ze złamanym skrzydłem i inne znajdy. “Nie ma mowy, żeby została, masz dwa tygodnie na znalezienie jej domu”, zarzekała się mama i przypominała mi o tym codziennie, ale jakby coraz rzadziej, im dłużej obserwowała nasze wzajemne przywiązanie.
Mijały kolejne dni, a (jeszcze wtedy) Klaudia zaczęła dziwnie przybierać na wadze. Dopiero wtedy przyznałam się mamie, że kobieta, która mi ją oddała, wspominała coś o ciąży. Powiedzieć, że mama była niezadowolona, to jak nie powiedzieć nic. Niestety, wówczas temat sterylizacji aborcyjnej czy usypiania ślepych miotów nie był zbyt powszechny, więc po prostu pozwoliłyśmy Sushi donosić ciążę.
Imię “Sushi” wbrew pozorom nie pochodzi od ryżu z surową rybą - w tamtych czasach w radiu leciała reklama jakiegoś środka na kaca i “zmęczony” głos mówił w niej “suszi mnie, suszi”, mama zawołała tak do niej w żartach raz czy dwa, ale w końcu przyjęło się jako prawdziwe imię, na które Sushi bardzo szybko zaczęła reagować.
W końcu nadszedł dzień rozwiązania ciąży, które niestety miało miejsce w moim łóżku, w rozszarpanej pazurami pościeli, gdy ja byłam w szkole. Z duszą na ramieniu, bojąc się, że Sushi zareaguje nerwowo lub agresywnie, przeniosłam pojedynczo wszystkie pięć szczeniąt do nowego posłania, które postawiłam w swoim pokoju przy kaloryferze. Do tej pory nie mam pojęcia, jak to możliwe, ale Sushi, ze swoim wątłym ciałem (4 kilo w szczytowej formie) zdołała urodzić i zachować przy życiu całą piątkę, chociaż w pewnym momencie należało je zacząć dokarmiać, ponieważ jej zasoby mleczne nie wystarczyły. Było to więc moje pierwsze doświadczenie w karmieniu osesków butelką (gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że w przyszłości będzie to moje zajęcie w pełnym wymiarze czasu…). Całej piątce udało się znaleźć domy, a mama… cóż. Chyba zapomniała, że te dwa tygodnie już dawno minęły.
Od tamtej pory jesteśmy z Sushi nierozłączne. Jako oddana fanka “Harry’ego Pottera” myślę i mówię o niej jako o swoim patronusie, który był i jest ze mną we wszystkich najtrudniejszych chwilach. Razem przechodziłyśmy jej udar i moje ataki lękowe. Jej postępującą głuchotę i ślepotę i moją epizodyczną depresję. Jej łysienie i wypadanie zębów, moje wahania wagi i zaburzenia odżywiania. Obydwu nam opieka nad oseskami przyniosła radość i poczucie, że jesteśmy potrzebne - Sushi jakby odjęło kilka lat, a moje epizody stały się łagodniejsze. Życzcie nam obu stu lat - takich prawdziwych, bo w przeliczeniu na psie, Sushi ma już chyba ze 140!
_
Z okazji niedawno obchodzonego Ogólnopolskiego Dnia Walki z Depresją i moich 28. urodzin, które przypadają w dzień publikacji niniejszego postu, chciałabym powiedzieć jedną rzecz osobom, które borykają się z podobnymi problemami, co ja od niemal dekady: jesteście potrzebni. Przesyłam moc uścisków.
Trwa ładowanie...