Nikt, absolutnie nikt nie pomyślałby, że kiedykolwiek będę miała kota. Wszystko zmieniło się pewnego sierpniowego dnia, gdy pod moją opiekę trafiła piątka osieroconych kociąt.
Przez większość życia nie lubiłam kotów. Główne powody były dwa: jeden miał na imię Niunia i zjadł mojego chomika, a drugi Buba i zawsze atakował mnie, gdy tylko przekroczyłam próg mieszkania mojej przyjaciółki. Z drugiej zaś strony mam ogromny szacunek do żywych istot i nie odmówiłabym pomocy żadnemu zwierzęciu. I tak też, gdy zobaczyłam w mediach społecznościowych prośbę o pomoc kociętom, urodzonym gdzieś w piwnicy, bez szans na samodzielne przeżycie, dokonałam szybkiego rozrachunku: okej, mam jeszcze miesiąc wolnego, psa uda się jakoś odizolować. Pomogę, niech będzie. Napisałam. Dokładnie 27. sierpnia 2018 roku przytarmosiłam do domu stary koszyk piknikowy pełen puchatych kulek. W lecznicy, skąd je odbierałam, dostałam mleko, butelkę, podkład grzejący i informację: tak karmisz, a tak wypróżniasz. Powodzenia.
Wnosiłam je do mieszkania z duszą na ramieniu, przekonana, że Sushi będzie chciała je od razu rozszarpać, tak jak to miało miejsce z królikiem, którego chciałam adoptować. Sushi dostała szału na jego widok i zdroworozsądkowo postanowiłam, iż nie będzie to dobre ani dla starego psa, ani dla królika i jego słabych nerwów. O dziwo jednak okazało się, że Sushi pokochała kocięta od pierwszego wejrzenia i robiła wszystko, by ciągle być jak najbliżej nich, zajmować się nimi, a najlepiej to zagarnąć wszystkie do swojego posłania i odchować na własnej piersi. Było to równie, jeśli nie bardziej zadziwiające, niż sam fakt, że mam koty w mieszkaniu.
Tokio, Danger, Piksel, Tadeusz i Balbina. Imiona nadały im moje koleżanki i koledzy ze szkoły, w której wówczas jeszcze kilka dni pracowałam i zabierałam je ze sobą. Tam przesypiały większość dnia w pokoju nauczycielskim, z przerwami na karmienie co 2-3 godziny.
Niestety, po tygodniu przyszła istna plaga, która zabrała Tokio, Piksela i Dangera, prawdopodobnie z powodu sepsy. Ich matka miała zapalenie listwy mlecznej i prawdopodobnie zdążyła ich nakarmić mlekiem z ropą. Mama błagała mnie, bym już nigdy więcej nie brała do domu kociąt, było to trudne przeżycie. Nie było jednak czasu, by się nad tym zastanawiać: Tadeusz i Balbina wymagali ciągłej opieki i troski.
Zaczęłam rozpatrywać zostawienie jednego z kociąt na stałe. Sushi zdecydowanie odżyła i dostała zastrzyk młodzieńczej energii, mimo podeszłego wieku. Towarzystwo kociąt działało na nią terapeutycznie. Początkowo chciałam, by została ze mną czarno-biała Balbina: była małą, acz niezwykle rozumną i “poważną” kotką i to ona najbardziej przyczyniła się do mojej rosnącej sympatii do kotów. Miałam dla niej już nawet nowe imię: Safona (kojarzycie, prawda?). Była dużo sprytniejsza i zwinna niż Tadeusz, jej nieco mniejszy, głupawy brat z wielką głową.
Pewnego razu Tadeusz dostał ataku padaczki hipoglikemicznej. Potem znowu. I znowu. Żegnałam się z nim w myślach kilka razy, pewna, że nie przeżyje. Jednak pewnego dnia, gdy przyszłam go odwiedzić i powiedziałam “dzień dobry” wchodząc do lecznicy, usłyszałam głośne miauczenie z zaplecza, gdzie przebywał przez całą noc. Rozpoznał mój głos. Wzięłam go na ręce, a on za wszelką cenę próbował wspiąć się po mnie i wtulić w moją twarz. Dotarły do mnie wówczas dwie rzeczy: po pierwsze, że przeżyje, a po drugie, że to on zostaje ze mną. Balbina sobie poradzi, a my bez siebie - niekoniecznie.
A potem, podczas wizyty kontrolnej, wyszło na jaw, że Tadeusz zmylił wszystkich i tak naprawdę jest Tadeuszką, bo tak na początku wszyscy mówili po nagłej “zmianie płci”. Potem Tadeuszka przekształciła się w Tadelę i chociaż myślałam nad setką innych imion, to już zostało z nami.
Balbina trafiła do wspaniałego domu, gdzie ma towarzystwo psów i innych kotów, a Tadela, cóż - wyrosła najpierw na starszą siostrę, a potem na ciotkę dla wielu pokoleń innych zwierząt, które wbrew prośbom mojej mamy przyjmowałam pod swój dach i pomagałam przeżyć, a potem znaleźć nowe domy. Dorosła Tadela to kot spokojny, łagodny, tolerancyjny i cierpliwy - najlepszy, jakiego można sobie wymarzyć w domu non-stop pełnym ludzi i zwierząt. Cieszę się, że została ze mną, a przede wszystkim, że kierowana głosem serca napisałam tamtego dnia “ja mogę je wziąć” do Ilony - to nieodwracalnie zmieniło moje życie na lepsze.
Życzcie nam jeszcze wielu lat razem!
Trwa ładowanie...