Bagram

Obrazek posta

Zgodnie z zapowiedzią, dziś kolejna część cyklu publikacji obszernych fragmentów mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 11 lat temu. Zapraszam do lektury rozdziału „B jak Bagram”!

– Nie podjeżdżaj za blisko bramy – powiedziałem do kierowcy, gdy po obu stronach drogi zaczęły się wyłaniać zabudowania Bagram. Wydawało mi się mało prawdopodobne, by widziany z daleka amerykański żołnierz bez ostrzeżenia wpakował serię z M4 w cywilną Toyotę, ale z drugiej strony, po co ryzykować?

Auto zjechało na pobocze, zatrzymując się przy jednym z rzeźnickich straganów, których pełno było w tej okolicy. Świeżo obrana ze skóry owca dyndała na podwieszonym pod okapem haku, a rzeźnik uzbrojony w kilka noży – jeden w ręku, reszta przy pasku – wyciągał z niej wnętrzności. Pełna misa flaków, krew na ubitej ziemi i klapkach mężczyzny – taki widok ukazał mi się, gdy otworzyłem drzwi samochodu. Kątem oka dostrzegłem uśmiech na twarzy rzeźnika, gdy Alek, fotoreporter pracujący dla kilku wojskowych gazet, podniósł aparat do twarzy. „Taaa. Grunt to mieć fajne zdjęcie przy pracy” – pomyślałem i ruszyłem w kierunku bramy największej bazy ISAF.

To właśnie z bazą większość osób zainteresowanych Afganistanem kojarzy nazwę Bagram. Tymczasem za murem popularnego „Bafu” [1], wzdłuż szosy prowadzącej do A-1, głównej drogi w tym kraju, rozciąga się całkiem spora miejscowość. Podłej jakości niewysoka zabudowa przywodzi skojarzenia ze slumsami, nie zmienia to jednak faktu, że Bagram ma historię sięgającą starożytności. Tuż przed wybuchem II wojny światowej archeolodzy z Europy znaleźli w centrum miasta tajemniczą piwnicę, a w niej rozmaite skarby sprzed dwóch tysięcy lat, pochodzące z Rzymu, Indii i Persji. W lipcu 2007 roku – gdy po kilku dniach pobytu w Kabulu zjechaliśmy do Bagram – nikt już wiekowych artefaktów nie szukał, a na miano swoistego skarbu zasługiwała co najwyżej isafowska warownia, dająca pracę wielu okolicznym mieszkańcom.

Było nas czterech – ja, Alek oraz Marek i Damian, dziennikarz i fotoreporter „Gazety Wyborczej”. Opuściwszy Toyotę, ruszyliśmy w kierunku uzbrojonych ludzi, w ciągu kilku sekund zyskując zainteresowanie całej chmary dzieciaków. Cóż, parę dni bez golenia i przebywania w afgańskim słońcu nie pozbawiło nas europejskiego wyglądu…

Oparty o skrzydło rozchylonej bramy mężczyzna w zielonych bojówkach i białych adidasach spojrzał na nas, nie kryjąc znudzenia, na wszelki wypadek jednak nie zdejmując palca ze spustu kałasznikowa.

– Dziennikarze – powiedział jeden z nas, a wszyscy wyciągnęliśmy akredytacje, machając nimi przed facetem z niewiadomej formacji. Nie mieliśmy pojęcia, czy Afgańczyk pochodził z ANA czy z ANP (afgańskiej armii czy policji), bo zamiast mundurowej bluzy miał zwyczajny T-shirt.

– Okej, okej – powiedział tamten, skinął głową w kierunku stojącego głębiej Amerykanina i wrócił do opierania się o bramę.

Sierżant Rose nie miał zbyt przyjaznej miny, lecz gdy usłyszał angielski, wyraźnie się rozpogodził. Właściwie to było mi go żal – samotny strażnik, w pełnym oporządzeniu, sterczący jak kołek w już zachodzącym, ale wciąż prażącym słońcu. A teraz jeszcze my i nasze problemy…

Rose nie mógł tak po prostu wpuścić nas do bazy – nadgorliwy urzędnik z kwatery głównej ISAF wpisał nam w akredytacjach, że „wymagamy eskorty”. Sierżant na eskortę się nie nadawał, bo musiał zostać na posterunku. Poprosiłem go więc, by skontaktował się z polskim PIO (biurem prasowym) – które wówczas mieściło się jeszcze w Bagram – by kogoś po nas przysłano. Niestety, krótka rozmowa przez radio uświadomiła nam, że Amerykanie nie byli w stanie zlokalizować naszych prasowców. Ba, wręcz nie mieli pojęcia o stacjonujących w bazie Polakach.

– Macie do nich komórkę? – spytał Rose. Mieliśmy. Ale mieliśmy też aparaty z polskimi kartami, które w Kabulu działały bez zarzutu, lecz pod bramą w Bagram, jak na złość, wskazywały zerowy zasięg. Sierżant miał „roszana”[2], ale za mało impulsów. Gdy my kombinowaliśmy, skąd wytrzasnąć doładowanie, Rose przywołał jednego z chłopców, wcisnął mu w rękę banknot i powiedział coś do ucha. Po dwóch, może trzech minutach mały Afgańczyk przybiegł z butelką fanty i… doładowaniem. Który z rzeźnickich straganów miał „poszerzoną ofertę” – nie miałem pojęcia. W każdym razie chwilę później udało nam się dodzwonić do polskiego PIO.

Rose nie chciał kasy za doładowanie, a gdy tylko zobaczył pick-up, który po nas podjechał, powiedział bez ogródek:

– Spadajcie, panowie, bo mi się tu niezłe zbiegowisko zrobiło – wskazał głową na wyraźnie podekscytowaną obecnością tylu obcych dzieciarnię. No to się zmyliśmy.

– Witam w Bagram – kierowca w charakterystycznej panterce z miniaturą biało-czerwonej flagi na rękawie nie miał pojęcia, że byliśmy tu wcześniej. – Miejscu, w którym dla większości żołnierzy zaczyna się i kończy Afganistan – dodał, jak na mój gust nazbyt teatralnie. Co nie zmienia faktu, że miał rację.

Dawne bloki radzieckiej kadry. Bagram, listopad 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski

 

Funkcję, o której wspominał wąsaty sierżant, lotnisko w Bagram pełniło już w latach osiemdziesiątych XX wieku. Tyle że wówczas w hangarach i na pasach nie stały śmigłowce i samoloty z oznaczeniami państw NATO – ówczesne maszyny miały na skrzydłach czerwoną gwiazdę. Przejmując poradziecką bazę, Amerykanie znacznie ją rozbudowali. Lecz i tak najciekawsza architektoniczna pamiątka po Rosjanach znalazła się za murami – mowa o osiedlu bloków, w których mieszkała kadra oficerska Armii Radzieckiej.

Bagram otaczają piękne i wysokie góry (sama baza znajduje się półtora kilometra nad poziomem morza) – to pierwszy widok, który zapiera dech w piersiach nowo przybyłym do Afganistanu. Tylko nieliczni z nich mają świadomość, że to właśnie przez pasma Hindukuszu kilkanaście minut wcześniej podchodzili do lądowania w dość specyficzny sposób. Najpierw wysokie przejście nad wierzchołkami, a potem – gdy samolot znalazł się już niemal nad bazą – ostre zejście w dół.

Nie każdy żołądek potrafi to zaakceptować…

Sama baza nie zachwyca – wygląda jak ogromne składowisko kontenerów i parterowych baraków z dykty i blachy. Gdyby nie jej uzbrojeni i umundurowani mieszkańcy, można by odnieść wrażenie, że jest się na prowizorycznym osiedlu robotniczym, obsługującym potężną budowę. Osiedlu wielonarodowym, gdyż Bagram to prawdziwa wieża Babel, pełna między innymi Australijczyków, Kanadyjczyków, Francuzów, Norwegów, Duńczyków, Rumunów, Czechów, Słowaków, Izraelczyków, Koreańczyków, Polaków, Afgańczyków, no i przede wszystkim Amerykanów.

To, że nie zachwyca, nie znaczy, że nie zadziwia – gdy byłem tam pierwszy raz latem 2004 roku, nie mogłem wprost uwierzyć, że w bazie wojskowej, usytuowanej bądź co bądź w kraju ogarniętym wojną, jest miejsce na szkółki salsy, kawiarnie i fast foody. Filie uniwersytetów, kafejki internetowe, kluby gier wideo – i to wydawało się nieprawdopodobne, ale dyskoteki?! Przecierałem oczy ze zdumienia – w takich okolicznościach po raz pierwszy spotkałem się z legendarną dbałością rządu Stanów Zjednoczonych o własnych żołnierzy.

Dbałością jednak przesadną, do czego kilka lat później przyznało się amerykańskie dowództwo. Tuż przed utratą stanowiska w czerwcu 2010 roku ówczesny szef ISAF, generał Stanley McChrystal, wydał polecenie, by w bazach na terenie Afganistanu polikwidować miejsca, które zbytnio rozprężają żołnierzy. „Jesteście na wojnie” – przypominał generał, były komandos o ascetycznej budowie i usposobieniu, i w sumie trudno było mu nie przyznać racji. Co oczywiste, najbardziej na tej decyzji ucierpieli wojskowi i cywile służący w wielkich bazach, z ich klubami tanecznymi i wszelkiej maści fast foodami.

W Bagram z miejsc rozpusty pozostał jedynie obszerny bar kawowy. Najwyraźniej w ocenie dowództwa kawa, słodkie koktajle i ciasteczka nie miały destrukcyjnego wpływu na kondycję i morale armii. Gwoli rzetelności trzeba jednak dodać, że po drugiej stronie ulicy, przy której przez kilka lat stały budy z kaloryczną paszą, nadal znajduje się stołówka, mająca w menu, a jakże – hamburgery. Przed wejściem do niej widnieje dumne obwieszczenie: „Karmimy naszych żołnierzy”…

Swój obecny (mowa o roku 2011 – dop. MO) kształt BAF w jakiejś mierze zawdzięcza Polakom – i nie chodzi o „Białego Orła”, jak nazywa się polska część obozowiska. Przez pięć lat – do kwietnia 2007 roku – stacjonowała tam setka naszych saperów, których zadaniem było oczyszczanie terenu pod rozbudowę bazy. To właśnie tych żołnierzy odwiedziłem latem 2004 roku.

– To paskudna i cholernie niebezpieczna robota – przekonywał mnie wówczas kapitan nazwiskiem Reszka. – Statystyka jest okrutna: rozbrojenie tysiąca min kosztuje śmierć lub rany jednego sapera. A w Afganistanie min jest co najmniej dziesięć milionów… – dodał, zastrzegając, że chodzi jedynie o miny pozostawione przez Rosjan. Spytałem go więc, dlaczego mimo dwu-i-półrocznego pobytu rannych zostało „tylko” dwóch polskich saperów? Zdaniem Reszki, był to efekt „polskiej metody rozminowywania”.

– Nasi saperzy najpierw wysyłają w pole zdalnie sterowane trały i robota. Dopiero potem wchodzą sami, z wykrywaczami. Bośniacy z prywatnej firmy, którzy też rozminowują okolice bazy, od razu grzebią w ziemi. Dostają za to ciężkie pieniądze – do ośmiu tysięcy dolarów za miesiąc. Ale zabitych mają wielu.

Gwoli rzetelności wspomnę o tym, o czym nie mówił mi ów sympatyczny kapitan – że polska metoda rodziła się w bólach, gdyż dwa lata wcześniej jego koledzy, dopóki nie pożyczyli od Norwegów trału, sami wychodzili w teren z saperską szpilką i wykrywaczem. Tak naprawdę ryzykowali wówczas niewiele mniej niż okoliczni mieszkańcy, którzy z upodobaniem eksplorowali rozrzucone w pobliżu bazy stosy poradzieckiego uzbrojenia – samoloty, czołgi, transportery opancerzone i samochody. Wewnątrz tego złomu kryło się mnóstwo niezdetonowanej amunicji i min-pułapek, już wtedy nie było wiadomo, przez kogo pozostawionych. Rosjan? Mudżahedinów? Talibów? Bojowników Sojuszu Północnego? Wszyscy oni mieli w rękach Bagram…

– Wokół bieda aż piszczy – tłumaczył mi zachowanie Afgańczyków sierżant Krzysztof Kożuchowski, rusznikarz polskiego kontyngentu. – A w złomie miejscowi znajdują różne rzeczy, wykorzystywane później jako naczynia, sprzęty domowe czy narzędzia. Owszem, sporo ryzykują, ale przecież od lat mają tu nieustanną wojnę. Zdążyli się przyzwyczaić…

Jeden z saperów polskiego kontyngentu w trakcie rozminowywania terenu pod rozbudowę Bagram. Czerwiec 2004 roku/fot. Marcin Ogdowski

 

Sześć lat później Bagram było znacznie większe i – z perspektywy dziennikarza, który miał towarzyszyć polskim żołnierzom – znacznie nudniejsze. Nowy, dużo liczniejszy kontyngent (wysłany w 2007 roku już nie w ramach operacji „Enduring Freedom”, lecz jako część natowskiej misji ISAF) rozłożył się w prowincji Ghazni; w „Bafie” zostało zaledwie kilkudziesięciu logistyków. Ci zaś nie prowadzili żadnej działalności operacyjnej na zewnątrz bazy. Ich zadaniem było przyjmowanie i organizowanie transportów ludzi i sprzętu – z Bagram do Polski i z Polski, przez Bagram, do baz docelowych.

Tak naprawdę życie w tym miejscu upływało tak, jakby za murem nie było żadnej wojny. Choć ta czasami dawała o sobie znać.

„Incoming!” – rozległo się ostrzeżenie z megafonu. W jednej chwili grupa, z którą stałem w palarni, ruszyła pędem do najbliższego schronu.

– Ooo, kolega nawet hełm zdążył zabrać… – śmiał się jeden z żołnierzy na widok innego, który rzeczywiście dzierżył „garnek” w ręku. Siedzieliśmy na drewnianych ławeczkach, czekając na odgłosy wybuchów. Niektórzy palili papierosy, inni bawili się gierkami w komórkach. Było gwarno, co chwila padał jakiś dowcip – humory ewidentnie dopisywały. Przecież byliśmy w Bagram, a tam – w matce wszystkich baz – nic nie miało prawa nam się stać.

„All clear, all clear!” – po kilku minutach znów zawył megafon. Nie słyszeliśmy żadnych eksplozji – albo ich w ogóle nie było, albo pociski spadły na jakiś inny, odległy fragment bazy.

– No to, panowie, idziemy dalej się nudzić – skwitował całą sytuację czekający na samolot do Polski chorąży. Uśmiechnąłem się pod nosem, widząc, jak kilku „miejscowych” spojrzało na niego z dezaprobatą. Wiedziałem, że im – nienawykłym do wojennych zagrożeń – taki alarm dostarczył dość adrenaliny na najbliższe tygodnie. Z pewnością woleli tę swoją nudną służbę.

Mnie jednak za każdym razem, gdy czekanie na transport w jedną czy drugą stronę przedłużało się do kilku dni, nuda Bagram doprowadzała do pasji. Bo w „Bafie” można pójść do „pieksu” (PX – nazwa sieci) – sklepu z elektroniką i wyposażeniem wojskowym, sprzedawanym po bardzo korzystnych, amerykańskich cenach. Można pochodzić po „hadżi”, jak Polacy określają targowisko, gdzie wystawiają się koncesjonowani przez ISAF kupcy. Można odwiedzić „difak” (stołówkę) – północny, południowy, pod dachem, pod namiotem – by skosztować kolejnych odmian kurczaków, zwanych od angielskiej nazwy „czikenami”. Można też wrócić do „Białego Orła” i postać na fajce lub w klubie żołnierskim kijem od miotły – bo oryginalne już dawno się zużyły – pograć w bilard. Albo skorzystać z internetu, który w tym miejscu doprawdy uczył cierpliwości.

A zaliczywszy wszystkie te atrakcje, można było iść do… „pieksu”, na „hadżi”, na DFAC. Po raz drugi, trzeci i czwarty – byle tylko nie umrzeć z nudów.

Marne resztki bagramskiego basenu… Listopad 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski

 

Jesienią 2010 roku, po przylocie do Afganistanu, utknąłem w Bagram na pięć dni. Nudząc się jak mops, postanowiłem udokumentować ślady dawnej świetności „Białego Orła”. Na pierwszy ogień poszedł basen, wykonany kiedyś przez saperów. Być może nazywanie tej nieco większej, wkopanej w ziemię beczki basenem to nadużycie, ale co zrobić, skoro tak była określana?

Basen – schowany na tyłach bazy za kontenerami i płotem – pełnił funkcję azylu i dawał oddech po służbie. Popływać w nim co prawda się nie dało, ale kilku mężczyzn na raz spokojnie mogło się schłodzić. A potem wrócić do opalania czy usiąść przy grillu. Latem 2007 roku, w drodze do domu, korzystałem z uroków basenu przez dwa popołudnia. I choć mocne postanowienie wyrównania opalenizny skończyło się oparzeniami, do dziś wspominam to bajorko z sentymentem.

– Zrób mi zdjęcie, wyślemy chłopakom z tekstem: „W Bagram jest piekło” – śmiał się zlatujący do Polski żołnierz GROM-u, siedząc po szyję w przyjemnej wodzie. „Gromik” strzelił fotkę i sam dołączył do kolegi.

Przypomniałem sobie tę historyjkę, oglądając marne resztki „kompleksu wypoczynkowego”. Trzy lata później po plaży, jak nazywano placyk z beczką, niewiele zostało. Teren odsłonięto, robiąc miejsce na „hotel”, czyli piętrową konstrukcję z kontenerów, w których kwateruje się rotujących. A beczka ze zniszczoną obudową, do połowy wypełniona brudną wodą, wyglądała żałośnie pośród zaparkowanych obok pojazdów…

Bagram, na pierwszym planie nasz Mi-17, na drugim – amerykański C-17. Każdy ma takie „siedemnastki”, na jakie go stać…/fot. Marcin Ogdowski

 

Jednego wszak nie można Bagram odmówić – nigdy nie jest tam cicho. O ile transportowce zasadniczo nie robią tyle hałasu, o tyle startujące bądź lądujące „efy” i „pioruny” (F-15, F-16, F-18 i A-10 Thunderbolt II) umarłego wyrwałyby ze snu. Raz miałem wrażenie, że jeden z nich przeleciał tuż nad moim kampem, co i tak byłoby niezłym scenariuszem, bo chwilę wcześniej – jeszcze w sennej malignie – wydawało mi się, że zaraz przywali we mnie nadlatujący pocisk czy rakieta. Sponiewierany słuch lubi płatać figle.

Myśliwce i samoloty wsparcia obsługują z Bagram cały wschodni Afganistan, byłoby więc naiwnością oczekiwać, że nie będą latać. Zresztą, widok pędzącej z ogromną prędkością w kierunku ściany skał maszyny, która kilka sekund później niemal pionowo wznosi się do góry, potrafi zrekompensować żal za przerwany sen.

Choćby dla takiego obrazka warto poznać Bagram…

-----

[1] Od skrótu BAF, ang. Bagram Air Field – Baza Lotnicza w Bagram.

[2] Roshan – najpopularniejsza wówczas w Afganistanie sieć komórkowa.

-----

Nz. Start amerykańskiego myśliwca. Bagram, listopad 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski

wojna w afganistanie Bagram ISAF NATO Afganistan zAfganistanu.pl

Zobacz również

Szansa
Pokój
Zagraniczni

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...