Emocje

Obrazek posta

Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 11 lat temu. Zapraszam do lektury rozdziału „E jak emocje”!

Ów listopadowy dzień 2010 roku nie należał do udanych. Przez całe popołudnie snułem się po „Gazowni”, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Nie załapałem się na żaden z wyjazdów, nie chciało mi się pisać czy choćby obrabiać zdjęć, a znajomi, z którymi można by pogadać, działali w polu. Dwa razy odwiedziłem difak, ale siedzenie nad lurowatą kawą i obrzydliwie słodkimi ciastkami ani nie wróciło mi weny, ani nie dało poczucia zwycięstwa w walce z nudą. „Wojna to przede wszystkim bezczynne czekanie” – przeczytałem kiedyś we wspominkach starego wiarusa. Tylko że ja nie byłem żołnierzem, a na misji spędzałem kilka tygodni w roku, wkurzała mnie zatem każda godzina, a co dopiero cały dzień bezczynności…

Tak zawędrowałem do kafejki internetowej. Sympatyczny grubasek z obsługi – z wyglądu Filipińczyk – wręczył mi drewniany kwadracik z numerem stanowiska. Nim usiadłem, odczekałem chwilę w kolejce, co oznaczało, że zaczął się wieczorny szczyt. I rzeczywiście, w pomieszczeniu z komputerami musiałem się zdrowo przeciskać, by dotrzeć do swojego stanowiska.

– Przepraszam, ale miałem dziś ciężki dzień – głos chłopaka pochylającego się w stronę monitora istotnie brzmiał kiepsko. – Było grubo… – stwierdził tamten, czym natychmiast przyciągnął moją uwagę. Tego dnia nie dotarły do mnie informacje o jakichś większych akcjach, nie widziałem lądującego MEDEVAC-u ani popłochu w okolicach szpitala, ale to nie znaczyło, że nic się nie wydarzyło. Czyżby właśnie potwierdzało się, że kafejka, obok za przeproszeniem kibla, to jedno z lepszych miejsc na zbieranie informacji? Wychyliłem się zza ścianki mojego stanowiska i zajrzałem przez ramię siedzącego przy Skypie żołnierza. Mimo niewyraźnego obrazu dało się dostrzec, że jego rozmówczynią była młoda, atrakcyjna dziewczyna.

– Byliśmy dzisiaj w jednej wiosce – mój sąsiad ściszył głos, choć ta konspiracja wydawała się niepotrzebna. Reszta użytkowników kafejki sprawiała wrażenie zbyt zajętych swoimi sprawami, by wsłuchiwać się w rozmowy kolegów. – Taki normalny patrol… – kontynuował tamten, po czym nastąpiła opowieść o rzeczywiście nudnym wyjeździe. – I wtedy poleciały na nas erpegi, wiesz, takie granatniki, rury, wystrzeliwane z ramienia. Siedziałem na otwartym włazie, jeden przeleciał, mówię ci, jakieś dwa, trzy metry ode mnie. Mało się nie zesrałem…

„Taa” – pomyślałem sobie, nieźle już wówczas rozbawiony, choć zarazem trochę rozczarowany. Wcześniej dostrzegłem bowiem naszywkę na mundurze chłopaka. Ów dzielny w swej opowieści logistyk najzwyczajniej w świecie walił ściemę. Bo i po cóż ktoś na jego etacie miałby w ogóle opuszczać bazę?

„Wkurzają mnie ci szeregowcy i podoficerowie, którzy płaczą do telefonów czy komputerów, że dzisiaj znów musieli spalić jakąś afgańską wioskę. Mam ochotę wyrwać im słuchawki. (…) Najgorsze, że kobiety wierzą w te koszmarne ściemy” – zwierzał mi się kiedyś w mailu jeden z oficerów VI zmiany.

Lecz by nie zatracić proporcji – ściema nie jest wyłącznie domeną żołnierzy niższych stopniem. Znam przypadki organizowania wyjść w bliskie okolice bazy w mocno oficerskim składzie – nie tylko dlatego, że patrole są dodatkowo płatne, ale również po to, by narobić sobie zdjęć „na bojowo”. Po co?

„Na jednej ze zmian (jeszcze w Sharanie), oficerowie ze sztabu pojechali na strzelanie za bazę i w okolicy znaleźli jaskinię. Zgadnij, ile mieli zdjęć na Naszej Klasie czy Facebooku, pokazujących, jak siedzą za biurkiem (co robili przez 99 procent czasu spędzonego na misji), a ile z tej jaskini?” – pytał retorycznie były „misjonarz” w komentarzu na moim blogu.

I tu kolejne zastrzeżenie – nieuczciwa byłaby opinia, że Polacy tylko siedzą w bazach i tak upływa im czas afgańskiej misji. Jednak tych ganiających w polu jest najwyżej kilkuset. Tymczasem gdy zmiana wraca do kraju, okazuje się, że zmęczonych wojną weteranów jest zwykle znacznie więcej.

Nie chcę, by mnie źle zrozumiano – nie twierdzę, że tego rodzaju żołnierskie historie są najczęściej zmyślone, a w najlepszym razie podkręcone. Zwłaszcza bojówka przeżywa w Afganistanie różne przygody, a wśród jej członków nie brakuje takich, którzy lubią o tym opowiadać – także kobietom. Zwykle jednak żołnierze z linii wybierają inną opcję: „Eee tam, nuda, siedzę w bazie” – zapewniają żony, dziewczyny, matki (czy całe rodziny), byle tylko nie martwić najbliższych.

„Nie powiedzą przez telefon, jak to jest (…), gdy pierwszy pojazd wylatuje w powietrze (…), gdy MEDEVAC się spóźnia, jak kolega płonie w pojeździe, jak ginie… (…). Wszystko u mnie w porządku, lajt” – napisał na moim blogu żołnierz, ukrywający się pod nickiem Saper.

W sumie to też kłamstwo…

A skoro o tym mowa – sprawa „walącego ściemę logistyka” miała swój ciąg dalszy. Gdy opisałem tę historię na blogu, odezwał się do mnie jeden z oficerów służb wsparcia.

„(…) Serdecznie Panu dziękuję za ‘bardzo ciepłą wzmiankę’ o moich chłopakach. (…) Mógł sobie Pan podarować informację o pododdziale. Zabrzmiało to w tekście jak obelga. Fakt, przyznaję, chłopak, aby ściemnić laskę, posunął się aż do śmieszności i zrobił z siebie pajaca, ale czy Pan nigdy nie ściemniał lasek na ‘opowieści drzewa sandałowego’? (…)”.

Właściwie to mnie ów mail wkurzył. Bo choć często rozmawiam o Afganistanie, także z kobietami, „lasek na opowieści drzewa sandałowego nie ściemniam”. Powstrzymałem się jednak od złośliwości i napisałem:

„(…) Nie ja jestem Pana adwersarzem, tylko ci – jak trafnie Pan to ujął – ‘pajace’, którzy psują wizerunek formacji, narażając ją na lekceważenie ze strony innych, zwłaszcza bojowych komponentów”.

W imię czego? Podbudowania ego? Rozbudzenia lęku – realizującego potrzebę bycia zaopiekowanym – u matki, żony, narzeczonej? Nie tylko. Dla wielu żołnierzy – gwoli ścisłości, ze wszystkich rodzajów służb – misja to również czas internetowych łowów na portalach społecznościowych i komunikatorach. Legenda „twardego, choć niepozbawionego ludzkich cech faceta na wojnie”, jest dla niektórych kobiet atrakcyjna. Zwykle nie mają one pojęcia o stanie cywilnym mundurowych, nierzadko będących w stałych związkach.

Na co liczą? Najpewniej na gorący romans z „prawdziwym mężczyzną” po jego powrocie. Zwykle jednak okazuje się to mrzonką. Znałem przypadki kobiet na tyle zadurzonych w znanych im wyłącznie z sieci „misjonarzach”, że słały w paczkach do Afganistanu własną bieliznę. Nie przyszło im do głowy, że były wyłącznie wirtualną rozrywką, partnerkami do świntuszenia, pozwalającymi tym po drugiej stronie zabić misyjną nudę bądź odreagować wojenny stres. Z okresem ważności tej relacji upływającym wraz z końcem zmiany.

„Marcinie, pomożesz mi go namierzyć?” – prosiła mnie późną wiosną 2010 roku jedna z czytelniczek blogu. „(…) Pisaliśmy ze sobą prawie trzy miesiące (…), chyba się zakochałam. (…). Cała szósta (zmiana – dop. MO) jest już w domu, on tymczasem się nie odzywa…”.

I nie odezwał się.

„Byłam jedynie przygodą, już się z tym pogodziłam” – maila tej treści, z tego samego adresu co wcześniej, dostałem kilka tygodni później.

Zaginiony żołnierz zapewne wrócił do rodziny, wcześniej dopuszczając się „jedynie” wirtualnej zdrady. Niestety, czasem przybiera ona postać fizyczną. Wśród żon żołnierzy – z których w dużej mierze składa się społeczność mojego blogu – ów temat był wielokrotnie wałkowany. Swego czasu jedna z nich napisała:

„Zostajemy z dzieciakami w domach i czekamy, pakujemy listy i paczki, a po powrocie męża z misji dowiadujemy się (…), że kogoś tam miał i sypiał z nim, i że to my jesteśmy wszystkiemu winne. Bo nie byłyśmy na ich miejscu i nie wiemy, co tam się działo. (…) Mój mąż twierdził, że to były specyficzne warunki, że wojna. I że pocieszała go pani X. ‘To tylko seks’, zapewniał. Tylko czy aż – bo już nie wiem, jak na to patrzeć?”. I dalej radziła: „(…) oglądajcie zdjęcia, ale nie te, które wam pokazuje – pytajcie o te, które sobie pochował. Trzeba czasami, jak w pokerze – ‘sprawdzam, drogi mężu’”.

„3 lutego mam sprawę rozwodową” – relacjonowała w styczniu 2011 roku użytkowniczka imieniem Beata. „Mój dzielny żołnierz po powrocie z Afganistanu postanowił zakończyć małżeństwo. Powód? Kochanki na misjach. I tak po osiemnastu latach zostałam z dwójką dzieci…”.

„My ich mamy wspierać. I czekać” – kontynuowała wątek zdrad inna partnerka „misjonarza”. „Ale (…) czekające kobiety to nie bezuczuciowe stwory, które gotują zupy i malują paznokcie dobrymi lakierami za ich ciężko zarobione pieniądze (…). To też ludzie, którzy budzą się w nocy, mają rozterki, boją się, tęsknią, płaczą, cieszą się i nie mają z kim się tym podzielić. Tyle…”.

No właśnie, owo „tyle” czasem skutkuje zdradą drugiej strony. Przekonał się o tym pewien Amerykanin, który po powrocie z misji na ulubionej konsoli do gier odkrył zapisane rekordy, których bynajmniej sam nie pobił. Z pomocą przyszli znajomi, którzy w czasie pobytu żołnierza na wojnie widywali jego małżonkę w towarzystwie przystojnego miłośnika kręgli. Jak się okazało, cywila kręciły nie tylko wirtualne kręgle, ale również zupełnie realna, i bardzo konkretna, „druga połówka” wojaka. Ten bez trudu uzyskał rozwód, o czym w listopadzie 2007 roku doniosły światowe agencje.

W przypadku żołnierza, który kilka lat temu opowiedział mi swoją historię, obyło się bez wielkiego rozgłosu. A i dociekać za wiele nie musiał, bo zdrada wydała się niemal na wejście. W małym miasteczku nic się nie ukryje, a w cienkich ścianach bloku – tym bardziej. O tym, że żona nie prowadziła się najlepiej, powiedział weteranowi jego dowódca w kraju. Ponoć wiedział o wszystkim dużo wcześniej i nawet próbował kobiecie przemówić do rozsądku. Ale podwładnego nie informował, bo bał się jego reakcji. Na misji nasz bohater miał do czynienia z bronią, jeździł na patrole, strzelał…

Tysiące kilometrów od domu trudno nie niepokoić się o rodzinę. W tym lęku obawa, że jest się zdradzanym, zajmuje sporo miejsca.

„(…) Wielu z nas wyjeżdża na misję w paskudnej atmosferze. Bo nawet jeśli kobieta na pożegnanie obejmie i pocałuje, to często jest w niej złość i niepogodzenie z naszą decyzją. Czy wytrzyma? – to pytanie dręczy później mnóstwo chłopaków. Czasami człowiek boi się zadzwonić do domu. Pół roku to przecież dość czasu, by urządzić sobie życie na nowo” – napisał mi kiedyś jeden z „misjonarzy”.

Część żołnierzy próbuje się zabezpieczać i powierza „misję opieki nad żoną” bliskiemu przyjacielowi czy bratu. Bywa jednak, że to opiekun, zbliżywszy się do kobiety, okazuje się zdrajcą – jak w filmie „Bracia” z Jakem Gyllenhaalem w roli głównej. Funkcje kontrolne pełni też najbliższe otoczenie – rodziny wojskowych żyją zwykle w hermetycznych grupach, na wspólnych osiedlach czy nawet w całych miasteczkach-garnizonach. Jak widać, czasami i to nie wystarcza.

Odkrycie zdrady boli. Jednak wyjeżdżającym do Afganistanu (a wcześniej do Iraku) żołnierzom jest szczególnie trudno. Bo gdy znajdą się w takiej sytuacji, wielu odmawia im statusu ofiar. Podczas ostatniej wojny światowej żona, która nie dotrzymała wierności walczącemu na froncie czy siedzącemu w obozie jenieckim mężowi, skazana była na ostracyzm. Dziś, gdy konfliktom brakuje mocnego ideologicznego uzasadnienia, wojskowym raczej się nie współczuje. Prędzej usłyszą: „Dobrze im tak, okupantom”, albo: „Pojechałeś dla kasy, to teraz masz”…

O tym, że misja to czas próby dla związków, świadczą nie tylko zdrady. Niektóre relacje rozłażą się i bez takiego pretekstu – czasem nieoczekiwanie, czasem, gdy wyjazd jest również sposobem na ucieczkę od partnerskich kłopotów, w sposób niemal nieuchronny. Znam kilka przypadków małżeństw bądź luźniejszych związków, w których coś się przez te sześć miesięcy wypaliło – jedne z bezpośrednich relacji, inne z obserwacji społeczności blogu. Kiedyś, czytając komentarze poświęcone emocjonalnym rozterkom, natrafiłem na historię Sandry. 7 kwietnia 2010 roku kobieta napisała:

„W Wielki Czwartek dowiedziałam się, że jest we mnie nowe życie (…). To było dla mnie zaskoczenie – nie spodziewałam się tego. (…)”. Zasadniczo post skierowany był do użytkowników – miał być sposobem na podzielenie się dobrą nowiną. Jednak ostatnie zdanie zaadresowano do stacjonującego w Afganistanie partnera: „Szkoda tylko, że przyjedziesz po wszystkim, kiedy nasze maleństwo już będzie na świecie, nie wesprzesz mnie w tym okresie (…)”.

3 lipca 2010 roku w nakreślonych przez Sandrę zdaniach nie było już śladu radości.

„Z moim ukochanym w ogóle się nie dogaduję, przestał dzwonić, Skype już dla nas nie istnieje, rzadko odzywa się na GG. Jest zupełnie inaczej niż przed wyjazdem, coś się popsuło”. Aż zepsuło się ostatecznie – nieco ponad tydzień później kobieta oznajmiła: „(…) rozstaliśmy się telefonicznie. Jak widać, nasz związek nie przetrwał tej próby. (…) Wiem, że to konieczne, skoro on już nic nie czuje (a i we mnie – dop. MO) wypaliło się uczucie do niego. Może i tak miało być? Po jego powrocie mamy ustalić – jak to on powiedział – ‘ojcostwo’. Teraz rozpoczynam życie na nowo, niedługo będę miała dla kogo żyć”.

Jak skończyła się ta historia? We wpisie z 24 września 2010 roku Sandra przyznała, że od paru godzin jest już razem z synem, wcześniakiem, w domu. Szczęśliwa.

„Nie utrzymuję kontaktu z byłym (…). Na Naszej Klasie widziałam, że ma już kogoś nowego”. Zresztą mężczyzna napisał byłej partnerce, że chce być z – jak to ujął – „ukochaną kobietą”. „Jak chce, to niech będzie” – mógł przeczytać, jeśli czytał komentarze Sandry na blogu.

-----

Nz. Misyjny twardziel to atrakcyjna partia dla niektórych kobiet. Zdjęcie ilustracyjne, wykonane jesienią 2013 roku/fot. Marcin Ogdowski

wojna w afganistanie "zAfganistanu.pl" Wojsko Polskie misje zagraniczne emocje zdrada flirt

Zobacz również

Atrapa
Front
Bogowie

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...