Front

Obrazek posta

Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 12 lat temu. Zapraszam do lektury rozdziału „F jak front”!

– Panowie, wyłączamy djuki – podał przez radio dowódca patrolu, gdy nasza kolumna dojeżdżała do bazy w Ghazni. Komenda skierowana była do dowodzących w poszczególnych wozach i chwilę później została potwierdzona przez każdego z nich krótkim „wyłączone”. Duke – jak wygląda prawidłowy angielski zapis nazwy tego urządzenia – to, najprościej rzecz ujmując, zagłuszarka fal elektromagnetycznych. Zamontowana na pojazdach, znacznie utrudnia odpalenie w ich pobliżu ajdików za pomocą radia czy telefonu.

Po dezaktywacji djuków – choć nie stało się nic, co byłoby wyczuwalne ludzkimi zmysłami – sytuacja patrolu uległa diametralnej zmianie. Straciliśmy bowiem niewidoczny parasol, co wkrótce odnotowały nasze telefony, łapiąc zasięg, a w moim przypadku dodatkowo informując o otrzymanej wiadomości tekstowej. Jednocześnie – właśnie taka myśl przyszła mi wówczas do głowy – przekroczyliśmy niewidzialną granicę, oddzielającą front od zaplecza.

Ale czy rzeczywiście?

Swego czasu jeden z krytyków mojej dziennikarskiej aktywności zarzucił mi, że „narzucam na blogu wojenną retorykę, a przecież w Afganistanie nie ma żadnej wojny”. Często spotykam się też opinią: „Co to za wojna, na której ginie tylko kilkudziesięciu żołnierzy koalicji miesięcznie?”. Wyjaśniam wówczas, że w Azji mamy do czynienia ze współczesną odmianą wojny partyzanckiej. Że talibom zabić żołnierza koalicji – w tym Polaka – jest mimo wszystko bardzo trudno, bo korzysta on z opancerzonych pojazdów, zestawów rozminowywania czy wsparcia lotniczego, a w bezpośrednim starciu chroni go kevlarowy hełm i kuloodporna kamizelka. Z drugiej zaś strony przeciwnik często ukrywa się za plecami kobiet i dzieci, a stosowane przez ISAF tak zwane RoE (ang. Rules of Engagement – zasady walki) kładą ogromny nacisk na unikanie cywilnych ofiar. I dlatego – tłumaczę – bardziej miarodajnym wskaźnikiem intensywności tej wojny jest nie liczba utraconych bezpowrotnie, lecz rannych wojskowych. A tych – skupmy się teraz wyłącznie na Polakach – w zależności od pory roku jest nawet kilkudziesięciu miesięcznie.

Weźmy przykład letniej zmiany z 2010 roku – w jej trakcie zginęło sześciu żołnierzy, ponad stu zostało rannych, a drugie tyle wróciło do kraju przed czasem z – jak to się mówi – „powodów osobistych”. W większości przypadków oznaczało to, że nie dawali sobie rady z obciążeniami misji. Zatem polski kontyngent, traktowany jako całość, w czasie VII zmiany stracił dziesięć procent ludzi. W formacjach liniowych – a te z oczywistych względów ucierpiały najbardziej – były pododdziały, w których straty sięgały pięćdziesięciu procent stanów osobowych. To w żadnym razie nie są statystyki typowe dla misji stabilizacyjnej.

Przyznaję, afgańska wojna nie ma charakteru totalnego. U podnóży Hindukuszu nie dochodzi do frontalnych ataków przy użyciu setek tysięcy żołnierzy, ogromnej liczby samolotów, dział czy czołgów. Pojedyncze potyczki miewają spory ciężar gatunkowy – zwłaszcza jeśli idzie o ilość latającej w obu kierunkach (z przewagą strony talibów) śmiercionośnej stali – generalnie jednak konfliktu w Afganistanie nie sposób porównywać do II wojny światowej.

Dlatego próżno tam szukać klasycznie rozumianej linii frontu. Jak to trafnie ujął podczas jednego ze swoich paneli Tomasz Kamiński, podróżnik i afganolog, wojna w Afganistanie jest tam, gdzie w danej chwili znajduje się obce wojsko. Porównał przy tym siły NATO do gniazd, które swoją obecnością przyciągają osy, w domyśle talibskich bojowników.

– Tam, gdzie nie ma gniazd, nie ma też os – konkludował.

Takimi gniazdami są nie tylko przemieszczające się oddziały, ale również bazy. Jednak ich stałość wcale nie stwarza możliwości wyznaczenia linii frontu – również pojęcie tyłów ma w afgańskich warunkach mocno umowny charakter.

Poobiednie leżenie na kojach przerwał odgłos wystrzału. Barak zadrżał w posadach, a leżący obok kolega, zaniepokojony, podniósł głowę.

– To Dany – powiedział inny, przypominając, że kilkadziesiąt minut wcześniej przez megafony zapowiadano fire-testy potężnych haubico-armat. Nie było powodów, by mu nie wierzyć; zresztą miałem za sobą kilka ciężkich dni i, szczerze mówiąc, nie chciało mi się ruszać z łóżka. Jak na zamówienie rozległ się kolejny strzał, później jeszcze jeden. Nic w okolicy nie wybuchło, potwierdzając przypuszczenia, że jesteśmy bezpieczni. Co nie zmieniało faktu, że gdybyśmy mieli półki, ich zawartość pewnie wylądowałaby na podłodze. Albo na naszych głowach.

– A ten nawet się nie ruszył… – jeden z żołnierzy wskazał zwiniętego w kłębek, śpiącego w najlepsze mężczyznę.

– Ba, z Warriora – przypomniał z uśmiechem drugi. Rzeczywiście, nasz śpiący kolega zjechał do Ghazni tylko na jakiś czas – sprawy rodzinne spowodowały, że musiał lecieć do Polski, a w „Gazowni” czekał na przerzut do Bagram. Tacy jak on – żołnierze z „rakietowego miasteczka” – zyskali w kontyngencie miano tych, których „byle ostrzał nie rusza”. Cóż, co najmniej kilkadziesiąt ataków rakietowych w trakcie trwania każdej ze zmian może sprawić, że człowiek się przyzwyczaja… No właśnie – i co z tym fantem zrobić? Nazwać Warrior zapleczem? Trochę to karkołomne, choć z drugiej strony – można tam zdjąć hełm i kamizelkę, wziąć prysznic, zjeść obiad, wygodnie się przespać czy skontaktować z najbliższymi.

„Ta baza jest jakaś felerna” – pisała na początku 2011 roku w komentarzu na blogu żona jednego ze służących w Warriorze żołnierzy. „Dlaczego talibowie bezkarnie podchodzą i strzelają? Nie ma sprzętu, który by ich wypatrzył?”.

Był. Ale z położonej przy bazie „góry szpiega” nie sposób skanować całego sąsiedztwa – widok przesłaniały okoliczne wzgórza. Polacy już wcześniej postulowali, by w znajdujących się przy nich wioskach – takich jak Latif czy Szinkej – zainstalować posterunki policji, a na samych wzniesieniach punkty obserwacyjne. Jednak zimą 2011 roku stacjonująca w dystrykcie Gelan ANP nie miała zbyt wielu ludzi. Zresztą, nawet gdyby afgańscy policjanci pojawili się we wszystkich osadach w promieniu kilkunastu kilometrów od Warriora, nie stanowiłoby to wystarczającej gwarancji. W pierwszych tygodniach 2011 roku wyczyszczono szeregi miejscowej ANP z funkcjonariuszy podejrzanych o różne przestępstwa, w tym o kontakty z talibami. Kto jednak zna Afganistan, ten wie, że nawet po takiej czystce nie należało mieć złudzeń, że udało się wyeliminować problem inwigilacji tych struktur przez rebeliantów.

Warrior odetchnął dopiero na przełomie maja i czerwca 2011 roku, gdy do pobliskiego dystryktu Nawa – będącego dotąd siedliskiem talibów – weszli Amerykanie. W naszym Dowództwie Operacyjnym przekonywano mnie, że wpływ na to miała również działalność polskiego wywiadu, który wreszcie – po niemal trzech latach od przejęcia strefy – zyskał odpowiednią agenturę w miejscowościach otaczających bazę. Czy tak było w istocie – nie wiem. Lecz faktycznie liczba ataków spadła, chociaż…

„Heloł, Marcinie. Życie nie toczy się już w schronach, ale o ich demontażu też nikt tu nie myśli” – napominał mnie w lipcu 2011 roku członek załogi Warriora, gdy w jednym z komentarzy na blogu pozwoliłem sobie wspomnieć o opanowanej sytuacji wokół bazy.

Warrior to dobry pretekst, by wspomnieć jeszcze jedną specyficzną cechę afgańskiej wojny – jej powiązanie z kalendarzem. Już na poprzednich stronach pojawiły się wzmianki o tym, że zimą mocno spada aktywność rebeliantów. Bo twarda ziemia utrudnia kopanie ajdików, śnieg poruszanie się, a niska temperatura wygania z prowizorycznych kryjówek. Oczywiście, nie oznacza to całkowitego wygaszenia walk, zwłaszcza że druga strona zwykle stara się uniemożliwić talibom zimowy odpoczynek i przegrupowanie. Generalnie jednak ci – wchodząc w hibernację na przełomie listopada i grudnia – rozkręcają się dopiero w okolicach Nowego Roku. Z tym że mówimy tu o lokalnym kalendarzu i święcie Nowruz, które wedle naszych rachunków przypada na 21 marca.

Również w 2011 roku talibski zegar biologiczny nie zawiódł. Kilkanaście dni przed świętem Nowruz – po raz pierwszy od dłuższego czasu – na nowo powstały helipad w Warriorze spadła rakieta. Wówczas nikomu nic się nie stało. Jednak gdy kilka dni później talibowie wstrzelili się w bazę Giro, jedna osoba została ranna w nogę.

„Sezon oficjalnie rozpoczęty” – napisał mi wówczas stacjonujący w Afganistanie kolega, kończąc zdanie uśmieszkiem z dwukropka i nawiasu.

„Góra szpiega” w pobliżu bazy Warrior/fot. Marcin Wójcik

 

O ile żołnierskie doły z upodobaniem oddają się czarnemu humorowi, o tyle góra, a także jej polityczni przełożeni, lubią ulegać złudzeniom. Wspominam o tym w kontekście rozważań o froncie i wojnie, gdyż wielokrotnie słyszałem zapewnienia o „kontrolowaniu polskiej prowincji”. Mniejsza o polityków – pamiętam rozmowę z ówczesnym dowódcą bazy Giro, którą odbyłem 3 września 2009 roku. Ów sympatyczny skądinąd i ceniony przez podwładnych major przedstawił mi swoją wizję tak zwanych kręgów bezpieczeństwa. O ile dobrze pamiętam, pierwszy krąg miały stanowić mury bazy, drugi rozciągał się w promieniu kilometra od obozowiska, trzeci sięgał do trzech kilometrów itd. Oficer zapewniał mnie – a kilka godzin wcześniej wizytującego Giro szefa MON-u – że w promieniu trzech kilometrów sytuacja jest pod kontrolą. I że czas zabrać się za kolejne kręgi.

Dzień później pojechałem z konwojem logistycznym do Ghazni. W drodze powrotnej, nieco ponad dwa kilometry od Giro, jadący na czole Rosomak wjechał na IED. Jeden żołnierz zginął, pięciu zostało rannych. Kilka tygodni wcześniej do podobnego zdarzenia doszło przy Warriorze – ranny wówczas w głowę wojskowy zmarł wiele tygodni później w Polsce. W czerwcu 2010 roku – dwanaście kilometrów od murów Ghazni, w zasięgu urządzeń obserwacyjnych kontrolujących teren wokół bazy – na najbardziej uczęszczanej drodze Afganistanu rebelianci zainstalowali potężny IED. Rosomak, który w niego wjechał, został doszczętnie zniszczony, zginął jeden żołnierz, kolejnych kilku odniosło rany. Cztery miesiące później – w połowie listopada 2010 roku – znów o przysłowiowy rzut kamieniem od bazy Ghazni talibowie zaatakowali kolumnę polskich pojazdów. Użyli granatników RPG, strzelając z dachu przydrożnego budynku. Jeden z pocisków wpadł do Rosomaka, raniąc trzech ludzi, w tym jednego ciężko – chłopak mało nie stracił ręki.

To tylko kilka incydentów, celowo dobranych spośród wielu innych. Latem nie ma bowiem dnia bez kontaktu z nieprzyjacielem, ale te historie najlepiej obrazują fakt, iż mówienie o kontrolowaniu prowincji jest składaniem deklaracji na wyrost. Bo Polacy prowincji Ghazni nigdy nie kontrolowali. Ale nie wynika to z ich nieudolności. Po prostu, liczący w okresie największego zaangażowania dwa i pół tysiąca ludzi kontyngent, nawet doliczając kolejny tysiąc Amerykanów – nie był w stanie upilnować obszaru o powierzchni 23 tysięcy kilometrów kwadratowych (to prawie dwa razy więcej niż ma województwo śląskie). Zwłaszcza, że część tego terenu to wysokie góry.

– Możemy wjechać do dowolnej wioski i włos nam z głowy nie spadnie. W tym sensie kontrolujemy prowincję – wyjaśniał mi swego czasu pewien oficer z linii. Przy czym, mówiąc o wjeździe, miał na myśli całą uzbrojoną po zęby kolumnę, wspartą dodatkowo z powietrza.

A po chwili dodał:

– Ale kto się w niej pojawi i co się będzie działo, jak już wyjedziemy, to zupełnie inna bajka.

Nic dodać, nic ująć. Może tylko to, co usłyszałem od przyprószonego siwizną amerykańskiego kontraktora, byłego żołnierza, który służbę w armii zaczynał w czasach Wietnamu. Ów mężczyzna, nieukrywający profesjonalnego szacunku dla umiejętności taktycznych rebeliantów, powiedział mi kiedyś:

– W wojnie z partyzantami kontrolować można co najwyżej własne bazy, a i to nie czyni z nich bezpiecznych miejsc.

Wnętrze karezu podczas przeczesywania/fot. Adam Roik

 

Steve, bo tak miał na imię ów Amerykanin (swoją drogą, pożeracz gigantycznych porcji lodów pistacjowych, bodaj największy ich miłośnik w całym Bagram), uraczył mnie jeszcze jedną ważną wypowiedzą.

– To, że talibowie nie działają w zwartych i dużych formacjach, przekłada się na relatywnie niską intensywność walk. Ale oznacza również, że rebelianci mogą być wszędzie i nigdzie – mówił, a mnie przypomniała się scena z „9 Kompanii” – znakomitego rosyjskiego filmu o radzieckiej inwazji na Afganistan – w której mudżahedini dosłownie zapadają się pod ziemię, skacząc w tunele, którymi uciekają z miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą walczyli z rosjanami.

Słowa Steve’a, wypowiedziane w listopadzie 2010 roku, wróciły do mnie kilkanaście dni później w Ghazni, gdy słuchałem relacji kolegi, który właśnie wrócił z patrolu.

– Najpierw byliśmy w szkole: dzieciaki, nauczyciele, pokazowa lekcja. A chwilę po tym, jak wyszliśmy, dostaliśmy kilka serii i się zaczęło – opowiadał. – Wywaliłem w tę jebaną kalatę dwa magazynki – mówił wciąż podekscytowany, mając na myśli budynek, z którego padły strzały. Z tego, co wiem, nie był jedynym, który obrał sobie ten cel. Mimo to w pomieszczeniu, gdzie znajdowało się stanowisko ogniowe, nie znaleziono zabitego czy rannego bojownika. O tym, że musiał tam wcześniej być, świadczyła jedynie sterta łusek z „pekaśki” – ulubionej broni (tak, tak, to karabin PK, nie kałasznikow) talibów.

Ostrzeliwujący się z wiosek talibowie często umykają „karezami”, czyli kanałami i tunelami, które jako magazyny i części systemów irygacyjnych (dlatego unika się ich niszczenia) znajdują się pod niemal każdą afgańską osadą. Tak było i tym razem – „Szuszfole poszły w tunel i tyle ich widzieli”. Ot i cały front…

-----

Nz. Pościg za talibami, którzy uciekli jednym z karezów/fot. Adam Roik

wojna w afganistanie NATO ISAF Wojsko Polskie Ghazni Warrior "zAfganistanu.pl"

Zobacz również

Stanowiska
Bogowie
Zastępowalni

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...