Konwój

Obrazek posta

Zlały mi się ostatnie dni w jeden i wciąż się gubię ze wskazaniem, kiedy co się wydarzyło. Czy w poniedziałek, czy w środę – jeden czort. Między niedzielą rano a wczorajszym wieczorem spałem w łóżku zaledwie 3,5 godziny, większość czasu spędzając w aucie na trasie Kraków-Kijów-Charków-Bachmut i z powrotem (plus kilka drzemek na siedzeniu pasażera; dość, by dalej funkcjonować, za mało, by odpocząć). O czym wspominam z prośbą o zrozumienie. Podzielę się niemal wszystkim, co zobaczyłem i usłyszałem podczas tego wyjazdu – ale na raty.

Dla porządku dodam, że konwój, z którym jechałem, dowiózł do Bachmutu 15 ton pomocy humanitarnej. Wojsko z kolei otrzymało drony i generatory. Wyjazd zorganizowała Fundacja Otwarty Dialog, od dawna zaangażowana w pomoc Ukrainie.

Pytacie mnie, jak jest w Bachmucie – i tym zajmę się na początek, zwłaszcza że kilka spraw wymaga wyjaśnienia.

Zacznijmy od tego, że miasto – wbrew pojawiającym się informacjom – nie jest kompletnie zrujnowane. Nam, Polakom, takie określenie kojarzy się ze zgładzoną przez Niemców Warszawą. Zrównaną z ziemią, szczególnie na terenie dawnego getta. Przedmieścia Bachmutu od wschodniej i północnej strony rzeczywiście wyglądają fatalnie, ale nawet tam nie sposób mówić o totalnej destrukcji. Niewiele jest całkiem rozbitych domów, choć sporo zostało na tyle poważnie uszkodzonych, że nie nadają się już do zamieszkania. Przykładem niech będzie rozdzielony detonacją blok ze zdjęcia. W centrum i pozostałej części miasta wiele budynków stoi nietkniętych, pośród nich wielkogabarytowe wieżowce. Mniej więcej jedna trzecia całej zabudowy nosi wyraźne ślady ostrzałów: wypalone mieszkania – czasem całe piętra – zarwane dachy, usiane dziurami od odłamków fasady, pozbawione szyb okna. Główne drogi – mimo iż zryte gąsienicami – pozostają przejezdne; powalone drzewa, lampy i słupy energetyczne na bieżąco usuwa z jezdni wojsko. Gdzieniegdzie widać leje, których liczba (wraz z opisanymi zniszczeniami) potwierdza, że Bachmut nie jest zasadniczym celem artyleryjskiego ostrzału. Bitwa toczy się pod miastem i nad nim.

Odgłosy przelatujących nad miejscowością pocisków często zlewają się w jeden nieprzerwany grzmot. Nasłuchując z pozycji „w środku miasta”, składają się nań przede wszystkim dźwięki wystrzałów, z rzadka eksplozji. „Bo biją nasi”, zapewniali mnie żołnierze. Jeden z nich, Jurij (poświęcę mu więcej uwagi w innym wpisie, gdyż to arcyciekawa postać) stwierdził wręcz: „jak zaczynały się boje o Bachmut, rosjanie mieli dziesięć razy więcej luf niż my. Teraz jest jeden do jednego”. Nie wiem, czy rzeczywiście tak się sprawy mają – z miejsc, w których byłem, miałem bliżej do pozycji ukraińskiej artylerii, a ta waliła gęsto.

„Są pięć kilometrów stąd”, mówił Jurij, gdy zatrzymaliśmy się na północno-wschodnich obrzeżach miasta. I wskazał przestrzeń u wylotu drogi prowadzącej do Sołedaru. „Na razie za daleko, by sięgnął nas ogień z broni ręcznej, ale cały czas próbują podchodzić bliżej”.

Nie, nie ludzką falą – jak często podaje się w mediach. Morska analogia jest o tyle zasadna, że rosjanie raz za razem atakują ukraińskie linie, ale nie masą. Wróg wysyła w bój kilku-kilkunastoosobowe grupy, które operują jednocześnie w wielu miejscach. „Kłują” ukraińską obronę z zamiarem zmęczenia obrońców. Wiele takich pododdziałów zostaje unicestwionych, te, którym udaje się zająć choć trochę nowego terenu, natychmiast się okopują. Determinacja i konsekwencja wsparta precyzyjnym jak na rosjan ogniem oraz umiejętnościami żołnierzy desantu. Jest ich pod Bachmutem coraz więcej, stopniowo zastępują wagnerowców. Nie chcę z tego wyciągać żadnych ogólnych wniosków, ale z tego, co usłyszałem, wynika, że w podbachmuckich bojach rosjanie przestają używać zmobilizowanych jesienią rezerwistów.

Napiszę o tym więcej w kolejnym materiale, a teraz wrócę jeszcze do miasta i jego mieszkańców. Zostało ich kilka tysięcy (taki rząd wielkości podają ukraińscy żołnierze). Starcy, którzy ani myślą opuszczać swoich domów, oraz ci, którzy nie mają gdzie, do kogo i za co uciekać. Spotkałem się z opinią, że sporo tam żulików – alkoholików, narkomanów, bezdomnych – z oburzającą jak dla mnie sugestią, że takim ludziom nie warto pomagać. Ani myślę brać udział w żenującej dyskusji, tym niemniej chciałbym zwrócić uwagę, że Bachmut pozbawiony jest prądu, gazu, ogrzewania. Że ludzie – jak mężczyzna na zdjęciu – nie zawsze mają dostęp do wody innej niż ta z kałuż. Spróbujcie przeżyć w takich warunkach, zimą, kilka tygodni – nawet najzdrowsza, rumiana buźka zmieni się w nieco żulikowate, opuchnięte oblicze, a najbardziej wyszukaną garderobę zastąpi wielowarstwowa „cebulka”.

Nie wiem, ilu spośród tych, którzy zostali, czeka na „wyzwolenie” przez armię rosyjską. Spotkałem we wtorek jedną taką osobę – starszego mężczyznę. „Będzie co będzie”, powiedział mi do kamery, wcześniej opowiadając o żonie i dzieciach, którzy jeszcze przed wojną wyemigrowali do rosji. „Chciałbym do nich, bo tu nic mnie nie trzyma”, przyznał, w rosyjskich żołnierzach widząc swój „pomost” do bliskich. Ot, donbaska rzeczywistość – w wydaniu, które słuszny gniew na rosjan często nam przesłania…

 
 
 
Bachmut Fundacja Otwarty Dialog Donbas pomoc humanitarna artyleria Charków

Zobacz również

Karuzela
Nadzabijanie
Refleksje

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...