Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 12 lat temu. Zapraszam do lektury!
W połowie lutego 2010 roku – przed kolejnym wyjazdem do Afganistanu – zjawiłem się w warszawskiej ambasadzie tego kraju, by złożyć wniosek o wydanie wizy. Zwykle przyjmował mnie sympatyczny młody Afgańczyk; tego dnia, ku mojemu zaskoczeniu, dokumenty odebrała polska pracownica przedstawicielstwa. Stało się tak, gdyż zjawiłem się w trakcie przerwy w pracy wydziału konsularnego. Uśmiechnąłem się wówczas pod nosem. Afgańczycy mawiają: „Wy macie zegarki, my mamy czas”. Widać to powiedzenie oddaje rzeczywistość tylko w ich własnym kraju – w Polsce pryncypialnie stosują się do wskazań chronometru.
Ale mniejsza o to – miła pani, odbierając mi na kilka dni paszport, zaskoczyła mnie nie tylko swoją obecnością. Oddając jej stosowne kwity, dowiedziałem się, że muszę do nich dołączyć zaświadczenie o dobrym stanie zdrowia.
– To od czasu wybuchu epidemii świńskiej grypy – usłyszałem w odpowiedzi, gdy zwróciłem uwagę, że latem poprzedniego roku nikt czegoś takiego ode mnie nie żądał.
„Mus to mus” – pomyślałem, ale trudno mi było ukryć zdziwienie, że ktokolwiek w Afganistanie – kraju rozrywanym wojną – przejmuje się świńską grypą. I dopiero po chwili przyszła refleksja, że przecież taka zapobiegliwość, nawet jeśli przesadzona, świadczyła o tym, że komuś jednak zależało na zachowaniu choćby resztek normalności.
Przy tej okazji przypomniałem sobie historię z jesieni 2005 roku, gdy znalazłem się w jednej z irackich wiosek razem z polsko-bułgarskim konwojem medycznym. Przegląd chorób, jakie dotknęły mieszkańców Al-Akry, przyprawiał o ból głowy. Latami nieleczone zatrucia, źle pozrastane kości, choroby skóry, zaawansowane nowotwory – oto efekty opieki medycznej rodem ze średniowiecza.
– Ale ci ludzie byli wolni co najmniej od jednego nieszczęścia – mówił mi w wolnej chwili jeden z bułgarskich lekarzy. – W Iraku w zasadzie nie było AIDS. Do czasu otwarcia granic po inwazji…
Ciekawe, jakie zarazki przywlekli żołnierze ISAF do Afganistanu?
Wiadomo, z czym na miejscu się zetknęli. Jak czytamy w specjalnym vademecum dla jadących do Afganistanu żołnierzy, „działania wojenne i masowe migracje ludności, zniszczona infrastruktura sanitarna kraju i skażenie wody pitnej doprowadziły do znacznego wzrostu zachorowalności i umieralności populacji afgańskiej z powodu chorób infekcyjnych przewodu pokarmowego. Ocenia się, że blisko dziewięćdziesiąt procent afgańskiego społeczeństwa jest zainfekowane przynajmniej jedną robaczycą przewodu pokarmowego. W wypadku samej tylko askariozy (glistnicy) chorobowość wraz z bezobjawowym nosicielstwem jest szacowana na sześćdziesiąt procent populacji kraju. Wśród innych robaczyc najpopularniejsze są: ankylostomoza, strongyloidoza, trichurioza i tasiemczyca”. Brrr…
Grzecznie, ale stanowczo odmawiaj – radził mi kolega, doświadczony reporter wojenny, mając na myśli dania serwowane przez miejscowych. Wówczas chodziło mu o Irakijczyków, ale jestem przekonany, że to samo usłyszałbym w odniesieniu do Afgańczyków. Dość powiedzieć, że ci nie zwykli używać papieru toaletowego – w tych sprawach radzą sobie za pomocą kanki z wodą i dłoni. Z tego powodu zawsze z podejrzliwością przyglądałem się temu, co widziałem pod ich paznokciami, a fantazja, że te dłonie przygotowują posiłki, czasem bardzo skutecznie zniechęcała do przyjmowania poczęstunku…
Ale co zrobić, by nie urazić gościnności, zwłaszcza przeczulonych na tym punkcie Afgańczyków? W dodatku gdy oddala się perspektywa obiadu w bazie, a serwowane przez miejscowych specjały pachną tak, że w środku aż skręca? Czasem, po prostu, nie było rady; trzeba było jeść.
– Bylebyśmy tylko zdążyli wrócić – śmiał się pewien żołnierz, gdy podczas jednego z patroli jesienią 2010 roku skusił nas aromat smażonego drobiu. Spojrzałem po twarzach chłopaków, którzy tak jak ja zajadali się skrzydełkami. Wiedziałem, że nie o kibelki w bazie w tym dowcipie chodziło, lecz o zawartość żołnierskich szafek. „Alkohol zabije każde lokalne dziadostwo” – usłyszałem kiedyś, a że to zalecenie działało, sam się do niego wielokrotnie stosowałem.
Okazją do eksterminacji chorobotwórczych mikrobów są nie tylko żołnierskie „dezynfekcje” – programowo sterylność panuje również na difakach. I nie chodzi tylko o część kuchenną – przed wejściem do każdej stołówki znajduje się przedsionek z umywalkami. Mycie dłoni przed posiłkiem ma status nakazu, przy czym można do tego celu użyć zwykłego mydła w płynie bądź żelu, którego producent chwali się skutecznością w zabijaniu bakterii rzędu dziewięćdziesięciu dziewięciu procent.
Ów żel ma jednak zasadniczą wadę, o czym przekonałem się, dosłownie, na własnej skórze. Kiedyś, po kilku dniach jego stosowania, poleciałem amerykańskim Chinookiem wysoko w góry. Był późny listopad, panowała niska temperatura, w przemieszczającym się z otwartą rampą helikopterze zimny wiatr hulał jak diabli. Ja zaś za żadne skarby nie mogłem znaleźć rękawiczek. I gdy wysuszona bakteriobójczym specyfikiem skóra dłoni została wystawiona na mróz, zaczęła się po prostu sypać. Dopiero wizyta w punkcie medycznym i tłusta maść „made in Poland” uratowały moje ręce przed całkowitym złuszczeniem.
Wróćmy jednak do DFAC-ów – owa sterylność przybiera tam niekiedy postać karykaturalną. Rozumiem, że koalicja – choćby ze względów wizerunkowych – powinna tworzyć stanowiska pracy dla Afgańczyków. Jednak „pan ściereczka” – jak swego czasu nazwała go młoda dziennikarka, z którą czekałem w Bagram na transport do Ghazni – to już chyba lekka przesada. Snuł się ów człowieczyna między stołami i gdy tylko któryś z nich był zwalniany, przecierał blat ścierką ze środkiem dezynfekującym. Ot, całe zajęcie, wykonywane w czepku na głowie i w siateczce opinającej zarost na brodzie. W gigantycznym difaku w Bagram każda sala miała swojego „pana ściereczkę”, w Ghazni w całej stołówce było ich zwykle dwóch.
Zalecenie sterylności dotyczy również picia. Woda dostępna w toaletach i pod prysznicami nie nadaje się do spożycia, o czym informują wywieszki znajdujące się w każdym kontenerze sanitarnym. Pić można wyłącznie wodę butelkowaną, od jakiegoś czasu niesprowadzaną już spoza Afganistanu, po tym jak koalicja dorobiła się rozlewni, zbudowanej na terenie bazy Bagram. Niektórzy w swoim stosunku do wody nienadającej się do picia są na tyle ostrożni, że do łazienek wędrują z własną butelką mineralnej – by jej zawartością wypłukać usta po umyciu zębów.
Lecz, jak się okazało na początku lata 2010 roku, nawet największe środki ostrożności czasem zawodzą. Gdy do kraju wróciła już VI zmiana, wyszło na jaw, że część jej żołnierzy choruje na węgorczycę. To choroba wywoływana przez pasożyta zwanego węgorkiem, wnikającego do organizmu człowieka przez skórę lub błony śluzowe. Węgorczyca to także w objawach klasyczna choroba brudnych rąk – z bólami brzucha i zmianami na skórze, którym mogą towarzyszyć biegunki, wymioty i nudności. Nieleczona, z czasem może nawet doprowadzić do śmierci. A przy tym jest bardzo zaraźliwa, bezwzględnie wykorzystuje najdrobniejsze zaniedbania higieniczne. To powodowało, że przywieziony do Polski „pasażer na gapę” mógł również i w kraju narobić szkód. Zwłaszcza że wracających z Afganistanu żołnierzy od razu puszczano do domów, a na ba[1]daniach kontrolnych stawiali się po jakimś czasie.
W lipcu 2010 roku wokół sprawy węgorka wybuchła medialna wrzawa. A wśród misyjnego wojska rozeszła się wieść, że węgorek, choć pierwotnie bytuje w glebie, czyha też na sedesach i podłogach latryn. Jak relacjonował mi jeden z kolegów, „doprowadziło to do wzrostu popularności ‘pozycji na Małysza’, leniwych skłaniając do większego zużycia papieru, potrzebnego do zrobienia wyściółki na deskach sedesów. Wobec takiej przestrogi już mało kto decydował się na nieużywanie klapek pod prysznicem”.
Resort obrony zobowiązał się wówczas do tego, że wszyscy żołnierze aktualnie przebywający na misji zostaną zbadani tuż przed wylotem do Polski. Zapewniając przy tym, że tak w Afganistanie, jak i w kraju, są wystarczające zapasy leków, które w ciągu tygodnia skutecznie eliminują pasożyta.
W październiku 2010 roku – tuż przed powrotem VII zmiany do domu – wróciłem do sprawy na blogu po informacjach z Afganistanu, że nie od wszystkich żołnierzy kontyngentu pobrano próbki do badań na nosicielstwo. Oficjalny list od Joanny Klejszmit-Bodziuch, rzecznika prasowego Inspektoratu Wojskowej Służby Zdrowia, potwierdził te głosy. Mogłem w nim przeczytać, że: „(…) personel medyczny z Zakładu Epidemiologii i Medycyny Tropikalnej w Gdyni przeprowadził wysokospecjalistyczną diagnostykę wśród pięćdziesięciu procent stanu osobowego VII zmiany PKW Afganistan”.
A jakie były efekty tych wysoce specjalistycznych procedur? Odpowiedź, jaką uzyskałem, trudno było uznać za wyczerpującą:
„(…) Odnotowuje się wyraźny spadek zarażeń chorobami pasożytniczymi wśród żołnierzy w stosunku do wyników badań uzyskanych podczas VI zmiany PKW Afganistan”.
I to w zasadzie tyle.
Gdy poskarżyłem się na lakoniczność odpowiedzi, dostałem kolejny list z oficjalną odpowiedzią pani rzecznik. Tym razem zostałem poinformowany, że „(…) w resorcie Obrony Narodowej oraz Wojskowej Służbie Zdrowia dołożono wszelkich starań, aby podnieść poziom osłony epidemiologicznej żołnierzy służących w Polskich Kontyngentach Wojskowych. W ramach tych działań wprowadzono ‘Program profilaktyki chorób pasożytniczych przewodu pokarmowego wśród żołnierzy WP pełniących służbę poza granicami państwa’ (przewidziany na lata 2010–2014). Celem tego programu jest ocena występowania i eliminacja chorób pasożytniczych zagrażających żołnierzom na misjach”.
I dalej, że w ramach tego programu personel medyczny ze wspomnianego wcześniej Zakładu „(…) przeprowadził wysokospecjalistyczną diagnostykę, wśród żołnierzy, którzy dobrowolnie (podkreślenie oryginalne – dop. MO) zgłosili się do wykonania badań, pełniących służbę w PKW Afganistan. Wszyscy zainteresowani, którzy otrzymali dodatni wynik badania stwierdzający obecność patogenów chorób pasożytniczych, mogą dowolnie zadecydować o sposobie dalszego postępowania. Mają możliwość skorzystania zarówno z powszechnego systemu opieki zdrowotnej oraz specjalistycznych ośrodków wojskowej służby zdrowia, gotowych do udzielenia bezpłatnej pomocy wszystkim zainteresowanym żołnierzom”.
List kończył się zapewnieniem, że „po powrocie do kraju i po leczeniu w rejonie misji żołnierze stają przed komisją lekarską w celu orzeczenia o ich zdolności do dalszej służby wojskowej. Podczas komisjonowania przechodzą ponownie badanie parazytologiczne kału, które spełnia w tym przypadku rolę badania kontrolnego”.
Reasumując – do Afganistanu wysłano co prawda ekipę epidemiologów, ale ci zbadali tylko część personelu. Badanie – a więc i leczenie – objęło wyłącznie ochotników. Zresztą, jeśli kurację przeprowadzono wcześniej niż w ostatnim tygodniu misji, to i tak była pozbawiona sensu, gdyż leczeni mogli się znów zarazić. Innymi słowy, MON zwalił całą odpowiedzialność na żołnierzy, w myśl zasady „róbcie co chcecie, bylebyście na komisję stawili się zdrowi”.
Dobrze, że węgorek to w gruncie rzeczy nie tak trudno uleczalny pasożyt…
-----
Nz. „Ciekawe, jak na taki widok zareagowałby sanepid”, pomyślałem na widok tego chłopca. Ghazni, jesień 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski
Trwa ładowanie...