23 kwietnia 2023 (niedziela)
“Przed obiektywem jestem jednocześnie, tym za kogo się uważam, za kogo chciałbym aby mnie uważano, tym za kogo ma mnie fotograf, i tym, którym on posługuje się, aby wyjaśnić swoją sztukę. Dziwna to czynność: bezustannie siebie imituję i właśnie dlatego za każdym razem, gdy chcę (lub pozwalam) aby mnie fotografowano, nieuchronnie przejmuje mnie uczucie nieautentyczności, czasem wręcz oszustwa. Fotografia (...) stanowi tę bardzo subtelną chwilę, gdy - prawdę mówiąc - nie jestem ani podmiotem, ani przedmiotem, ale raczej podmiotem, który oczekuje, że staje się przedmiotem. Przeżywam wtedy mikrodoświadczenie śmierci” - pisze Roland Barthes w “Świetle obrazu. Uwagi o fotografii”
Mógłbym przyjąć to jako wyjaśnienie mojej skłonności do kompulsywnego fotografowania siebie, co gorsze, publikowania tych fotografii w mediach społecznościowych, co wyraźnie pogłębia się na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy. Oznacza to niechybnie, że “odczłowieczam” się konsekwentnie stając się sam dla siebie “obiektem”, coraz głębiej identyfikując się z własnym wizerunkiem, niejako z lustrzanym odbiciem.
Naturalnie mam pełną świadomość, że fotografia na której stroję miny jest również formą fikcji o mnie samym. Powagi tej operetce dodaje jedynie fakt, że utrwalając w zapisie cyfrowym własną gębę idę jednak w kierunku śmieci. Co wydawać się może puentą dość dramatyczną, a przez to pretensjonalną (jeśli nie żenującą), ale to jedyne co przychodzi mi do głowy, kiedy czytam Barthesa i czytam u niego jakbym jednak czytał o sobie. Z całą pewnością wulgaryzuję przekaz płynący z dyskursu podjętego przez wyjątkową umysłowość epoki, ale chuj z tym. Niechże każdy bierze z literatury to, co mu służy lub szkodzi. Ważne żeby brał.
Więc “bezustannie siebie imitując”, przeżywając codziennie “mikrodoświadczenie śmierci”, wciąż żyję. I chociaż mam się nienajlepiej, nie mam się na tyle źle, żeby nie móc notować tych spostrzeżeń. A skoro mam jeszcze energię, żeby prowadzić ten dziennik, to być może nie wszystko stracone.
Takie zdanie u Chwina:
“Nonszalancko rzucając czarne samobójcze żarty, autor robi to czasem po to, by wykreować swój zaostrzony, sugestywny autoportret, wyczuwa bowiem, że z samobójstwem mu do twarzy, buduje więc obraz samego siebie zgodnie ze stereotypem osobowości przeklętej, stale ocierającej się o śmierć. Można nawet mówić o zjawisku suicydalnej ludyczności.”
No to mnie Chwin załatwił. Ja tutaj snuję rozważania i cytuje fragmenty zgłębianych przeze mnie zagadnień dotyczących śmierci nagłej z “własnej ręki” (jak dotychczas na poziomie teoretycznym), a Chwin mi wbija klin w środek spiętej dupy, że “mi do twarzy” i że o tym wiem, więc brnę.
To w pewnym stopniu koresponduje z Barthesem i jego “mikrodoświadczeniem śmierci” w stawaniu przed obiektywem, przed którym zdaję się stawać jak przed plutonem egzekucyjnym.
Rzeczywiście sprawia mi to przyjemność (być może perwersyjną) to balansowanie na granicy pretensjonalności w podobnych “głębiach spostrzeżeń”. Bawi mnie myśl o tym jak bardzo, sam sobie, wydaję się w tym rozhamletyzowany i nudny. Ale za to wystarczająco bezpośredni i niestety autentyczny, bo jednego czego nie potrafię, to pisać o sobie nieprawdy. Fikcja fikcją, ale w kwestii uczuć, odczuć i stanów emocjonalnych zawsze starałem się być granicznie uczciwy - sam ze sobą oraz tymi, którzy ewentualnie mogliby przeczytać to, co z mozołem, ale nie bez przyjemności, wypisuję po nocach od miesięcy (bo to jest przecież kolejny dziennik - “Pentimento” - przemalowuję, zamalowuję, nakładam kolejne warstwy farby, w tonacjach coraz to bardziej mrocznych na to, czym kreowane przeze mnie uniwersum było wcześniej).
Pan Mariuszek natomiast uważnie przygląda się naszej codzienności i wynosząc na śmietnik pokiereszowany fotel oświadcza mi, że skoro keczup Pudliszki zamiast 5,45 zł kosztuje obecnie 8,99 zł to oznacza, że “nie ma już dla nas ratunku panie Marcinie”. Na co ja mu, że przecież keczup ostatecznie to nie jest artykuł pierwszej potrzeby. “Ale nie w sezonie grillowym” - odpowiada pan Mariuszek i targa ten fotel w kierunku śmietnika. Nie pozwala sobie pomóc, twierdzi, że musi się czymś zająć bo mu we łbie wyjebało korki. “8.99 złotych” - powtarza.
I jak ja mam człowiekowi pomóc, kiedy sam ledwie sobie radzę?
Nareszcie wiosna. Wczoraj w miastku dziewiętnaście stopni na plusie. Niebo bezchmurne. Drzewa i krzewy w soczystej zieleni, a spacerowicze porzuciwszy zimową konfekcje wystawiają blade ciała do słońca. Jak co roku pojawili się również desperacji, którzy wybrali outfit typowo letni i maszerują w krótkich spodenkach i t-shirtach nie zwracając uwagi na gęsią skórkę, która pojawia się im na ramionach i łydkach. Trudno się dziwić skoro mroźne dni rozciągają się pomiędzy końcem października, a późnym kwietniem.
Więc spacerując cieszę się aurą, chociaż z “cieszeniem się” mam ostatnio poważne kłopoty. Przysiadam na ławkach, a nawet ryzykuję spożycie kawy z mlekiem w jakiejś kawiarni, co oznacza siłą rzeczy otoczenie się ludźmi na co zdecydowanie nie mam ochoty.
Palę więc papierosa i rozmyślam. Nie żeby moje myśli zajmowało coś szczególnego. Po prostu jak każdy, komu życie przynosi różne smutki, a mniej dobrej pogody, zastanawiam się nad sensem trwania w tym klinczu nie znajdując ani jednej kojącej przyczyny, którą mógłbym podeprzeć się na najbliższe tygodnie.
A zatem miastko budzi się z zimowego snu. Nie jak niedźwiedź, potężny i mocny, bardziej niźli wątłe zwierzątko, które wystawia drobny pyszczek z ciemnej norki. Zabór rosyjski wyrządził miastku niepowetowaną szkodę dając mu zabudowę dość prowincjonalną, bowiem na głównej miastka ulicy nie uświadczysz przechodniu wysokich kamienic i dumnych secesyjnych elewacji. Dominuje natomiast zabudowa dwupiętrowa, dość skromna i nudna zarówno w formie jak i niestety w swojej treści. Bo główna ulica miasta to głównie usługi na parterach, niewynajęte powierzchnie do wynajęcia na niskich piętrach i odrobina “ogródków” w nielicznych restauracjach i innej gastronomii. Z obu stron ulica, którą w miastku nazywa się “alejami”, zamknięta jest dwojgiem kościołów. U jej początku kościołem pod wezwaniam św. Zygmunat, u jej szczytu Klasztorem Jasnogórskim, a jakże. Klasztor to jest wciąż twarz miastka, chociaż podejmowane są dramatyczne wysiłki żeby było inaczej. Nie ma bata. Wizerunkowo klasztoru nie da się przeskoczyć. A najgorsze jest to, że kiedy się w miastku na to zwróci uwagę, to się wszyscy poobrażają, bo jak można “własne gniazdo kalać”. Bo miastko ma aspiracje i głęboką niewygojoną ranę, po tym, jak w końcu lat dziewięćdziesiątych nowy podział administracyjny kraju zamienił miastko z miasta wojewódzkiego w miasto powiatowe. Ponad dwadzieścia lat minęło, a rana niewygojona, tętniąca. Więc źle w miastku mówić źle o miastku.
Dlatego wypełnia mnie jednocześnie smutkiem i rozbawienie, kiedy w miastku, ktoś kpi sobie z Radomia lub Kielc. Mają oczy, a nie widzą. Za to uszy w miastku słyszą wszystko i słuchają uważnie, co w poprzednim półroczu odczułem boleśnie na własnej skórze.
To nieistotne. Istotne natomiast jest to, że będzie można iść. Iść przed siebie choćby i tym miastkiem, które ostatecznie nie jest takie złe jeśli człowiek przywyknie. Osobiście dobrze czuję się jako prowincjusz i nie przeszkadza mi to w niczym. Przeciwnie, odczuwam z tego powodu pewien rodzaj zadowolenia. W jakimś sensie snobuję się na to. Więc gdyby, ktoś mnie zapytał o moje relacje z miastkiem, odpowiedziałbym, że raczej je lubię, chociaż tryb ucieczkowy włącza się tutaj każdemu, kto nie przywykł do tego miejsca i nie nauczył się w nim poruszać. Gdyby ktoś zapytał natomiast dlaczego, odpowiedziałbym na szybko, że w miastku trudniej dostać po mordzie niż na przykład w Łodzi.
Jak mawia pan Mariuszek, we wszystkim można znaleźć coś dobrego - oczywiście poza cenami keczupu w sezonie grillowym. To jest po prostu upadek cywilizacji łacińskiej i nic tego nie zmieni, nawet dość niska cena musztardy.
Koniec świata.
Trwa ładowanie...