24 maja 2023 (środa)
Kilka dni pod presją czasu i zadań. Brzmi to dość sucho, mniej więcej jak wpis w kalendarzu “Pracownika roku”, ale to prawda - niestety. “W grobie sobie odpocznę” - mawiał mój ojciec i mam nadzieję, że odpoczywa, a ja coraz częściej odczuwam jego brak, chociaż nigdy nie przypuszczałbym, że tak będzie. Tkwiliśmy w relacji wibrującej od skrajnych emocji i oceniałem go z surowością, na którą nie zasługiwał. Ja tymczasem zachowywałem się jak moralność wcielona w ciało mężczyzny, który osobiste oceny podnosi do rangi norm dla określonych zachowań lub jeśli ktoś woli, przepisów na życie. A teraz umęczony wydarzeniami kilku ostatnich dni przypominam sobie jego słowa. Nie dlatego, że spieszy mi się do rodzinnej krypty, po prostu jako czterdziestosześcioletni mężczyzna nie wbiegam już po stopniach codziennych wyzwań tak jak czyni to młodzieniec u progu dorosłości.
Z tą dorosłością czterdziestolatków też różnie bywa. A właściwie różnie bywa z dojrzałością, bo jak dowodzi ogrom przypadków, to nie jest niestety tandem.
Wciąż mam w sobie przestrzenie niezagospodarowane przez właściwą dla mojej metryki, dojrzałość. Nie chcę spowiadać się w tym miejscu z moich deficytów, ale brakuje mi pewności, co do tego jak ów stan pracuje we mnie i co mi to robi. Są bowiem obszary, w których radzę sobie wzorowo w charakterze osoby dorosłej, są również takie, w których jako dorosły kompromituję się dokumentnie. Zresztą z dojrzałością jest tak jak bywa z “wielką miłością”. Człowiek całe życie na nią czeka, a kiedy przychodzi okazuje się, że to jednak nie było to czego się spodziewał.
“Czy ścieli pan łóżko?” - pyta mój psychoterapeuta. Odpowiadam, że owszem. “To dobrze, bo to jest jeden z sygnałów dla bycia dorosłym.” - mówi i przygląda mi się z autentyczną życzliwością.
W porządku, myślę sobie, a przecież, wiem, że ja tutaj u niego wygodnie kwitnę w fotelu, a tam gdzie kładę głowę na poduszcze, niezasłany rynsztok, rozpacz na każdej “kompanii” i wstyd dla “kolonisty”. Co gorsze - dojrzałość (a może dorosłość, sam już nie wiem) to stan, w którym przynajmniej, co do zasady powinno się wiedzieć “co dalej”. Innymi słowy, udzielić sobie odpowiedzi na nieszczęsne sienkiewiczowskie pytanie, a mianowicie “Quo Vadis?”. Chuj z Sienkiewiczem. Afrykańskie przysłowie głosi: “Gdy nie wiadomo dokąd się idzie, trzeba pamiętać skąd się przyszło”. O! I to jest głębia zagadnienia. Jeśli nie wiesz gdzie leziesz, przypomnij sobie o babci.
W moim przypadku nie jest to zalecenie szczęśliwe ponieważ “system rodzinny”, w który jestem wplątany, dla samego Hellingera były nie do zniesienia. Obozy koncentracyjne, umieranie bliźniąt, jedynaków i jedynaczek, dziewcząt i chłopców w różnym wieku, rozstrzelania, maltretowania na Gestapo i na ubecji. Znalazł się nawet przodek po kądzieli, który umarł w mękach, bo los chciał, że był nie tam gdzie trzeba, kiedy rypnął reaktor w Czarnobylu. A to wszystko wyłącznie dwa pokolenia wstecz. Co byłoby jeśli sięgnąć by dalej? Morderstwo? Kazirodztwo? Bigamia? A może hemofilia i syfilis? Trudno powiedzieć. Tak czy inaczej zdarza mi się czuć ciężar na plecach i jest to ciężar nie do wytrzymania. Tym bardziej, że niestety determinuje on wiele działań, a wszególności ma destrukcyjny wpływ na odbiór świata i usposobienie.
Dlatego idę przed siebie powoli, ciągnąc nogę za nogą z idiotyczną nadzieją, że być może kiedyś ten stan rzeczy ulegnie zmianie.
O nadziei było już tutaj pisane, więc nie będę się nad nią pastwił po raz kolejny. Zresztą nadzieja dla ateisty, to jest kwestia wiary, a wiara jak zwykło się przyjmować jest z kolei terminem nierozerwalnie połączonym z religią, co w przypadku ateisty jest połączeniem kłopotliwym. Nie chcę tutaj zbyt wiele o ateizmie, ale skoro już został wspomniany, czuję się w obowiązku wobec tego dziennika dać słowo wyjaśnienia. Otóż mój ateizm jest zbliżony do tego, co francuski filozof Andre Comte-Sponville określa mianem “wiernego ateizmu”, a właściwie określa siebie “wiernym ateistą”. Oznacza to, że nie wierzy w żadnego Boga ani w żadną nadnaturalną moc, ale “wiernego” ponieważ rozpoznaje się w pewnej historii, pewnej tradycji, w pewnej wspólnocie, szczególnie w wartościach judeochrześcijańskich lub (jak pisze) grecko-judeochrześcijańskich, które są naszymi wartościami.
I ja się pod tym podpisuję.
Ze spraw bieżących - dzień jutrzejszy jest dniem wizyty u dentysty. Los chciał że chadzam do specjalisty, zdaje się najdroższego w miastku. Ma to tę dobrą stronę, że czuję się bezpieczny i zaopiekowany - zresztą składam mojemu dentyście wizyty, których przedmiotem są drobnostki, ponieważ szczęśliwie zęby mam zdrowe. Złą stroną tych odwiedzin jest to, że zostawiam tam zaiste majątek. Ale jak powiadają, “zdrowie jest najważniejsze”, więc wydaję bez żalu tłumacząc sobie tę konieczność banalnym frazesem. I pomyśleć, że kiedyś tę robotę wykonywał kowal, a zamiast wirowania wiertła, słyszał człowiek ciężki oddech miecha.
Ale zanim udam się do stomatologa będę miał przyjemność rozmawiać z miłą Panią, która przyjedzie tu wraz z ekipą filmową. A to wszystko z powodu otrzymanej przeze mnie nominacji do nagrody literackiej, którą dostałem za ostatnią książkę. Pan Wojciech Bonowicz (również nominowany do nagrody) udaje się w podróż, więc moja rozmowa z miłą Panią musi odbyć się jutro, a nie jak to było planowane, w piątek. Nie lubię robić czegokolwiek przed wizytą u dentysty, więc niestety zostanie mi odebrana przyjemność odgrywania kogoś, kto został wyróżniony oraz przyjemność pompowania sobie ego tym faktem. Z całą pewnością słyszał już będę w głowie bzyk wiertła i czuł będę woń dłoni mojego dentysty, które zawsze mają zapach mydła, którym pucuje się dzidziusia.
Tak czy owak w dniu jutrzejszym, w jednej z kawiarni miastka, sycił będę i dopieszczał mój literacki deficyt zainteresowania moją osobą przez liczne grona jurorskie w tym kraju.
A skoro mowa już o gronach jurorskich to wybór tegorocznych nominowanych do kluczowych nagród w dziedzinie literatury nie tylko nie zaskakuje lecz wprost wieje nudą i sztampą wymieniając nieustannie te same nazwiska w różnych konfiguracjach. A to jest mniej więcej takie urozmaicenie jakby rum wlewać do koli - raz jeden, a następnym razem colę dolewać do rumu. Niby inna kolejność, a smakuje tak samo.
Nie to żebym się żalił. Ostatecznie jutro też będę miał swoje “pięć minut”.
Trwa ładowanie...