Zawsze staram się zrozumieć.
Nauczył mnie tego mój kolega z pracy, przyjaciel i mentor, ś.p. dr Michał Woźniewski, naukowiec, ichtiolog i pionier polskiej fotografii podwodnej. Choć od tamtych dni minęło trzydzieści lat, dwie rady, które mi przekazał, pamiętam i stosuję do dziś.
Pierwsza z nich to „Pisz, pisz, a coś po tobie zostanie” – stąd ten felieton ;-)
A druga to „Jak nie rozumiesz, to się nie dziw” - w związku z tym zamiast się dziwić, staram się zrozumieć. Ale czasami nie jestem w stanie, pomimo najszczerszych chęci i nieustających wysiłków, nie daję rady.
Takie poczucie bezsilności i zdziwienia ogarnia mnie, gdy patrzę na spektrum działań z założenia ekoprzyjaznych pod szyldami ekologii, ochrony środowiska, a nawet permakultury.
Mam nieodparte wrażenie, że w majestacie dobrych chęci, którymi piekło jak wiadomo wybrukowane, uprawia się tutaj Faultyculture – czyli Błędną Kulturę.
Co roku świat świętuje Dzień Ziemi, a z tej okazji większość największych światowych korporacji wyłącza światło w swoich biurowcach, aby ocieplić wizerunek i pokazać, jakie to są eko. 364 dni i 23 godziny w roku działają wyłącznie w imię zysku właścicieli i akcjonariuszy mając w dupie ludzkość i planetę, którą ona zamieszkuje, a jedną godzinę od święta poświęcają Ziemi? Łaskawcy! „Krzyż mieliście na piersi, a browning w kieszeni” – are you fucking kidding me?
Zatruwające ludzi i przyrodę firmy z kręgu Big Pharmy rozdają naiwnym nasiona roślin miododajnych po to tylko, aby odciągnąć uwagę od tego, że ich produkty sprawiają, że niedługo jakichkolwiek zapylaczy przyjdzie ze świecą szukać. Durny lud to kupi, weźmie z pocałowaniem ręki - wszak dają za darmo, a jak dają to brać, jak biją, to uciekać.
Miasta, gminy i samorządy "rewitalizują" tereny, układając na nich kostkę Bauma i zakładając gigantyczne połacie trawników, które następnie w huku maszyn i smrodzie benzyny kosić trzeba corocznie, wielokrotnie. Trwonią społeczne pieniądze na rozwiązania, które w kolejnych latach wymagać będą dalszych nakładów, kosztem środowiska i kieszeni podatnika. Nie o taką rewitalizację walczymy. W dobie zmian klimatu, braku wody i wyczerpywania się paliw kopalnych, nowo zakładane tereny zielone powinny być zakładane w sposób odnawialny - po wstępnym okresie dbałości o nie, nie powinny wymagać wytężonej ludzkiej opieki, a jedynie kosmetycznych zabiegów. Drzewa, krzewy i inne rośliny wieloletnie, tworzące gildie roślinne, składające się na leśne ogrody, nie tylko nie wymagają takich nakładów energii na pielęgnację w latach kolejnych, ale również dostarczają cienia tak potrzebnego w miastach, skutecznie sekwestrują dwutlenek węgla oraz dostarczają przydatnych produktów ludziom zamieszkującym w okolicy. Tego nie potrafi żaden trawnik.
Organizacje, stowarzyszenia i fundacje oraz przedsiębiorczy obywatele ciągną kasę publiczną i prywatną, krajową i unijną, rządową i gminną na pseudoekologiczne działania. Produkują jakieś ustrojstwa do niczego niepodobne, mające coś tam ekozbliżonego robić, dające efekt żaden lub niewspółmierny do kosztów. Udają że chronią, symulują że edukują, pozorują że ratują, nieskutecznie protestują. Podróżują, spotykają się i gadają, rąk pracą nie hańbiąc. Za ich jeden mały „projekt” można by posadzić setki czy tysiące drzew. Oczywiście nie tych drogich ekośmeko, dla nowobogackich po cztery dychy za sztukę co to (wow!) tlen produkują, ale niemniej pożytecznych – ze zwykłej szkółki: tanich, bezproblemowych, szybko rosnących, i wiecie co? Asymilujacych! Produkujących tlen! Wiążących dwutlenek węgla z powietrza! Po 10 groszy za jedno! A łyżka na to – niemożliwe! Możliwe.
Jakim cudem ludzie, instytucje i rządy dają na to pieniądze? Odpowiedź jest bardzo prosta – wszyscy czujemy się winni. Podświadomie wiemy, że czynimy źle, uczestnicząc w konsumpcjonistycznym chocholim tańcu. Chcemy więc, jak te korporacje gaszące światło, poczuć się lepiej, dając pieniądze „na szczytny cel”. Nie dostrzegamy że cel chybiony, lub nawet gdy widzimy, nie chcemy dostrzec.
Jeśli jesteśmy decydentem, z prawej kieszeni dajemy miliony na urągające zdrowemu rozsądkowi i szkodzące środowisku inwestycje, z lewej kieszeni sypniemy nieco srebrników na Błędną Kulturę, niech kasa zamknie buzię „ekologom” i niech siedzą oni cicho.
Jeśli jesteśmy zwykłym Kowalskim, drobnym datkiem sprawiamy, że łatwiej nam z rana spojrzeć w lustro, po dniu z hektolitrami wylanej bez sensu wody, wypalonej benzyny i gazu, nieposegregowanymi śmieciami i zmarnowaną żywnością. Pieniądz jest w ruchu, biznes się kręci, a wszyscy generalnie są zadowoleni. Skoro jest tak dobrze, to czemu jest aż tak źle?
Nie proście mnie o przykłady, jesteście wystarczająco inteligentni aby sami je dostrzec. Błędna Kultura jest wszędzie, widać ją na każdym kroku, stanowi ona odpowiedź na zapotrzebowanie społeczne. Bo przecież ktoś dla nas buduje domy, ktoś za nas uczy i wychowuje nasze dzieci, ktoś produkuje dla nas żywność , dlaczego więc ktoś nie miałby za nas być eko?
Trwała Kultura (Permakultura, ang. Permaculture – znacie to?) bazuje na trzech zasadach etycznych tak prostych, że nawet tak zwany dzikus z dżungli jest w stanie je pojąć (a może właśnie dlatego, że umysł jego nie jest skażony tak zwaną cywilizacją Zachodu jest w stanie to pojąć?). Troska o Ziemię , Troska o Ludzi i Zwrot Nadmiaru ludziom i Ziemi, to filtr przez który przepuszczamy nasze idee, pomysły, projekty, działania, pragnąc funkcjonować zawodowo i żyć permakulturowo. Zasady etyczne jednak mają to do siebie, że cechuje je pewna dowolność interpretacji. Co dla jednego poza ich ramy wykracza, dla kogoś z rozciągliwym sumieniem w tych ramach się zmieści, z okładem. Warto więc przyjąć jakieś obiektywne kryteria w ocenie projektów, które zamierzamy wspierać, instytucjonalnie czy prywatnie.
Moje ulubione kryterium, w 101% permakulturowe (czy znajdzie się śmiałek, który temu zaprzeczy?) jest bardzo proste – ilość energii użytej do realizacji projektu musi być mniejsza, niż zrealizowany projekt wytworzy w trakcie swojego istnienia. Dlaczego? Bo tylko wtedy ta kultura jest trwała! System, który nie jest w stanie odtworzyć się bez naszej ingerencji, trwałym nie jest. Amen.
Nikt nie jest bez grzechu, i mnie więc zdarzyło się popełniać chybione projekty, które z założenia miały "zbawiać świat", ale nie wypaliły. Pochłonęły sporo czasu i środków, nie spełniając pokładanych w nich nadziei. Przykładem takiego projektu niech choćby będzie tutejsze forum dyskusyjne Permisie, które miało w założeniu być miejscem permakulturowych dyskusji dla ludzi wyznających podobne wartości, ale jak ta sadzonka, nie przyjęło się i więdnie. Szczęśliwie pochłonęło jedynie mój własny czas i środki, bez żalu więc i z czystym sumieniem mogę pogrzebać ten projekt.
Nauczony doświadczeniem staram się trzymać w ryzach swój entuzjazm i lepiej analizować każdy projekt już na etapie wczesnego planowania, oceniając czy jego realizacja zaowocuje czymś trwałym.
Sadzę drzewa, a one z nawiązką pokrywają koszt, wysiłek i czas na to poświęcony, ba – pokrywają ekologiczny koszt paliwa, i auta, i cholera wie jeszcze czego, i pokrywać będą, gdy mnie już tu nie będzie.
Podpowiadam tym, którzy toną w zalewie informacji, tym, których dopadł paraliż analiz, tym, którzy chcą urządzić działkę lub ogród, ale nie wiedzą jak. Eliminujemy wspólnie niezbyt trafione pomysły, zanim gospodarze zmarnują siły i środki na ich realizację. Poprawiamy to, co wymaga poprawy, ale co najważniejsze, i chyba najbardziej doceniane, zaczynamy dostrzegać razem możliwości, z których wcześniej gospodarze nie zdawali sobie sprawy. Przekształcamy problemy w rozwiązania, w zgodzie z etycznymi zasadami permakultury tak, aby przez długie lata służyły wszystkim mieszkańcom - roślinom, zwierzętom i ludziom.
Zasiewam ziarno trwałej kultury w umysłach ludzi, uczestników moich zajęć, tłumacząc im rzeczy tak proste i oczywiste, że czasem ogarnia ich zdziwienie, dlaczego do tej pory na to nie wpadli. Jestem prawie pewien, że każda i każdy z nich posadzi jedno drzewo, a może dziesięć, a może sto, a może znajdzie się taki wariat, który posadzi ich tysiąc? Setki tysięcy? A może inny wariat przejmie pałeczkę i też zacznie uczyć permakultury, o niebo lepiej niż ja to potrafię? A może zaszczepię bakcyla permakultury w umysłach przyszłych projektantów, którzy zmienią oblicze Ziemi, stopniowo, ogródek po ogródku, działka po działce, siedlisko po siedlisku?
Wierzę że tak się właśnie stanie, że nie zatryumfuje Błędna Kultura.
A Oni, ci moi kursanci, niech lepiej sadzą i niech lepiej uczą, i niech lepiej projektują - dzięki temu mój życiowy projekt nabędzie takiej wartości współczynnika ERoEI że mucha nie siada. Wtedy będę mógł zakończyć go i spokojnie odejść.
Do ogrodu, podłubać w Ziemi.
Trwa ładowanie...