„Trzeci dzień świąt” - Maciej Miłkowski. Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2021.
6/10
Wyczytałem, że Maciej Miłkowski to pisarz dla inteligentów. Sarkastyczny paszport, czy aluzyjny samozapłon dla kompleksów wielu czytelników?
Wyczytałem w fabule Miłkowskiego wiele lęków. Ślady smutków. Bo „nie odpuszczasz, ale konwersacja i tak się rozwija".
Psychologia rozszczepienia na nic się tutaj nie zda. Tutaj jest sporo mąki i wody. Klej do chleba.
Tutaj — w zestawie jedenastu opowiadań — narracja ciągnie się jak źle przelany makaron. Zbite to w jedną masę. Kulę, która przetacza się przez życie poszczególnych bohaterów.
Świadek jest uczestnikiem i to wyłazi na wierzch. Bo świadek często kreuje wydarzenia, zdarzenia.
Trzeci dzień świąt ma swojego patrona. Nie chodzi o książkę, biega o katolickie formułki. Święty Jan — apostoł i ewangelista.
Ale na potrzeby własnego odczytywania tej książki uznałem, że apostoł jest „w sam raz". Pasuje do tych klejących się opowiadań.
Gdy mąż prowadzi intrygę, bo podejrzewa żonę o zdradę, to wcale nie stoimy o stronę mężczyzny. Facet, który mógłby 'rozwijać, naprawiać” małżeństwo wpada we własne sidła. Wpada, popada w paranoję. Zdaje mu się, że jak wielu alkoholikom, że kontroluje swoje picie, czyli swoje zachowanie.
Siłą „Trzeciego dnia świąt” jest portretowanie mężczyzn. Proza pełna relacji (zwłaszcza męsko-damskich) ani na moment się nie rozpędza. Autor pisze schematycznie (to nie zarzut) i po kolei skleja intrygi. Wprawdzie gdzieś tam pada zdanie: „notatki powinieneś robić”, to żadnego skryby tutaj nie potrzeba.
Jeśli kogoś prosić o pomoc to fotografa. Najlepiej portrecistę, który okiem dopełnia słuch. Bo tętni to pisanie. Manometr ustawiony na biurku lub przy łóżku kochanek, kochanków.
Największym moim zarzutem, który stawiam autorowi, to nadużywania banalnych, wytartych zdań.
Takie truizmy jak „Miłość zawsze spada na człowieka niespodziewanie” (z opowiadania „Czwartek”) to tylko jeden z przykładów. Popostwie się jeszcze trochę i z rechotem zacytuję pewien fragment z pisarstwa „dla inteligencji".
- Orzeł wylądował — rzuca Aneta.
- No a my tu sobie o rozwodach właśnie opowiadamy — wyjaśnia Kaśką — bo Ola się miesiąc temu rozwiodła.
- Gratuluję — mówię. - Jeśli to jest powód do gratulacji.
- No pewnie, że jest — wtrąca się Aneta. - Ja się rozwiodłam ze dwa lata temu. No a jakbyś mnie zobaczył tzy lata temu... Dwadzieścia kilo więcej. A teraz, no sam popatrz.
[...]
Nie będę ciągnął tej „wymiany ognia”, ale uznaję, że pisarz, który ma w dorobku sporo dobrej prozy, tutaj idzie na skróty. Tak, ależ oczywiście, to się klei, ale to jest takie pitu, pitu. Jakbym Jastruna czytał. Ble. Ble. Ble.
A jednak cały zbiór ma magnetyzm i nie jest on prostacki. Jest prawdziwy, bo dotyczy gorzkich żali, których doświadczamy każdego dnia. Których tsunami zalewa nas, skłania do idiotycznych kompulsywnych zachowań.
Zastanawiałem się, w jaki można ten tekst uatrakcyjnić? Na przykład, że każda historia rozwija się w jednym i tym samym domu-wieżowcu. Może to trywialne? A czy „błahe” nie są powtórki opisów z prób samobójczych, z uzależnień czy stalkingu? Czy nie czujecie przesytu zła? Związki między ludźmi, jak ten zbity — źle przelany makaron — są diabelskim nasieniem. Żadnych niemal normalnych uniesień, które spuentowane — jak w bajce z morałem, mogłyby posłużyć do rozpisania „czegoś innego"?!
Maciej Miłkowski w swojej książce jest populistą, a z drugiej strony niezłym opowiadaczem. Łatwość pisania jednak prowadzi go na manowce. Ja, Ty, My — byliśmy już tam.
Takie historie już opisano, opowiedziano, nakręcono, nadpisano.
„Trzeci dzień świąt” to kolejny zestaw nowel, które upublicznił ten autor. W 2014 był „Wist” — „Drugie spotkanie” w 2017. Dopełniając bibliografię, należy wspomnieć o powieści „System Sulta” (2019).
Bez dwóch zdań, tej fabuły nie napisał facet z (tylko z) talentem, ale ani razu nie zaskoczył mnie czymś, czego wcześniej bym nie dotknął, zwłaszcza w skandynawskiej literaturze. Ale i Polacy od kilku sezonów są monotematyczni, czyli opowieść o złych relacjach. Podszyte to (niemal) zawsze chorobą, zazdrością, brakiem pokory i lawiną zgryzoty.
Miłkowski to mądrala, bo gdy czytam o onirycznych wpływach na nasze życie, to wiem jedno. Pisarz chce się pięknie różnić, a wychodzi na pyszałka, któremu ze względu na uprawianą profesję (psychologia) wiele uchodzi.
Gdzieś przeczytałem, że mamy sposobność obcowania z „polskim Larkinem". (Philip Larkin – angielski poeta, pisarz i krytyk jazzowy).
Tylko że z ładnie brzmiących zdań niewiele wynika. Chociaż tempo jazzowe nie jest obce polskiemu prozaikowi. Bo zgadzam się z tłumem: Miłkowski potrafi pisać, potrafi opowiadać, ale nie potrafi... być długowieczny.
Jego teksty to prognoza pogody. Raz się sprawdza, innym razem nie. Normalka...
Na makietach rozrysowane miasteczka, metropolie, krwiobiegi związków. Czyta to się dobrze, bo jest okraszone bon motami. Ale taka proza nie ma racji bytu. Ona w końcu przepada, ale jest dublowana, przepisywana przez Innych.
Miłkowski bardzo często się wymądrza. Poucza albo stawia tezy, wobec których czytelnik może poczuć się bezradny. Żonglowanie teoriami z literackimi przylepcami wychodzi mu wspaniale (sic!), ale wciąż liczę, że ta najlepsza książka wciąż zalega (głęboko) w szufladzie autora „Trzeciego dnia świąt".
Jeśli nadal nie trafiłem do Was z moją krytyką, to mówię wprost: Zdolny pisarz, który tworzy kolekcje dobrych tekstów. Ale w tym zbiorze brakuje zasadniczej rzeczy: przesłania.
Bo jest epicki spryt, a nie ma wiarygodności i rzetelności. Naprawdę! Opowiastki nagłaśniane w dobrej formie. A ja chcę więcej. Nie chcę tylko czytać. Chcę wyczytywać. Chcę być zaproszony do współpracy, do pracy!
Trwa ładowanie...