29.09.2023 (piątek)
Biuro Literackie przysyła mi do recenzji kilka tomów wierszy. Książki pięknie wydane, aż szkoda odkładać na półkę. Tyle że czytać nie bardzo mam ochotę tym bardziej, że po przekartkowaniu wiem już mniej więcej czego mogę się spodziewać. Albo będzie modnie, albo hermetycznie. Bo przecież pisanie podmiotowe jest dzisiaj wyjątkowo passe. Pisanie “czystych wierszy”, to nie jest to, co współcześni młodzi poeci chcą robić. Naturalnie niech robią, co chcą. Ja tetryczeję, a świat należy do nich. Nie zmienia to faktu, że trudno przez taką poezję przebrnąć albo po prostu się nie da. Debiutowałem równo dwadzieścia lat temu i byłbym nieuczciwy gdybym nie przyznał się do tego, że pomiędzy dwudziestym, a trzydziestym rokiem życia popełniłem trzy, może cztery książki dokładnie w tym idiomie. Nie pisało się wtedy przejrzyście. Nie nazywało się śmierci śmiercią, a miłości miłością. Zresztą w wierszu nie jest łatwo pisać o tym tak, żeby nie pójść w kicz lub banał. Tego się trzeba nauczyć, a jedyną drogą ku tej wiedzy jest życie, które rozumiem jako doświadczanie. No i jasna sprawa, trzeba mieć trochę talentu. Może to nie załatwia sprawy, ale bez wątpienia pomaga. Dopiero po jakimś czasie zaczyna człowiek rozumieć, że nie ma się co pierdolić i pisać należy tak, żeby ktoś drugi potrafił się w tym wierszu odnaleźć, żeby mu ten wiersz przedostał się przez tkanki, żeby mu opowiedział jego własną historię. Oczywiście, kiedy się ma lat dwadzieścia lub nieco więcej, jeszcze się tego nie wie i jeszcze nie bardzo jest z czego czerpać. Gorzej jeśli to jest świadomy wybór i wiersze “są zajebane mułem” - jak mawiał Ali zanim rozpędzona ciężarówka zamieniła go w keczup. Ten muł trzeba jednak odsączyć i wydrzeć z tego mułu choć trochę czystej wody. I staje biedny czytelnik na biednej czytelniczej głowie, albo po prostu utwierdza się przekonaniu, że poezja to jest jednak bełkot i że to nie jest dla niego. A ja ośmielam się twierdzić, że kiedy ma się odrobinę woli można z poezji zrobić materiał dla każdego. I nie piszę w tym miejscu o poezji, która ma trafić “pod strzechy”, bo odbiór poezji wymaga jednak pewnych kompetencji czytelniczych, ale wierzę w to, że są wiersze, które potrafią sponiewierać niemal każdego. Warunek jest tylko jeden. Nie trzeba tej poezji obrzydzać ludziom od dziecięctwa. Jeśli robi to szkoła - pal sześć. Ale jeśli robią to poeci, zaczynamy mieć problem. Podsumowując - przychodzi taki czas, że zaczyna się rozumieć, że pisanie wierszy dla “kolegów literatów” pozbawione jest sensu w takim samym stopniu w jakim pozbawione sensu jest leczenie zdrowych. Bywa jednak niestety, że taki czas nie przychodzi, a wtedy wygląda to mniej więcej tak, jak w książkach, które przysłało mi Biuro Literackie.
Wczoraj nocuję u siebie. Nie było mnie w mieszkaniu niemal tydzień, a ponieważ nie mam w zwyczaju regularnego pozbywania się śmieci, spodziewałem się ofensywy muszek owocówek, woni wysypiska i pleśni w pozostawionych w zlewie naczyniach. Zasadniczo lubię mieć wokół siebie uporządkowaną przestrzeń, ale wystarczy mi wyłącznie porządek, który da się ogarnąć wzrokiem. Nie dotyczy to tego, co znajduje się w szafach i w przestrzeniach dla oka nie istniejących. Tam może dziać się, co chce. Potocznie nazywa się to “zamiataniem pod dywan”, więc w sensie porządków w mieszkaniu pod dywan zamiatam.
Tak czy owak nie było aż tak źle. Śmieci wyrzuciłem, mieszkanie przewietrzyłem, rozpakowałem się, a to co wypakowałem wrzuciłem na półki i zająłem się czynnościami, których nie uważam za stratę czasu, za którą uważam przesadne porządki, a określając to czasownikiem za stratę czasu uważam przesadne sprzątanie. Paradoks polega na tym, że co do zasady nie mam obok siebie bałaganu, ponieważ go nie znoszę. Wiem, że to dosyć skomplikowane i pozornie niekonsekwentne, ale tak żyję co stanowi niepodważalny dowód tego, że się da.
Tymczasem wciąż nieustępliwie dręczące uczucie niepokoju i lęku.
"Najgorszy lęk jest ten, którego nie możemy nazwać." - pisał Truman Capote w swojej powieści z "Z zimną krwią".
Czy potrafię nazwać mój własny? Naczytał się człowiek książek to teraz może protezować się literaturą, więc pójdźmy dalej.
Na przykład Milan Kundera uważa, czemu daje wyraz w “Nieznośnej lekkości bytu”, że: "Niepokój to taka zła opieka ducha nad ciałem." Brzmi efektownie, tylko że to jest leczenie choroby przewlekłej, więc należałoby znaleźć w sobie jeszcze jakąś siłę, żeby wdrażać to w życie.
A taki na przykład Victor Hugo (Panie świeć nad jego talentem) pisał w “Nędznikach”, że "Niepokój jest jak cień, który rzuca przeszłość na przyszłość." I tutaj w zasadzie mógłbym się zgodzić, tyle że to o czym pisze wielki Victor nie zawsze jest uświadomione. Kiedy przeglądam się w swojej przeszłości znajduję tam swoje odbicie, od którego chętnie odwróciłbym wzrok. A to jest bardzo niedobrze jeśli ja odwracam wzrok od lustra, bo przez większość życia miałem skłonność do przeglądania się w nim nader często.
Pomińmy przy tej okazji zbanalizowane już stwierdzenie Lovecrafta, który zauważał, że "Najstraszniejszym jest lęk przed nieznanym”, przejdźmy od razu do mojego ukochanego Alberta Camus, który w ubóstwianym przeze mnie “Obcym” powiada tak: "Wszystko wokół nas może być spokojne, ale wewnętrzny niepokój jest jak burza w sercu." To jest ów stan, do którego jest mi najbliżej. Bo to jest trochę tak, że niektórzy ludzie muszą po prostu mieć problem. Jeden po drugim, żeby wypełnić pustkę, którą najwyraźniej niesie ze sobą względny spokój.
Zaniedbałem w tym zatrzęsieniu cudzych myśli kobiety. Nie jestem w stanie już tego odrobić, więc na koniec Virginia Woolf według której: "Niepokój jest jak cień, który zawsze nas pogrąża, nawet gdy jesteśmy w najjaśniejszym świetle.". Trafiony zatopiony. Oto ja - jak śpiewała lata temu Kasia Kowalska (ja pierdolę, że też po tym wszystkim musiałem przypomnieć sobie o Kowalskiej i jeszcze to wcisnąć w ten fragment zapisków - ale było nie było, konweniuje).
To tyle o moim samopoczuciu.
Wszystko, co powyżej wiąże się z decyzją o ewentualnym “rozszczelnianiu” tego dziennika, bo jak pisałem ostatnio skoro już nie “Wszystko na sprzedaż”, co jest do zaproponowania z tego, co sprzedać można. Wiele szkody z tego wynika, kiedy się nie ma umiaru. Zarówno jak chce chrześcijaństwo - w jedzeniu i piciu, ale także (a może nawet o wiele bardziej) w kłapaniu gębą. Kłapałem przez większość życia i wciąż zdarza mi się mówić nazbyt wiele, co jeszcze nie jest takim problemem. Gorzej jeśli się kłapie do niewłaściwych ludzi. A tego człowiek nigdy nie wie na pewno, więc pożądana jest w tej kwestii ostrożność i roztropność. Gdyby ten dziennik wiedział wszystko znałby powód tego braku umiaru, natomiast wszystkiego się nie dowie, stąd kłopot. Są jednak rzeczy, w których należy stosować autocenzurę. Jest to oczywiście wyrok śmierci dla wewnętrznej wolności, ale zdarzają się okoliczności, w których lepiej poświęcić własne życie niż cudze.
Brnę dzisiaj w tych zapiskach w bliżej nieokreślonym kierunku. Tekst mnie niesie i szukam w pamięci o czym by tutaj jeszcze, bo jakoś mnie to pisanie wycisza i przestaję odczuwać mrowienie w żołądku, a przede wszystkim jestem w stanie usiedzieć w jednym miejscu, bez podrywania się raz po raz, a to na papierosa, a to w kierunku nerwowych marszów po mieszkaniu.
Pisałem już wielokrotnie, że uciążliwe jest pisanie dziennika “nie bywając”, więc wybrałem się na kawę w miastko. Rozejrzeć się, na wystawy popatrzeć, ludzi pooglądać jak biegną, jak się krzątają gonieni życiową potrzebą. Wybrałem się na kawę w miastko nacieszyć się wrześniowym słońcem, które sprawia, że główna ulica spacerowa, którą w miastku określa się mianem Alei, miękko gaśnie w świetle jesiennego słońca. Wybrałem się w miastko i widzę jak się Polacy i Polki spieszą. Spieszą się bo to jest kraj, w którym pośpiech widać na pierwszy rzut oka w każdym i we wszystkim. Jakże cudownie byłoby wytracić tempo do standardów Południa. Usiąść na kawę bez zdziwienia, że oto ma się odrobinę czasu. Usiąść i napić się kawy rutynowo, zwyczajnie, bez dręczącej świadomości, że to jest jednak luksus wygenerować z doby odrobinę czasu na stopklatkę. Więc wybrałem się do miastka na kawę i usiadłem w przyjemnej kawiarni, w której zwykle siadam. Miła pania podała mi bezkofeinową, zaproponowała ciastko, ja podziękowałem, bo na ciastko nie miałem ochoty, za to miałem ochotę na papierosa. Paliłem go powoli zaciągając się siwym dymem, który cuchnie i którego smrodu nie znoszę mimo tego że palę, a nie palę mało. Piłem kawę bez książki ponieważ postanowiłem przez chwilę “nie być w pracy” i nie pisać recenzji, bo to jest moje i nikt mnie do tego nie zmusza, sam się zmuszam nie wiedzieć dlaczego. Piłem kawę zajmując się jedynie podsłuchiwaniem rozmów, które toczyły się wokół mnie, bo kilka osób postąpiło podobnie i zdecydowało się na pauzę w tym biegu, gonieniu, krzątaniu się nieustannym po miastku. Mówiono o dzieciach, o tym, że same z nimi kłopoty. Że rok szkolny to jest koszmar dla rodzica, a wyprawka do szkoły kosztuje majątek. Dwaj mężczyźni w wieku na oko chrystusowym rozmawiali o kobiecie, którą jeden z nich poznał, a ten drugi doradzał mu czy do niej zadzwonić, czy jednak poczekać aż ona sięgnie po telefon. Stanęło na tym, że napisze do niej na Whatsappie, bo tak będzie prościej. Pili craftowe piwo i od czasu do czasu wybuchali śmiechem. Miło jest posłuchać czyjegoś śmiechu nawet jeśli ten śmiech przypomina pohukiwanie rannego niedźwiedzia. A na miastko kładł się mrok wrześniowy i chłód snuł się po miastku, więc trzeba było dopić bezkofeinową, przyglądać się jeszcze spóźnionym przechodniom, bo miastko to jest powiat i po zmroku raczej układa się do snu niż idzie się bawić. Krążyłem jeszcze przez chwilę po ulicach zaglądając ludziom do okien. Zawsze lubiłem ludziom do okien zaglądać. Nie było i nie ma w tym żadnego voyeuryzmu. Po prostu wyobrażam sobie czym mogą się zajmować, co zaprzątało ich głowy przez dzień cały, kim są i dokąd udadzą się jutro. Ale u nas większość po zmroku zaciąga zasłony, opuszcza żaluzje i tyle ich widziano. Siedzą za zazdrostką, a potem zasypiają i śnią o tym, że gdzieś daleko są miejsca, w których można nie budzić się z bólem brzucha, bo praca, bo płaca, bo chuj wie co jeszcze. A później się budzą w dusznych mieszkaniach i wszystko zaczyna się od początku i tak będzie trwało do końca.
Taki spłodziłem akapit. Jakbym pisał o miejscu z początku stulecia. Tego poprzedniego, kiedy jeszcze czas płynął odrobinę wolniej i wszystko zdaje się miało odrobinę więcej sensu, bo przynajmniej była przestrzeń, żeby go poszukać.
Dziś piątek i bardzo możliwe, że czeka mnie miły wieczór, w którym upatruję odrobiny wytchnienia. Bo nikt tak człowieka nie udręczy jak człowiek udręczy sam siebie.
Trwa ładowanie...