Patriotyzm
Przez cały wczorajszy dzień fruwały w powietrzu słowa „patriotyzm” i „naród”, od których opędzałem się niczym od much. Nie lubię ich. Zbyt dużo w nich przymusu.
__
Nie lubię świąt państwowych, machania flagami, odpalania rac i petard, skandowania agresywnych haseł, wygrażania nieobecnym wrogom. Jako dzieciak lubiłem 1 maja, bo zawsze było pełno baloników, wiatraczków kolorowych, można było zobaczyć Stanisława Królaka albo Ernesta Pola, była wata cukrowa, ale potem, jak już byłem starszy, to była udręka. Jedynie raz, jako pełnolatek, szedłem w pochodzie w zbożnej sprawie, przekonany przez koleżanki i kolegów. Była nas cała grupa ludzi ze „Stodoły”, którym zabrano budynek po kinie „Oka”, na Batorego nowy jeszcze nie hulał, bo brakowało hajsu, betonu i wszystkiego, bo socjalizm tak dalej, więc szliśmy z niecnym zamiarem wręczenia petycji ówczesnym królom Polski – Edwardowi Gierkowi (I sekretarz KC PZPR) i Józefowi Kępie (sekretarz województwa warszawskiego PZPR). Dziewczyna, którą wybraliśmy na posłańca z listem, podbiegła do trybuny na Placu Defilad, od razu rzuciło się na nią sześciu goryli z ochrony (BOR), jednak gdy się dowiedzieli o co jej chodzi unieśli ją wysoko, by mogła dosięgnąć krawędzi budowli i przekazać pismo w kopercie do rąk własnych chyba Gierka. Pamiętam słowa, które powiedziała, gdy po wszystkim siedzieliśmy w kręgu w klubie i piliśmy wino: „Jeszcze nigdy nikt mnie tak dokładnie nie wymacał, jak ci ochroniarze Gierka, kiedy mnie podnosili”.
Dzień Świętego Patryka przypada na 17 marca każdego roku. W roku 1980 przypadł na 4 cztery dni po śmierci Ani Jantar na pokładzie IŁ-a 62. Była z nami w USA i wracała sama, nam przedłużono kontrakt. Mieszkaliśmy na 51 Zachodniej w Chicago, w Południowej Dzielnicy. Po drugiej stronie jezdni było wejście do tawerny „Doc and Dot’s” (na zdjęciu u góry, dziś to meksykański bat La Pal), w której od rana do późnego wieczora przesiadywały ochlapusy żywcem wyjęte z książek Dickensa. Byłem rozbity katastrofą Ani i po kilkuletniej przerwie postanowiłem się napić. Około południa wbiłem do wnętrza knajpki. Zaletą amerykańskich barów jest to, że wewnątrz jest ciemno, w środku dnia mamy wieczór. Wszystko za sprawą przyciemnionych szyb i witraży w oknach, skromnych dyskretnych lampek lub zniczy wewnątrz, człowiek od razu czuje się przytulony. Usiadłem przy ladzie i poprosiłem podwójną whisky. Gdy szklanka stanęła przede mną, byłem lekko zaniepokojony. W szklance zamiast whisky była ciecz w kolorze zielonym, podobnym do płynu „Ludwik”. Mocno butelkowa zieleń. Nijak nie była to whisky. Rozejrzałem się ostrożnie. Przy ladzie siedziało paru zdeczka przygnębionych typów, wszyscy mieli jakieś szkło przed sobą. Jeden żłopał piwo, innych jakiś koktajl - wszystkie napoje były zielone. Ciarki. Pierwsza myśl: oczy mi wysiadły, wzrok kucnął, może metyl piłem, nie wiem, złapałem daltonizm. Serce mi szczerze waliło ze strachu. Poprosiłem jeszcze o piwo. Dorothy zwinnie podsunęła pokal pod nalewaka i wtedy to dostrzegłem: wrzuciła coś do środka. Dopiero potem puściła piwo z kranu. Było pięknie zielone. Targany niepokojem zapytałem czy mi się tylko wydaje, że piwo jest zielone. Zaśmiała się. „Dziś Dzień Świętego Patryka, chłopcze! Wszystkie drinki barwimy na zielono!”. Położyła przede mną serwetkę i wysypała na nią z fiolki kilka małych tabletek. „To dla ciebie, zrób psikusa swoim przyjaciołom”. Odetchnąłem najgłośniej, jak się dało. Jeszcze tego samego wieczoru podałem Zdziśkowi zielone piwo i też się wystraszył
Musicie mi to wybaczyć: dla mnie 11 listopada niczym się nie różni od miesięcznicy smoleńskiej, ani dawnego 22 lipca czy 1 maja. Święto opresyjne, przymusowe, wykręcające ręce. Rozumiem, co może oznaczać rocznica odzyskania niepodległości dla wielu ludzi, ale obchodzić takie święto z nienawistnym, agresywnym wrzaskiem, z deklaracją przynależności „do narodu”, jakby się szło na jakąś kolejną wojnę, kiedy połowa sloganów skierowana jest przeciwko połowie (co najmniej) narodu i innym ludziom, oznaczałoby ogłosić taką właśnie swoją przynależność. No więc nie.
Pamiętam, jak w swoim mieszkaniu na warszawskich Jelonkach, na parterze w bloku, odkryłem zamocowanie do umieszczenia drzewców flag na balustradzie mojego balkonu. Wiedziałem, że nigdy żadnej flagi tam nie umieszczę. Pewnego dnia przyczłapał do mnie dozorca, stanął w drzwiach ze złożoną w kostkę biało czerwoną flagą i czymś na kształt kija od szczotki i powiedział: „Pan to zawiesi na swoim balkonie”. „Z jakiej racji?” pytam. „No jest 22 lipca przecież”. Stał z tą flagą w ręce, ja patrzyłem na niego nic nie mówiąc, w końcu zmieszał się i warknął „Mam powiedzieć, że pan nie chce wywiesić?”. „Nie mam jak” – odparłem. Pożegnaliśmy się. Natychmiast pognałem do skrzynki narzędziowej i piłką do metalu oderżnąłem uchwyty na flagi od balustrady. Kilka godzin później po osiedlu łaziła trójka społeczna ze spółdzielni i sprawdzali kto wywiesił, kto nie. Stali przy moim balkonie kwadrans, dyskutowali, olałem ich, poszli.
Moim świętem i rocznicą odzyskania wolności jest 4 czerwca. Byłem tego świadkiem. I uczestnikiem w 1987. Przeżywałem to bardzo. Niestety, czerwcowe święto jest przez zwolenników 11 listopada nazywane rocznicą zdrady i póki co nie jest obchodzone. Były czynione próby, ludzie czerwcowi zbierali się pod „Niespodzianką”, gdzie w 1987 roku był sztab wyborczy Komitetu Przy Lechu Wałęsie, ale po latach przychodziło coraz mniej osób, w sumie kilkadziesiąt. Ogień przygasł. O uczczenie tej daty apelował Władek Frasyniuk – nie pomogło. Ok, smutno, widać tak ma być. Nie mam żalu. Naród to zbyt złożone pojęcie, by się wszyscy zgadzali we wszystkim.
4 lipca w USA też miało swoje zakręty. Święto Niepodległości – rocznica zakończenia podległości 13 stanów od Wielkiej Brytanii i ogłoszenia amerykańskiej konstytucji – symbolizowało wiele cierpień. Zwłaszcza w czasie wojny wietnamskiej i tuż po. Ameryka nie potrafiła sobie poradzić z własnym udziałem wojsk w tej wojnie, toczonej na zupełnie innym kontynencie, z narodem, z którym nie miała ani wspólnych granic, ani interesów. Zginęły dziesiątki tysięcy amerykańskich żołnierzy, niezliczona ilośc Wietnamczyków, a ci z weteranów, którzy wrócili, byli uważani za nosicieli amerykańskiej hańby. Pamiętacie Rambo? Wygoniony z miasteczka „bo my tu nie chcemy takich”. Albo wspaniałą rolę Toma Cruise w filmie „Urodzony 4 lipca”? Dopiero po latach zaczęto mówić o nich z dumą, jako o bohaterach.
Ale Święto Niepodległości jest oficjalnie wielką, pełną dumy i radości fetą. Podobnie jak Parada Pulaskiego w dniu 4 marca, na cześć polskiego bohatera walk o wolność dwóch narodów, polskiego i amerykańskiego. Kazimierz Pulaski miał swój udział w powstaniu Dnia Niepodległości. Obie te parady są preznetacją kultur, tańców, orkiestr, szkół sportowych, tego dnia nad chicagowskim jeziorem Michigan albo nad brzegami Atlantyku w Nowym Jorku odbywają się bajeczne pokazy lotnicze – tam po raz pierwszy w życiu zobaczyłem komiczny (i kosmiczny) pokaz umiejętności samolotu Harrier, odrzutowca o pionowym starcie, który na tę okoliczność został pomalowany niczym twarz clowna, miał czerwone usta, białą twarz i rude włosy, gibał się w rytm muzyki tkwiąc w powietrzu przed tłumem gapiów na plaży, aż w końcu odpalił pionowo w kierunku nieba, niczym rakieta kosmiczna. Leciał pionowo ku niebu aż znikł. Wszyscy byli zachwyceni. Zero militarnej przemocy i demonstracji siły charakterystycznej dla parad w Korei Północnej, Związku Radzieckim czy Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Bo wojna, rocznica jej zakończenia, nie może być owacją na jej cześć i zapowiedzią kolejnej.
Więc z bólem serca zerkałem na ekran telewizora, by zobaczyć złych ludzi z racami, skandujących nieprzytomnie hasła „Biała Polska” czy „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”. Nie ma nic gorszego niż święto gloryfikujące przemoc. Moje święta kurczą się więc do zdarzeń absolutnie osobistych, bliskich mojemu sercu i moim najbliższym przyjaciołom, członkom rodziny. Z szacunku dla wierzących członków mojej niewielkiej rodziny obchodzimy święta religijne – Boże Narodzenie i Wielkanoc, choć ja jestem pozbawiony łaski wiary, z wyjątkiem uduchowienia i metafizyki, więc zabawy z Mikołajem – jak najbardziej. Urodziny bliskich – takoż. Ale już rocznice wybuchów wojny, katastrof, rocznice Powstania Warszawskiego, w którym zginęli także członkowie mojego rodu, podobnie jak rocznice wszelkich rzezi i pogromów, w tym tej tragedii na Wołyniu, w której zmasakrowano członków mojej rodziny od strony ojca – to są sprawy intymne, do pamiętania, ale nie do parady i wiwatowania i nie do wyzywania dzisiejszych obywateli Ukrainy. To niewątpliwie są wydarzenia warte zapamiętania, ale nie eksplozji emocji.
Rzecz bowiem nie polega na tym, by niszczyć komuś innemu jego świętowanie, ale też wiedzieć co się samemu chce świętować bez narzucania komukolwiek.
Love. ZH
O 21:00 na Facebooku!
Trwa ładowanie...