"Fikcje. Dziennik"

Obrazek posta

23.03.2024 (sobota)


 

Po przebudzeniu nierozsądnie sięgam po telefon, a tam doniesienia ze świata. A jeśli doniesienia ze świata to naturalnie śmierć domaga się w nich uwagi. Przez chwilę czytam skrollując, postanawiam jednak odłożyć to szlachetne zajęcie zamieniając je na niespieszne rozmyślania, wszak mamy dzisiaj sobotę i rozmyślać należy nieśpiesznie. 

Co ciekawe owo rozmyślanie prowadzi mnie również ku śmierci bowiem pod jedną z opublikowanych przeze mnie w tym tygodniu recenzji pojawia się komentarz, który się z tą śmiercią przekomarza, na zasadzie "kiedy będę miała ochotę i uznam, że jestem na śmierć gotowa, zaproszę ją do siebie - tymczasem wielką we mnie ochota do życia, więc wara śmierci ode mnie." 

I ja to rozumiem. I ja to szanuje, bo przez (bez mała) lat czterdzieści z wyraźnym haczykiem miałem w zwyczaju wychodzić z założenia, że można sobie ze śmiercią prowadzić negocjacje lub można ją po prostu wyrzucić poza nawias - nazwijmy to - naszych "codziennych smutków".

Koniec końców - trudno jest zakładać, że śmierć stanowić może powód do radości. Ostatecznie jak powiedział ktoś już tutaj cytowany (nie pomne w tej chwili czyje to były słowa) - ten świat jest najlepszym ze światów jaki mamy. Ale czy w związku z tym śmierć musi stanowić powód do smutku? 

Więc czy trafi człowiek w sobotni poranek na doniesienia prasowe o masowych śmierciach, czy nie trafi, należy się jednak radować, że wciąż żyje się i oddycha kokosząc się w ciepłej i miękkiej pościeli. 

Długą drogę ku śmierci przeszedłem jednak w okresie ostatnich kilkunastu miesięcy i po raz pierwszy w moim grubo ponad czterdziestoletnim życiu buduję z nią relację opartą na głębokiej i przejmującej świadomości, że "to" jest jednak "wielkie",  dużo większe od nas i żaden rodzaj fochów, rzachnięć, żaden bardziej lub mniej ostentacyjny protest absolutnie niczego nie zmienia - przeciwnie - świadczy wyłącznie o tym, że jeszcze niewiele się rozumie z tego po co tutaj jesteśmy i z czym się musimy zmierzyć, bo jeśli się człowiek okopie w przeświadczeniu, że to on śmierć do siebie zaprasza czyniąc ten "gest szlachetny" wtedy, kiedy uzna to za stosowne - życie przypominać będzie imprezę urodzinową, na którą zaprasza się takich gości, którzy naszym zdaniem zasługują na kawałek tortu. 

Rodzi to poważne konsekwencje poznawcze, a przede wszystkim odbiera życiu doniosłość, która jednak przekracza powagę urodzinowego przyjęcia. 

Co więcej - od kiedy w procesie głębokiej wewnętrznej zmiany zacząłem rozumieć jak wielka i wolna jest śmierć, która po nas przychodzi, zacząłem uświadamiać sobie, że rosnące we mnie poczucie ulgi ma z tym więcej niż bezpośredni związek. 

Jakże lekko mi bywa na sercu, kiedy zaczynam zdawać sobie sprawę, że oto nie muszę martwić się jak i kiedy dobiegną końca moje dni tutaj, jakiż ciężar spada mi z ramion, kiedy zaczynam rozumieć jak bardzo bez znaczenie jest to, co tutaj po sobie zostawię, a przecież drżałem przez lata czy zdążę z tym czy z tamtym, czy wydam jeszcze odpowiednią ilość książek, czy zdążę powiedzieć wszystkie "ważne" rzeczy, które mam do powiedzenia, czy aby przeżyje wszystko to, co moim zdaniem powinienem jeszcze przeżyć. Bo przecież nikt nie jest dla siebie tak szczodry w jak my sami. 

Tymczasem okazuje się, że kiedy człowiek zrozumie, że śmierć ma na to wszystko wyjebane, że jest obecna, że nic nie da się z tym zrobić, to  nagle okazuje się, że wcale nie ma się do powiedzenia tak ważnych rzeczy jak jest się o tym przekonanym, nie ma się do napisania, tylu słów ile chciałoby się jeszcze napisać, bo było się więcej niż pewnym, że to są słowa doniosłe. 

Co więcej - przestaje człowiek, dzięki tej świadomości na to wszystko czekać, zaczyna natomiast żyć. Nabiera na to życie wyjątkowej ochoty. I tutaj znowu raczy myli się ktoś, kto twierdził w przywołanym komentarzu, że póki jeszcze ochota na życie, to on się od śmierci odwraca na pięcie. Śmierć jest dla życia tym samym, czym sól jest dla potraw. Bez soli wszystko smakuje tak samo. Bez soli posiłki bywają jałowe. Wolałbym na dobre nie zaplątać się w gastronomiczne metafory, ale - kiedy już sobie człowiek uzmysłowi, jak bardzo nie ma wpływu, to mu się zaraz robi lepiej. Oczywiście tylko wtedy, jeśli znajdzie w sobie odpowiednią ilość pokory. Bo zbliżać się do śmierci bez pokory to jak zachodzić psa od ogona. Nawet jeśli ten pies to stworzenie łagodne i wierne - można go tym rozgniewać, a samemu zostać pokąsanym. Po prostu robi się wtedy nieprzyjemnie. 

Nie staram się powiedzieć, że jestem o cokolwiek mądrzejszy od kogoś, kto się ze śmiercią szarpie przeciwstawiając ją życiu na bazie kategorycznej opozycji światła wobec ciemności. Że światło to są siły dobra i pogody, a ciemność to jest Mordor i Oko Saurona. Staram się tylko podzielić doświadczeniem, które pozwala mi głębiej oddychać i lepiej się chyba przygotować na to, co przecież musi się wydarzyć - na śmierć,  jak napisałby nieodżałowany Jerzy Pilch - w sensie ścisłym. A ona - i to jest istota tego dość mglistego wywodu - przyjdzie wtedy, kiedy  zechce i z całą pewnością nie będzie oglądała się na to, czy aby już została zaproszona, czy jeszcze. 

Nie staram się również powiedzieć, że nie jest człowiekowi zwyczajnie "szkoda umierać". Bo przecież jak zostało to już tutaj powiedziane, to jest najlepsze miejsce do życia jakie mamy. Tutaj jest to, co kochamy, czym potrafimy się cieszyć, tutaj mamy jeszcze coś do zrobienia. Lubimy tak przecież myśleć, bo rozpaczliwie szukamy dla siebie "znaczenia". Czy chciałbym być świadkiem tego jak moje dzieci układają sobie swoje życia, jak kochają, czy chciałbym zestarzeć się z Wi? Naturalnie, że chciałbym i byłbym zachwycony mogąc być z nimi jak najdłużej. Tyle, że kogo to obchodzi. Takie drobiazgi, jak świat światem nie interesowały Hitlera, Stalina, Pol Pota, Mao, co więcej - nie interesują nawet Władimira Putina. To czy mam ochotę dożyć setki nie interesuje również nowotworów, wylewów, udarów, demencji, licznych zdarzeń losowych, rozpędzonych samochodów z niesprawnym układem hamulcowym i mknących w ciemności pociągów, kiedy drużnik zapada w nieregulaminową drzemkę. To właśnie staram się powiedzieć. To nie ja zapraszam ją do siebie. Zbyt wiele, niemal wszystko znajduje się poza naszą kontrolą, żeby można było dłubać przy zaproszeniach, jednocześnie traktując świat poważnie. Takim jakim jest - bezgranicznie realnym. 

A co to śmierci jako takiej - ostatecznie - w swojej istocie, to już nie jest nasze doświadczenie. Nas w niej nie ma. O naszej śmierci mówią lub piszą inni. Lepiej jednak nastawić się na to, że będą o niej po prostu milczeć. Bo nasza śmierć właściwie nic nie zmienia i poza garstką osób dla których będzie być może, bardziej lub mniej  bolesnym doświadczeniem, reszty świata kompletnie nie obejdzie. 

Poza tym wiosenne. Niemal letnio. Osiemnaście stopniu na plusie. Słonecznie. Chciałby się powiedzieć: żyć, nie umierać. Więc dzisiaj mam zamiar żyć.

Zobacz również

"Fikcje. Dziennik"
"Fikcje. Dziennik"
"Fikcje. Dziennik"

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...