Trawestując Gałczyńskiego - kochajcie artystów do jasnej cholery, bo to, co może uratować mnie i ciebie - to ich wrażliwe spojrzenie, które staje się przysłowiowym reflektorem w mrok.
Ponieważ 27 marca świętujemy w Polsce Międzynarodowy Dzień Teatru, to opowiem wam ciut o festiwalu, który w 1991 roku zmienił moje życie.
A to wrocławski Przegląd Piosenki Aktorskiej. W tym roku zakończyła się jego czterdziesta czwarta edycja. Festiwal trwał dziesięć dni i udało mi się obejrzeć pięć koncertów, w tym zmagania konkursowe o Grand Prix i zupełnie odjechany powrót do lat 90-tych formacji „Kury” (kto nie zna „Jesiennej deprechy” z płyty P.O.L.O.V.I.R.U.S ten trąba i szybko musi nadrobić).
Zespół przyjechał w kapitalnym składzie, a na scenie wywijał między innymi Tymon Tymański do spółki z Olafem Deriglasoffem. Ten pierwszy założył legendarny już dzisiaj yassowy zespół „Miłość”, z którego na wielkie wody wypłynął niedościgniony dziś na wielu polach Leszek Możdżer.
Ten drugi - „Dzieci Kapitana Klossa”. Oba zespoły powstały w Gdańsku, zresztą z Trójmiasta pochodzi wielu wybitnych i znanych muzyków (mam na to nawet swoją teorię, ale nie o tym dzisiaj). Deriglasoff grał też z Pudelsami Maleńczuka i urodził z nim znakomitą płytę „Psychopop”. Po czym wyprodukował swój debiutancki krążek „Yugoton”, który w 2001 roku podbił moje serce.
Jeśli nie bardzo wiecie, o czym piszę to szukajcie w internetach. Lata 90. były wspaniałe dla polskiej muzyki nie tylko alternatywnej.
Artyści Teatru Capitol pokazali w Koncercie Finałowym PPA przekrój najlepszych ówcześnie piosenek, a trzeba przyznać, że grzebali w brylantach.
Kompletnie zachwyciła mnie Emose Katarzyna Uhunmwangho, której mezzosopran zwykle obdziera mnie ze skóry (i ja się głośno pytam: dlaczego jeszcze żadna licząca się wytwórnia w tym kraju nie zwróciła się do niej z propozycją nagrania płyty???).
Emose to artystka totalna i powinna być znana i słuchana w każdym zakamarku duszy tej, o którą nie kazał pytać Grzegorz Ciechowski.
My we Wrocławiu jesteśmy Emose obdarzeni, ale wy już niestety nie. I trzeba to zmienić!
Z koncertem premierowym „Freak Show” wróciła na PPA po dziesięciu latach od swojego słynnego występu („Hera, Koka, Hasz, LSD”) Karolina Czarnecka. Szalenie utalentowana muzycznie i aktorsko dziewczyna z Sokółki, która zrobiła furorę tym utworem, choć nagrody nie zdobyła. Po dekadzie pokazała, że umie w teatr piosenki.
Przywiozła spektakl niesamowicie ciekawy, oryginalny i świetnie zaśpiewany, ale zdecydowanie za długi. Zabrakło czujnej ręki „redaktorskiej”, która wie, gdzie trzeba skrócić materiał i uszyć z niego spójną kreację.
I nie pomogła w tym fenomenalna jak zwykle Małgorzata Ostrowska, która zaśpiewała z Karoliną na koniec.
Takich niespodzianek było więcej, np. Michał Szpak, który wpłynął na scenę w bardzo długiej cekinowej czarnej sukni z gołym torsem śpiewając w Koncercie Finałowym „Dziewczynę szamana”.
Osobiście najpilniej śledzę Konkurs Aktorskiej Interpretacji Piosenki, który w tym roku wywindował się na poziom Mount Everestu i jury miało miało chyba spory problem z wyłonieniem laureatów. Mnie osobiście najbardziej poraził występ Dominiki Kozłowskiej z wrocławskiej Szkoły Artystycznej ROE. Po raz pierwszy w historii tego festiwalu na scenę wyszła niesłysząca artystka, która zaśpiewała ciszę. Jestem szalenie szczęśliwa, że byliśmy w przytłaczającej większości zgodni, by przyznać jej Tukana Dziennikarzy.
(W tym miejscu ogromnie polecam książkę Anny Goc „Głusza” z serii reporterskiej Wydawnictwa Dowody; pisałam o niej rok temu na Patronite).
Wzruszyła mnie też ogromnie studentka PWSFTVIT z Łodzi Sara Lityńska w utworze „Spektakl” Huberta Dobaczewskiego. Jakiż to był niezwykły song o kobiecie – ofierze przemocy – która kocha, choć jest maltretowana. Niesamowite studium tego, jak umiera miłość.
I takich tematów było w piosenkach więcej. Bo młodzi ludzie nie szukają już dzisiaj piękna, lecz prawdy. A prawda o współczesnym świecie jest bardzo brutalna i wybrzmiewa ze sceny tak, że coraz głębiej zapadałam się w fotelu w pierwszym rzędzie, obserwując ten kalejdoskop trudnych emocji.
Można powiedzieć, że reportaż trafił do piosenki.
Wspaniale więc było posiedzieć potem w klubie festiwalowym i odtajać przy znakomitych dżemach (raz wyszłam z teatru, kiedy świtało, a ze sceny leciały różne numery, w tym nawet religijna „Barka”).
Trawestując Gałczyńskiego - kochajcie więc artystów do jasnej cholery, bo to, co może uratować mnie i ciebie - to ich wrażliwe spojrzenie, które staje się przysłowiowym reflektorem w mrok.
Trwa ładowanie...