(Fot. pixabay.com)
Tymczasem kluczowe procesy niekoniecznie następują z dnia na dzień, ekscytując media. Przeciwnie – strukturalne siły przemieszczają się powoli, niczym wielkie płyty tektoniczne. Ich ruch pozostaje cichy i niezauważony, a jeśli już spowodują dźwięk, utonie on w szumie tysięcy innych odgłosów. Jednak pewnego dnia, gdy prawie nikt się tego nie spodziewa, następuje trzęsienie ziemi – wielka tragedia, którą od tej pory żyją środki masowego przekazu. Warto dostrzec, że nie sam moment trzęsienia ziemi zdecydował o losie jego ofiar, ale mnóstwo małych ruchów, którymi wielkie płyty tektoniczne zbliżały się do siebie, by w końcu doszło do ich kolizji.
Obecnie, gdy na początku jesieni 2021 roku żyjemy sytuacją na granicy polsko-białoruskiej czy porozumieniem AUKUS, niemal całkowicie ucichł temat brexitu. Jest on jak mały pion wśród figur – nie interesujemy się nim… aż przez nasze zaniedbanie znajdzie się niebezpiecznie blisko końca planszy. W kontekście przyszłości Unii Europejskiej temat ten pozornie wydaje się zamknięty – jednak tak naprawdę stanowi fundamentalne zagrożenie dla jej istnienia.
Aby lepiej zarysować tło dla rozwijanej w tekście tezy, zacznijmy od tego, że rozpad UE wobec sukcesu Zjednoczonego Królestwa nikogo by nie zdziwił – każdy zresztą może sobie wyobrazić, jak przebiegałby taki proces. Rosnące zaniepokojenie kosztownymi planami Brukseli w dziedzinie regulacji i energetyki. Niezadowolenie społeczeństw południa Europy z sytuacji gospodarczej. Sprzeciw wobec centralizacji władzy i dominacji Niemiec. Te wszystkie napięcia napotkałyby nowe, nierozważane dotąd w mainstreamie ujście – wyjście z Unii Europejskiej jako realną opcję. Do tej pory przeważająca większość w społeczeństwach oraz elitach krajów europejskich nie uznawała tego za dostępną możliwość, postrzegając takie rozwiązanie jako lekarstwo gorsze od choroby. Teraz jednak, gdyby istniał przykład państwa, które opuściło wspólnotę i prosperuje, rozbita zostałaby mentalna klisza członkostwa w Unii Europejskiej jako jedynej słusznej, oczywistej, koniecznej drogi. Umiarkowani eurosceptycy przechodziliby na bardziej zdecydowane pozycje, postulaty radykałów podlegałyby debacie w głównym nurcie. Rozpisano by kolejne referenda i z czasem po brexicie przeżylibyśmy „italeave”, „hungout” oraz „portugone”.
Wizja wydaje się fatalna, a zarazem wysoce realistyczna. Nic więc dziwnego, że Komisja Europejska nie zgodziła się na optymalny dla Wielkiej Brytanii plan – przyznanie jej w pełni wolnego handlu przy jednoczesnym wyłączeniu spod oddziaływania prawa unijnego i jurysdykcji TSUE. Kraj, który opuszcza wspólnotę, nie może mieć lepszych warunków od kraju członkowskiego – takie rozwiązanie w oczywisty sposób stanowiłoby dla innych państw zachętę do podążania drogą Brytyjczyków. Wychodząc z tego założenia, Komisja doprowadziła do podpisania w grudniu 2020 roku umowy handlowej, regulującej ramy współpracy między Wyspami a kontynentem. Przyjrzyjmy się, jak wobec niej wygląda sytuacja po obu stronach kanału La Manche.
Kłopoty Londynu…
W porozumieniu z końca ubiegłego roku zachowany został bezcłowy handel towarami, w którym UE notuje nadwyżki, będąc ponadto większym i stosunkowo mniej zależnym od drugiej strony organizmem. Jednocześnie nierozwiązana pozostaje kwestia obrotu usługami, o wiele ważniejsza dla Brytyjczyków, ponieważ stanowi on połowę ich eksportu na kontynent. W ten sposób Bruksela zachowała większość korzyści w handlu z Wielką Brytanią, jednocześnie uderzając w zyski wyspiarzy. Pod tym względem umowę z grudnia należy uznać za sukces negocjacyjny Komisji Europejskiej i kolejny dowód na handlową potęgę Unii, której skuteczność w tym zakresie wynika z pozycji, jaką daje obszar ok. 450 milionów konsumentów i największego na świecie wspólnego rynku.
Dla Wielkiej Brytanii problematyczna jest kwestia barier pozataryfowych, jak kontrole celne i dokumentacja, wynikające z opuszczenia wspólnego rynku. Są to problemy przejściowe, które w długim okresie nieco zmniejszą obroty, jednak po przystosowaniu się firm do nowego status quo wymiana towarowa ustabilizuje się, a jej większość zostanie zachowana. Prawdziwe wyzwanie, jakie powinno martwić brytyjskie elity, to ograniczenia w handlu usługami. Usługi stanowią ok. 80% brytyjskiego PKB – to jeszcze nic szczególnego, jako że udział tego sektora w gospodarkach państw rozwiniętych kształtuje się na podobnym poziomie. Sęk w tym, że choć kraje rozwinięte mogą swoją strukturę wewnętrzną opierać na usługach, w ich eksporcie dominują towary. W 2019 roku, zanim proporcje zniekształciła pandemia, sprzedaż usług stanowiła ok. 20% eksportu Niemiec i Japonii, nieco ponad 30% dla Francji i Stanów Zjednoczonych. W wypadku Wielkiej Brytanii było to aż 42% eksportu do UE oraz ponad 50% wartości eksportu w ogóle.
Jeszcze ciekawiej się robi, gdy spojrzymy na najważniejszą branżę brytyjskiej gospodarki. Na to, co powodowało, że zdezindustrializowany kraj mógł przez lata cieszyć się wysokim miejscem w europejskim podziale pracy – usługi finansowe. City of London odpowiada za 7% PKB Zjednoczonego Królestwa, zatrudnia ponad milion pracowników, głównie wysoko opłacanych, i dostarcza ponad 10% wpływów podatkowych do budżetu państwa. Ma porównywalne znaczenie dla prosperity kraju, co motoryzacja dla Niemiec. A te statystyki i tak nie mówią wszystkiego, ponieważ branża, która generuje wysokie obroty, nakręca także inne obszary gospodarki za sprawą tzw. efektu mnożnikowego. Milion zatrudnionych wydaje swoje – wysokie w usługach finansowych – wynagrodzenia na konsumpcję, zwiększając przychody uczęszczanych przez siebie sklepów spożywczych, galerii odzieżowych czy zakładów fryzjerskich. Motorem napędowym gospodarki nie są proste usługi, obecne we wszystkich krajach i nie różniące się znacząco między sobą, tylko kilka kluczowych branż. Sprzątaczka w Londynie zarobi więcej niż w Warszawie nie dlatego, że ma znacznie lepszy sprzęt lub specjalistyczne wykształcenie w myciu podłóg. Prawdopodobnie produktywność sprzątaczek jest zbliżona w obu miejscach – tylko że na Wyspach skapuje na sprzątaczkę bogactwo wygenerowane w przedsiębiorstwach City, bardziej dochodowych od ich warszawskich odpowiedników. Prosperity Smitha prowadzącego warzywniak także zależy od obrotów EY i PwC. Sektor usług finansowych nakręca resztę gospodarki i dlatego w rzeczywistości znaczy o wiele więcej, niż to wynika z suchych danych – może to być równie dobrze 12% PKB zamiast 7%, trzy miliony pracowników zamiast miliona i jedna szósta wpływów podatkowych zamiast widocznej na pierwszy rzut oka w statystykach jednej dziesiątej.
Jakie są zatem przewidywania dla gospodarki Zjednoczonego Królestwa? Łagodne prognozy sprzed kilku lat autorstwa IMF i OECD mówią o długoterminowej stracie w stosunku do pozostania w UE rzędu 2–3%, natomiast najsurowszą ocenę wystawił w 2017 roku Bank Światowy, pisząc o 10%. „Financial Times” sugerował, że deal negocjowany za Theresy May miał przynieść stratę wielkości 4% w ciągu 15 lat, jednak obecna umowa jest mniej korzystna. Jeśli chodzi o bardziej aktualne analizy, zdaniem brytyjskiego Office for Budget Responsibility, PKB będzie o 4% niższe w ciągu 10 lat, niż byłoby w wypadku pozostania we wspólnocie. Grupa UK in a Changing Europe ocenia, że będzie to między 2% a 7% PKB. Zatem czy brexit to cios w perspektywy ekonomiczne Zjednoczonego Królestwa? Tak. Czy bardzo dotkliwy? Niekoniecznie – wszystkie analizy wskazują, że Wielka Brytania wciąż będzie się rozwijać i bogacić. Po prostu teraz w nieco wolniejszym tempie.
Autor
Maksymilian Skrzypczak
Studiuje Międzynarodowe Stosunki Gospodarcze na Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu. Zajął 57. pozycję w Polsce, a zarazem miejsce wśród 1% najlepszych uczestników prestiżowej olimpiady ekonomicznej OWE. Pracuje jako copywriter i korepetytor języka angielskiego. Dawniej mówca i aktywista, obecnie jeden z liderów projektu społecznego Postaw na Przedsiębiorczość. Interesuje się geopolityką, przedsiębiorczością oraz doskonaleniem ciała, umysłu i duszy.
Trwa ładowanie...