(Fot. publicdomainpictures.net)
Nie znaczy to, że czynniki te nie istnieją lub nie mają żadnego znaczenia – są natomiast drugorzędne względem najbardziej fundamentalnej osi sporu, która przebiega wzdłuż coraz bardziej sprzecznych interesów Waszyngtonu i Pekinu. Spór dotyczy przede wszystkim pozycji Chin w globalnych łańcuchach wartości (czyli z jaką marżą i dla kogo pracują Chińczycy), a co za tym idzie, pozycji Państwa Środka w systemie międzynarodowym i zdolności Chińczyków do kształtowania jego zasad, z prawem do posiadania własnej strefy wpływów na czele. Strukturalny charakter tej rywalizacji najlepiej obrazuje ciągłość amerykańskiej polityki względem Chin pomiędzy administracją Donalda Trumpa i Joe Bidena oraz fakt, iż w wysoce spolaryzowanej amerykańskiej polityce jedynym właściwie zagadnieniem, na które republikanie i demokraci zapatrują się podobnie, jest wrogość wobec Chin.
Jednocześnie wydaje się jasne, że w trójkącie USA – Tajwan – Chiny nikt nie dąży świadomie do wywołania wojny. Jest tak przede wszystkim dlatego, że wraz z powstaniem i operacjonalizacją broni nuklearnej gorące wojny (nie mówimy tu o wojnach proxy) pomiędzy państwami ją posiadającymi niosą ryzyko kosztów zasadniczo przewyższających wszelkie potencjalne korzyści. Zazwyczaj nie jest tak, że państwa w pełni świadomie i celowo dążą do wojny; nawet w wypadku znacznej dysproporcji potencjałów jest to działanie obarczone dużym ryzykiem oraz o niemożliwych do przewidzenia konsekwencjach; nie można być pewnym chociażby tego, że wojna będzie krótka, zwycięska i ograniczona – o czym właśnie przekonuje się Rosja na Ukrainie.
Wojna o Tajwan – niezależnie od tego, czy byłby to konflikt proxy w rodzaju tego, z czym mamy obecnie do czynienia na Ukrainie, czy też bezpośrednie starcie Stanów Zjednoczonych i Chin – nawet w najbardziej łagodnej formie miałaby absolutnie katastrofalne konsekwencje dla gospodarki globalnej. Jak zauważają amerykańscy urzędnicy, 50% globalnego morskiego transportu kontenerowego przepływa przez Cieśninę Tajwańską; Tajwan jest jedynym właściwie miejscem na Ziemi, w którym produkowane są (przez firmę TSMC) najbardziej zaawansowane technologicznie mikroprocesory.
Chiny niezmiennie pozostają zarówno fabryką świata (chociaż konsekwentnie dążącą do zmiany tego, co właściwie produkują i z jaką marżą), jak i chłonnym rynkiem zbytu dla reszty globu – bez którego i tak już pogrążająca się w marazmie gospodarka globalna niewątpliwie znalazłaby się w stanie głębokiej recesji. Agresja Chin na Tajwan skutkowałaby też najpewniej nałożeniem przez USA – i przynajmniej część ich sojuszników – potężnych sankcji gospodarczych, z odcięciem Państwa Środka od systemu dolarowego. To z kolei byłoby tyleż niszczące dla Chin, co doprowadziłoby najprawdopodobniej również do gwałtownego końca dolara jako globalnej waluty transakcyjnej i rezerwowej. Wreszcie wojna o Tajwan, w sytuacji bezpośredniego zaangażowania się w nią Stanów Zjednoczonych, niosłaby niekomfortowo wysokie ryzyko niekontrolowanej eskalacji, czyli wybuchu nie tylko pełnoskalowej wojny konwencjonalnej, ale przede wszystkim wojny jądrowej (być może nieograniczonej) pomiędzy USA a ChRL.
Nikt nie jest tym zainteresowany – ale, jako się rzekło, rzadko ktokolwiek jest zainteresowany wejściem do wojny o niemożliwym do przewidzenia rezultacie. Gdyby więc sytuacja wokół Tajwanu miała charakter statyczny, można by sobie z grubsza wyobrazić, jakie działania podejmowałyby wszystkie zainteresowane strony. Jeżeli Chiny i Tajwan odrobiły jakiekolwiek lekcje z wojny na Ukrainie, to dla Chin wynika z nich, że przywrócenie zbuntowanej prowincji na łono macierzy może się okazać trudniejsze do zrealizowania, niż wskazywałby na to suchy potencjał militarny czy demograficzny, a nawet jeżeli cel ten udałoby się zrealizować, to być może w rezultacie trzeba by tę prowincję zredukować do poziomu „państwa pasterskiego” – a więc do tego właśnie poziomu, do którego po II wojnie światowej chciał zredukować Niemcy Henry Morgenthau. I do tego poziomu, do którego redukowana jest właśnie Ukraina. Chiny chcą z pewnością odzyskać Tajwan, kończąc tym samym ostatecznie dzieło zjednoczenia państwa oraz symbolicznie zamykając okres upokorzeń zapoczątkowany porażkami w wojnach opiumowych. Jednocześnie nie wydaje się, aby były gotowe wejść w tym celu do wojny ze Stanami Zjednoczonymi. Tak długo, jak pielęgnowany jest obecnie istniejący status quo, Chiny, owszem, będą go podważać, ale stopniowo i małymi krokami, aby ostatecznie wchłonąć Tajwan bez użycia siły, ale dzięki chociażby gigantycznej różnicy potencjałów demograficznych. Pamiętajmy, że chociaż Chiny mają problemy z demografią, to Tajwan ma dokładnie te same problemy – tylko jeszcze poważniejsze, ostatecznie zaś Chiny wciąż mają około 1,4 miliarda ludności, Tajwan natomiast tylko nieco ponad 23,5 miliona. Tak więc, w modelu statycznym Chiny mogłyby postanowić siłą przywrócić zbuntowaną prowincję do macierzy dopiero, gdyby Tajwan postanowił aktywnie dążyć do uzyskania niepodległości. Jak każde imperium lądowe Chiny żyjące wspomnieniem utraty swych terytoriów mogłyby uznać, że ów precedens może prowadzić do dalszych strat terytorialnych – i mogłyby zaatakować.
Można też sobie wyobrazić, że Tajwan w gruncie rzeczy wyciągnął z wojny na Ukrainie podobne lekcje; Tajwańczycy z pewnością również zdają sobie sprawę, że suflowany im przez Amerykanów model skutecznej obrony – zwany obroną totalną (total defense), opierający się na próbie asymetrycznego pozbawienia przewag posiadanych przez Chińczyków, wymagałby działań skutkujących zniszczeniem potencjału demograficznego i technologicznego wyspy. Innymi słowy, Tajwańczycy wiedzą prawdopodobnie, że obrona państwa przed silniejszym konwencjonalnie agresorem, choć teoretycznie możliwa, oznaczać może, że po zwycięstwie pozostanie się z dymiącymi (jeżeli nie radioaktywnymi) ruinami oraz populacją straumatyzowaną i znacznie zredukowaną. Bez przemysłu, bez źródeł dobrobytu.
Oczywiście, celem przyjęcia doktryny total defense jest odstraszanie – to, żeby ostatecznie nie musieć walczyć, bo przeciwnik uzna, że koszty wygranej wojny przewyższają korzyści. Problem polega na tym, że aby postawa ta była wiarygodna, trzeba pokazać rzeczywistą determinację, że jest się gotowym ponieść jej koszty i wytrzymać cały związaną z nią ból. Tego zdają się od Tajwańczyków żądać Amerykanie, którzy nawet w przestrzeni publicznej sugerują im, aby zaminowali znajdujące się na wyspie fabryki mikroprocesorów – źródło obecnego i przyszłego dobrobytu mieszkańców Formozy. I chociaż jest to rekomendacja zrozumiała (a być może nawet poprawna), to formułowanie jej otwartym tekstem, przy jednoczesnym dążeniu do przeniesienia produkcji tajwańskich mikroprocesorów do USA (pamiętajmy – w Arizonie powstaje obecnie fab TSMC), musi budzić w Tajpej lekki niepokój. Wreszcie Tajpej zdaje sobie z pewnością sprawę, że po pierwsze, w przeciwieństwie do Ukrainy Tajwan jest wyspą – a więc nie będzie mógł liczyć na takie zaplecze humanitarne i materialne, jakim dla Kijowa jest Polska; wszelkie zapasy mogą być dostarczane na wyspę albo wodą, albo powietrzem – a w tych domenach Chiny posiadać będą najprawdopodobniej niekontestowaną dominację. Po wtóre, Tajwan ma 36 tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni – niewiele więcej niż ukraiński obwód charkowski.
Nie wszystkie państwa świata charakteryzują się taką gotowością do poświęceń, jaką demonstrują obecnie Ukraińcy czy demonstrowali w przeszłości Polacy – poza tym Chiny to nie Rosja, a jakkolwiek niedoskonałe może być życie pod nadzorem KPCh, Pekin ma do zaoferowania światu znacznie więcej niż Rosja. Tajwan nie ma więc, rzecz jasna, specjalnej ochoty bohatersko ginąć – i moim zdaniem właśnie dlatego tamtejsze elity od lat konsekwentnie ignorują formułowane przez Waszyngton rekomendacje dotyczące doktryny i strategii wojskowej, nie skupiają się na zdolnościach asymetrycznych, a zamiast tego kupują w USA drogie i widowiskowe systemy uzbrojenia i starają się zamarkować gotowość do walki oraz „kotwiczyć” swój interes w USA – a konkretnie w interesach tamtejszych firm zbrojeniowych.
Same Stany Zjednoczone również są w pełni świadome konsekwencji wybuchu wojny o Tajwan, szczególnie gdyby one same miałyby być w ten konflikt zaangażowane. Przede wszystkim jest wysoce prawdopodobne, iż przegrywałyby wojnę z Chinami w sposób bolesny tak długo, ja długo toczyłaby się ona wewnątrz pierwszego, a być może i drugiego łańcucha wysp. Po drugie, jak już wspomniałem, w bezpośredniej wojnie ryzyko eskalacji do poziomu użycia broni jądrowej byłoby niebezpiecznie wysokie. Po trzecie, konsekwencje gospodarcze wojny i dla USA, i dla sojuszników USA byłyby katastrofalne. Wszystko to z kolei sprawiłoby, że z wyjątkiem mało prawdopodobnych scenariuszy, jak zwycięstwo USA à la Pustynna Burza, konflikt skutkowałby zawaleniem się ładu międzynarodowego, który Stany Zjednoczone stworzyły, na którego straży stoją i w którym są primus inter pares.
Jednocześnie wydaje się, że Waszyngton mógł wyciągnąć z wojny na Ukrainie wniosek, że jeżeli jedno z państw konfliktu w sposób oczywisty zostaje uznane za agresora, to możliwe staje się zmobilizowanie przeciwko niemu szerszej koalicji państw – o ile, rzecz jasna, ofiara nie przegra wojny w pierwszych jej dniach. To z kolei tworzy możliwość rewitalizacji struktur sojuszniczych (jak miało to miejsce w wypadku więzów transatlantyckich) – nawet jeżeli odbywa się to kosztem chociażby strat gospodarczych sojuszników Waszyngtonu. Sprawy nabierają dynamiki, emocje zaczynają przynajmniej na moment odgrywać pierwszorzędną rolę nawet wśród elit politycznych – i w rezultacie jest tak, jak w wypadku Niemiec, które zerwanie więzów gospodarczych z Rosją kosztowało zawalenie się ich modelu gospodarczego i które mimo wszystko decyzję tę podjęły. Pamiętajmy: można oczywiście myśleć o polityce prowadzonej przez Niemcy względem Rosji do 24 lutego 2022 jako o strategicznym błędzie – natomiast prawda jest taka, że polityka ta dała Berlinowi to, co jest warunkiem sine qua non posiadania wysoce zindustrializowanej gospodarki nakierowanej na eksport: pewność długoterminowego dostępu do tanich nośników energii. Do tanich węglowodorów. W rezultacie, gdy odpowiedzialność za eskalację spada na państwo przeciwnika USA, a ów przeciwnik jest jednocześnie państwem rewizjonistycznym, to wytwarza się dynamika służąca interesom Waszyngtonu. Oczywiście dopóty, dopóki udaje się uniknąć bezpośredniego zaangażowania w wojnę.
Jeżeli przedstawione wyżej założenia są poprawne, to wydaje się, że celem USA powinno być podejmowanie takich działań, które służyłyby prowokowaniu Chin do działań, które byłyby postrzegane przez wspólnotę międzynarodową jako agresywne; skutkowałoby to nie tylko wzmocnieniem więzi łączących USA z sojusznikami, ale też tworzyłoby warunki sprzyjające ograniczaniu stopnia ich wymiany handlowej z ChRL – decouplingowi. Jednocześnie priorytetem jest uniknięcie wojny – a już na pewno uniknięcie wciągnięcia w nią Stanów Zjednoczonych. To tłumaczy dynamikę relacji Chin i USA, która ma miejsce obecnie – jej stałym elementem są sugestie USA, aby Chiny wyraziły zgodę na utworzenie mechanizmów stabilizacyjnych, w tym przede wszystkim kanałów komunikacji pomiędzy siłami zbrojnymi Stanów Zjednoczonych a ChRL, oraz narzędzi pozwalających zażegnywać spory. Ich istnienie tworzyłoby możliwość nawiązania więzów instytucjonalnych i personalnych, a więc i lepszego zrozumienia czerwonych linii Pekinu. To z kolei mogłoby pozwolić na ustabilizowanie relacji w momentach szczególnych napięć pomiędzy Waszyngtonem (i Tajpej) a Pekinem. Problem polega na tym, że Chiny rozwiązaniem tym nie są zainteresowane; moim zdaniem w ich przekonaniu pozwoliłoby to Stanom bezpieczniej (a tym samym skuteczniej) realizować politykę brinkmanship, a więc podejmowania ryzykowanych działań mających na celu sprowokowanie Chin do zachowań, które wspólnota międzynarodowa musiałaby uznać za destabilizujące, rewizjonistyczne i agresywne. Jednocześnie istnienie mechanizmów dekonfliktacji dawałoby USA możliwość sięgnięcia do „wyższej instancji” – i w razie potrzeby cofnięcia się znad krawędzi. Chiny nie chcą stabilizować tej relacji w obawie, że dawałoby to Stanom przewagę. Tu kanonicznym przykładem może być sytuacja, do której doszło w toku wizyty na Tajwanie ówczesnej spiker Izby Reprezentantów Nancy Pelosi. Była to pierwsza wizyta trzeciej osoby w hierarchii władzy w USA na Tajwanie od wizyty Newta Gingricha w 1996 roku (w następstwie której doszło, nawiasem mówiąc, do trzeciego kryzysu w Cieśninie Tajwańskiej). Reagując na wizytę Pelosi, siły Marynarki Wojennej ALW przeprowadziły serię ćwiczeń wokół Tajwanu, które w gruncie rzeczy były swego rodzaju „próbą generalną” nałożenia na wyspę blokady morskiej, co z kolei spotkało się z powszechną krytyką opinii międzynarodowej.
Model statyczny zakłada więc następujący rozwój wydarzeń: Chiny stopniowo i ostrożnie podważają status quo, nie decydując się jednocześnie na otwartą agresję wobec Tajwanu. Tajwan z kolei nie przekracza czerwonej linii ChRL – a więc nie podejmuje działań, które mogłyby przez Pekin zostać odczytane jako zmierzające do osiągnięcia statusu państwa niepodległego. Stany Zjednoczone wykorzystują tę dynamikę, prowadząc relatywnie ostrożny brinkmanship, która to polityka pozwala na jednoczesne prowokowanie Chin do podejmowania działań, które będą uważane przez wspólnotę międzynarodową za agresywne – ale jednocześnie stopniują go tak, aby przypadkiem nie przekroczyć faktycznych czerwonych linii Pekinu i nie doprowadzić do wybuchu wojny.
Autor
Albert Świdziński
Dyrektor analiz w Strategy&Future.
Trwa ładowanie...