(Fot. helios.pl)
Nazwijmy rzeczy po imieniu – „Oppenheimer” jest obrazem spektakularnie nudnym. Gdyby był symfonią, to niedostatek harmonicznych pomysłów i banalność melodii zagłuszałby rozdętą orkiestracją; jakby dodatkowe sekcje instrumentów mogły sprawić, że muzyka, którą mają do zagrania, stanie się ciekawsza. W ten sam sposób Christopher Nolan próbuje odwrócić uwagę widza podniosłą muzyką w kompletnie nieadekwatnych momentach i szybkim montażem, przeplatanym od czasu do czasu spektakularnymi sekwencjami, zabierającymi nas w oko cyklonu, w środek atomowej eksplozji.
Niemało jest tu też scen nieznośnie pretensjonalnych, jak ta, podczas której pada najsłynniejsza kwestia tytułowego bohatera: „Stałem się śmiercią, niszczycielem światów”. W filmie trafia na nią „przypadkiem” kochanka Oppenheimera, gdy przerywa ni z tego, ni z owego scenę łóżkową, podchodzi do półki i ściąga z niej akurat tę książkę, otwierającą się na stronie z tym konkretnym zdaniem. Każe genialnemu fizykowi je sobie odczytać, co najwyraźniej oddziałuje na nią jak – bynajmniej nie intelektualna – podnieta. Czułem się wówczas jakbym oglądał ekranizację memu: „Powiedz do mnie coś po oppenheimerowemu”. Podobnych chwil niezamierzonej śmieszności jest niestety więcej.
A na papierze wszystko wydawało się zgadzać. Nolan – najbardziej „kwantowy” z reżyserów w historii kina. W „Interstellarze” zbudował fabułę na paradoksach funkcjonowania czarnej dziury, „Dunkierką” badał przekonująco względność upływu czasu. W trylogii o Mrocznym Rycerzu pierwszy na tę skalę poszerzył pole walki kina rozrywkowego o moralne dylematy głównego bohatera; Batman, który w zasadzie nie wie już, czy bardziej jest dla Gotham ratunkiem czy zagrożeniem, wydawał się doskonałą etiudą, przymiarką do zbudowania postaci Roberta Oppenheimera. Superbohatera II wojny światowej, walczącego o ocalenie swojego kraju i ryzykującego przy tym zniszczenie całego świata.
Bo jeszcze bardziej od twórcy intrygujące wydawało się tworzywo. Właśnie teraz, kiedy za sprawą wzbierającego napięcia między USA i Chinami odżywają atomowe lęki i gdy z innej butelki wylatuje być może groźniejszy, choć nie tak spektakularny, rozkładający swoją eksplozję na miliony drobnych kroków, dżin sztucznej inteligencji – podobnie jak atom zagrażającej ludzkości jako takiej. I działa w jej wypadku ta sama zasada, co na początku ery nuklearnej – im większe niebezpieczeństwo, tym silniejsza pokusa, by się nią posłużyć. Pokusa napędzana jest bowiem lękiem, że jeśli nie my, to zrobi to za nas wróg. Tak właśnie – wyścigiem z Niemcami, równocześnie pracującymi nad swą wunderwaffe – Oppenheimer uzasadnia w filmie potrzebę dalszych i szybszych prac nad ładunkiem atomowym.
Tylko że broń jądrowa jest jednym z nielicznych w niedawnej historii naszej cywilizacji dowodów (jeśli nie jedynym) na gotowość do samoograniczenia: zrobienia kroku w tył. Z lufą pistoletu nuklearnego przy skroni i dlatego, że największym mocarstwom było to na rękę, służyło ono jednak zachowaniu równowagi sił. Precedens zatem jest. Jest dowód, że cywilizacja jest w stanie powiedzieć samej sobie „hold your horses”. Ważniejszym ze stojących dzisiaj przed nią wyzwań jest nie to, jak się dalej rozwijać, ale jak przed tym rozwojem się powstrzymywać. Od tej umiejętności zależy też w ogóle sama istota technologicznego postępu, to, czym on w rzeczywistości jest. Dumnym kroczeniem ludzkości ku nowym wyzwaniom czy bezwolnym staczaniem się ku zanikowi? Marsz jest tym, co można zatrzymać. Ciało lecące w przepaść nie ma już takiej możliwości.
I niby zdajemy sobie sprawę z tego, że analogiczna próba zaciągnięcia hamulca ręcznego powinna nastąpić w wypadku lawinowego rozwoju sztucznej inteligencji. Przekonują nas o tym ci, którzy są tego procesu najbliżej. Jedną ręką hodują sztuczne sieci neuronowe, a drugą machają rozpaczliwie, by proces ten powstrzymać. W tym samym czasie implementują narzędzia AI do swoich przeglądarek i piszą alarmujące listy otwarte, gdzie przekonują, że to wszystko źle się dla nas skończy. Może to i hipokryzja, ale bardziej prawdopodobny wydaje mi się czarniejszy scenariusz. Technologiczni decydenci naprawdę nie mają wyboru. Wpycha ich, a wraz z nimi nas wszystkich, w tę ślepą uliczkę mechanizm konkurencji; staczają się bezwolnie w postęp. Bo to nie oni są podmiotem decyzji. Najpotężniejsi i najbogatsi z ludzi są tylko narzędziem w rękach nieludzkiej siły. Jak pisał Jacek Dukaj w „Po piśmie” – to już nie Zuckerberg posługuje się Facebookiem, ale Facebook Zuckerbergiem. Nie Brinn używa Google’a do swoich celów, ale Google wykorzystuje Brinna do własnych.
W tym sensie – i może to tłumaczyć niezborność scenariusza i nieudolność kreowania postaci Oppenheimera przez Nolana – to nie fizycy w latach 40. rozszczepiali atom, ale atom rozszczepiał się nimi. Siły natury, prawa fizyki wykorzystały tych, którzy znali je najlepiej, do realizacji własnych celów. Nie było tu miejsca na decyzje, akt woli, moralną rozterkę. Była tylko konieczność, pęd, reakcja, która tak czy inaczej zajdzie, pytanie tylko – w jakim miejscu i czasie. Tworzywo zastąpiło twórcę, odkrycia wyemancypowały się od odkrywcy, nauka wyalienowała od naukowców.
Właśnie dlatego „Oppenheimer” jest filmem tak dramatycznie na czasie. Przekraczamy bowiem właśnie punkt, który Ray Kurzweil, prorok transhumanizmu, określił mianem „osobliwości”. Moment, w którym technologia zacznie się rozwijać „samożywnie”, poza człowiekiem. Jakoś tam będzie się nim nadal posługiwać, ale efekty jej pracy będą jego samego zaskakiwać, nie będzie ich można przewidzieć ani zaplanować. Jej kreatywność zaczyna sięgać dalej niż jakakolwiek ludzka wizja. A relacja między nami a nią jest grą o sumie zerowej, ktoś tu kogoś będzie zawsze kontrolował, my ją albo ona nas. AI jest w swojej naturze atomem do kwadratu. W wyścigu, który się wokół niej (do niej, po nią) toczy, działają te sama prawa i reguły; tylko wszystko dzieje się szybciej, sprawniej, bardziej bezwładnie. Guzik atomowy był jeden, potem pojawiły się kolejne, ale wciąż można było wskazać, gdzie są i jakie palce mogą je nacisnąć. Kanałów, przez które przecieka do naszej rzeczywistości sztuczna inteligencja, nikt nie jest w stanie policzyć.
To zagrożenie dużo bardziej podstępne niż w wypadku atomu. Nie mówimy o apokaliptycznym powiewie, tumanach radioaktywnego pyłu, tylko o powolnym wypłukiwaniu człowieczeństwa. Punktowym wypieraniu wszystkiego, co ludzkie, „po naszemu” niedoskonałe, felerne i chybotliwe. Stopniowym podporządkowywaniu się wyrokom zapadającym przed nieosiągalnym dla naszego wzroku, cybernetycznym trybunałem. Ludzkość nie przestanie istnieć zalana falą powodziową sztucznie wygenerowanych treści i decyzji. Będzie się tylko powoli stawać wytworem człowiekopodobnym. Takim, który pragnie, kocha, zdradza, planuje i walczy według obcego, znajdującego się poza nim, ale cholernie logicznego wzorca. Jeśli zaczniemy się zachwycać napisanymi przez nią symfoniami, stać godzinami przed namalowanymi jej nanobotyczną dłonią malowidłami, nałogowo oglądać napisane przez nią, idealnie zoptymalizowane pod względem przyciągania uwagi seriale, to nasze dusze i umysły zacznie pożerać cybernetyczny trąd. A atomowy grzyb tak czy inaczej będzie czekał tuż za rogiem.
Bo jeśli oddamy jej prawo do zajmowania się nami w wolnym czasie, czasie „dla siebie”, to dlaczego nie mielibyśmy abdykować na jej rzecz z każdego rodzaju władzy? Prawa do decydowania o wojnie i pokoju? O rodzajach broni do użycia, tych najbardziej – z jej punktu widzenia, bo przecież inny istnieć już nie będzie – logicznych i zrozumiałych? Co miałoby ją powstrzymać przed użyciem broni atomowej, rozpętaniem nad naszymi głowami armagedonu? Ona to przecież przetrwa, jej tkanki dadzą radę się odtworzyć. A my już teraz na dobrą sprawę przestajemy jej być potrzebni. Więc co lub kto miałby ją powstrzymać?
„Oppenheimer” nie próbuje nawet postawić tego pytania. Bo może i nie ma komu. Może po drugiej stronie jest tylko puste krzesło? Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to dramat biograficzny bez bohatera. Bite trzy godziny wpatrujemy się w hipnotyzujący wzrok Cilliana Murphy’ego, śledzimy, jak kreśli niezrozumiałe hieroglify na tablicy, by za moment wpaść w depresję; zdradza żonę i zajmuje się dziećmi, jest ideowym komunistą, a chwilę później zagorzałym amerykańskim patriotą. Zwolennikiem zrzucenia bomby atomowej na Japonię, już po kilku godzinach doznającym halucynacji z wyrzutów sumienia. Ale wszystkich tych stanów mentalnych – decyzji, rozterek, planów i deklaracji – absolutnie nic nie łączy. To człowiek bez właściwości, czysta, nieskażona żadną stałą cechą czy motywacją tafla charakteru. Może i taki w rzeczywistości był – „złożona osobowość”, jak zwykło się mówić o ludziach osobowości pozbawionych. Ale nawet jeśli – zadawałem sobie to pytanie przez być może najdłuższe trzy godziny mojego życia, powtórzę je więc i tutaj – to, Christopherze Nolan, dlaczego nie sprawiłeś, by odbił się na tej czystej kartce chociaż duch epoki, która Oppenheimera ukształtowała?
Króciutka sekwencja z pobytu fizyka w międzywojennej Europie, mignięcia, podczas których słucha „Święta wiosny” Strawińskiego, czyta „Ziemię jałową” Eliota czy ogląda obrazy Picassa, nie są niczym więcej niż sygnalizacją erudycji na poziomie ambitnego licealisty. Każdy z tych wątków nadawałby się na osobną fabułę. W tej napisanej przez Nolana znalazły się tylko po to, by dowartościować głównego bohatera, przedstawić go jako nadwrażliwego, lecz wielopoziomowego geniusza. Pytanie tylko – po co, skoro nic z tego, co zobaczył, usłyszał czy przeczytał podczas swojego intelektualnego tournée po Europie, nijak się nie przejawia w jego postawie i decyzjach podczas reszty filmu.
I tu dochodzimy do chyba najbardziej kuriozalnego wątku. Boleśnie przeciągniętej, nieudolnie budującej „dramat” głównego bohatera ostatniej sekwencji filmu, podczas której Oppenheimer jest przesłuchiwany w związku z wyciekiem atomowych tajemnic do Związku Radzieckiego. Bolesnym upokorzeniem, wielką tragedią jego życia miałby być fakt, że odmówiono by mu certyfikatu dostępu do tajnych informacji. Po tym jak on sam przed wojną jawnie komunizował, jak do partii komunistycznej należał jego brat, najbliżsi przyjaciele, żona i kochanki (nawiasem mówiąc, z jedną z nich utrzymywał dość zażyłe relacje podczas prac nad projektem Manhattan), a on sam otwarcie głosił, że „przepisem” na bombę atomową rząd USA powinien się podzielić z Sowietami? Czy to naprawdę aż takie dziwne, że po tym wszystkim Amerykanie zaczęli się zastanawiać, czy można mu stuprocentowo ufać?
Ten fragment filmu pokazuje tak naprawdę jedno – że amerykańska popkultura nie wydobrzała jeszcze z obsesyjnego lęku przed maccartyzmem, cały czas kuli się ze strachu przed „polowaniem na czarownice”. Nawet pomimo tego, że część z nich rzeczywiście odprawiała swoje czerwone sabaty ze śmiertelnym wrogiem ich kraju. To główna, typowo amerykańska klisza, na jakiej Nolan próbuje uwiecznić swojego bohatera – ideowego i niewinnego naukowca, pragnącego jedynie postępu, pokoju i dobra ludzkości, niesprawiedliwie oskarżanego przez opanowanych antysowiecką obsesją, przygłupich konserwatystów.
Ale jest i klisza druga, chronologicznie wcześniejsza i dużo ciekawsza. Projekt „Manhattan” realizowany był na pograniczu amerykańsko-meksykańskim, najbardziej dzikim z Zachodów. Ośrodek badawczy w Los Alamos do złudzenia przypomina scenografię westernu. Żona głównego bohatera, gdy wjeżdża na teren ośrodka, zauważa kąśliwie: „Brakuje tu jeszcze tylko saloonu”. A sam Oppenheimer, kiedy przestaje się przebierać za żołnierza i zgodnie z radą jednego ze współpracowników „jest sobą”, naciąga kapelusz na czoło gestem, którego nie powstydziłby się Lucky Luke. A wszystko to na tle zachodzącego słońca.
Mit westernu, zdekonstruowany wielokrotnie przez amerykańską popkulturę, m.in. w serialu „Breaking Bad” czy powieściach Cormaca McCarthy’ego (zarówno serial, jak i powieści umiejscowiono w stanie Nowy Meksyk, po sąsiedzku z Los Alamos), w filmie Nolana powraca na poważnie. Amerykańska mitologia została bowiem zbudowana na archetypie samotnego kowboja, wkraczającego do miasta rządzonego bezprawiem, jedynie z rewolwerem przy pasku. Staczającego pojedynek z przeważającymi siłami zła, zaprowadzającego z powrotem spokój i bezpieczeństwo. Ale duchowy kryzys USA, utrata poczucia własnej misji objawiły się w „Trylogii pogranicza”, „Krwawym południku” czy serialu Vince’a Gilligana (którego główny bohater, genialny chemik produkujący metamfetaminę, przybiera jako przestępczy pseudonim nazwisko Wernera Heisenberga, pracującego nad wynalezieniem bomby atomowej dla nazistowskich Niemiec, pojawiającego się nawet przez moment w filmie Nolana) w poczuciu, że nie ma już „tego złego”, któremu można by wypowiedzieć pojedynek. Że zło rozlało się zbyt szeroko, jest czymś immanentnie ludzkim, nie da się położyć mu raz na zawsze kresu. Nie istnieje jedna taka kula, która celnie wystrzelona zaprowadziłaby z powrotem sprawiedliwość na Dzikim Zachodzie. Tymczasem Oppenheimer zostaje przez Christophera Nolana konsekwentnie wykreowany na ostatniego z kowbojów. Twórcę tej właśnie jednej „kuli”, która raz wystrzelona zakończy wszystkie wojny, otworzy erę wiecznego pokoju.
Ale zanim jeszcze seans dobiegnie końca, ów mit raz jeszcze, już chyba naprawdę ostatni, rozleci się w pył, nad dziełem naszego fizyka kowboja zawiśnie bowiem pytanie, czy będzie ono końcem wojen, czy może raczej końcem świata. Pytanie – wciąż jeszcze – bez odpowiedzi.
Autor
Jan Maciejewski
Stały felietonista „Rzeczpospolitejˮ i magazynu „Plus Minusˮ. Były redaktor naczelny wydawanych przez Klub Jagielloński „Pressjiˮ. Publikował na łamach portalów: Teologia Polityczna, Rebelya, Klub Jagielloński oraz w pismach „Do Rzeczyˮ, „Wszystko co najważniejszeˮ i „Lidove Novinyˮ. Nakładem wydawnictwa Teologii Politycznej ukazała się jego książka „Milczenie katedryˮ.
Trwa ładowanie...