(Fot. ze zbiorów autora)
O ile poszukiwaliśmy dotąd w powieściach historycznej prawdy i jej napędowej, geograficznej siły, traktując bohaterów jako pewne naczynia znaczeń, pośredników w docieraniu do tego, „o co chodziło” w konkretnym miejscu i czasie, tak w „Sprawie pułkownika Miasojedowa” przestrzenie te ustępują ludzkiej naturze. Tutaj liczą się ludzie: pojedynczy bądź zebrani w bezosobowy tłum – lecz zawsze ludzcy właśnie, szargani emocjami, cierpiący na wspólne nam wszystkim przywary, niezależnie od tego, który z narodów wydał ich na ten świat. Oto powieść, w której u Mackiewicza miesza się to wszystko, co go definiowało: nieufność względem wielkich narracji; niechęć do nacjonalizmów; instynktowny, tradycyjny (rzec można: nieideologiczny) liberalizm; przede wszystkim zaś graniczące z obsesją przywiązanie do prawdy i sprawiedliwości, dwóch rzeczy, których w historycznej sprawie Miasojedowa z całą pewnością zabrakło.
A kimże był ten Miasojedow, zapytacie? Jakiej nieludzkiej zbrodni dopuścił się ten potwór, ten okrutnik, że nawet ci, którzy przez chwilę mieli z nim styczność, powinni byli zawisnąć, zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu? Czemu winny był człowiek, któremu przyszło ponieść najsurowszą karę, a który na swoich bliskich – ba, nawet pucybuta! – sprowadził podejrzenie, rozpacz i śmierć?
By opowiedzieć o jego losach, Mackiewicz zabiera nas do carskiej Rosji początku XX wieku, gdy wojna japońska dobiegła kresu, a rewolucyjne nastroje zaczynały dopiero bulgotać po kątach. To w tych okolicznościach poznajemy Sergiusza Miasojedowa, oficera żandarmerii carskiej, który już zaraz, już wkrótce – w 1915 roku – oskarżony zostanie o szpiegostwo, skazany i powieszony, co autor wykłada nam już na samym wstępie. Mackiewicz nie tworzy sztucznie napięcia, nie mami nadzieją: wręcz przeciwnie, od samego początku wiemy dokładnie, dokąd zmierzamy.
Nie mamy też złudzeń co do tego, kim jest nasz główny bohater. Jego obraz daleki jest od ckliwości, nieupiększony, „nieuczesany” – autor ani przez moment nie stara się sprawić, byśmy zapałali do niego szczególną sympatią (to zresztą charakterystyczna cecha Mackiewiczowskiej prozy: nie tworzy on postaci po to, byśmy je lubili lub nie). Jest, jaki jest, chciałoby się rzec – jest, jaki był. Miewał kochanki, kantował, bywał karierowiczem, a jego hulaszcze życie często sprawiało mu mniejsze lub większe problemy. Wśród wszystkich jego przywar i błędów brakowało jednak tego, za co ostatecznie pozbawiono go życia: nigdy nie był szpiegiem.
To właśnie wokół tej niesprawiedliwości buduje Mackiewicz cały utwór, to w niej poszukuje uniwersalnej prawdy, odnoszącej się nie tylko do tego zdarzenia, tego momentu w historii, lecz do ludzi w ogóle. Jakże łatwo to przyszło – wskazuje. Jak łatwo urobiono ludzką masę, by rzuciła się na Miasojedowa z całą zażartością, podkręcaną antysemickimi i antyniemieckimi nastrojami. Jak niewielu trzeba było dowodów – wystarczyły podejrzenia, plotki, konieczność znalezienia winnego bieżących klęsk i porażek, do której to roli idealnie nadawał się człowiek nienależący ani do elit, ani do ludu. Przy lekturze wracają wersy José Ortegi y Gasseta, rozprawiającego się w „Buncie mas” z tyranią kolektywności, która to właśnie decyduje o przebiegu „Sprawy…” i losie wszystkich jej bohaterów.
Mackiewicz zabrał się za sprawę Miasojedowa, wykorzystując pełnię swego reporterskiego warsztatu, dopracowywanego przez lata w wileńskim „Słowie”. Zafascynowany tematem, badał kolejne akta i dokumenty, obalał wcześniejsze ustalenia, podważając wreszcie wydany przed laty wyrok. Precyzyjnie, krok po kroku przeprowadza czytelnika przez kolejne elementy oskarżenia, rekonstruuje kolejne sceny procesu, które ze strony na stronę wydają się nie tylko coraz bardziej absurdalne, coraz bardziej przypadkowe, ale nade wszystko – coraz bardziej przerażające. Nie sposób bowiem nawet na chwilę zapomnieć, że rozegrały się naprawdę.
Zachwyty nad warsztatem reporterskim Mackiewicza i fakt autentyczności przedstawianych wydarzeń nie powinny przesłaniać jednak faktu, że obcując ze „Sprawą…”, obcujemy przede wszystkim z wielką powieścią rodem z XIX wieku, w której pobrzmiewają wciąż echa klasycznej literatury rosyjskiej, brytyjskiej czy francuskiej, snujących opowieści o ludzkim losie w oderwaniu od narodowych interesów (Mackiewicz sam ironizuje w posłowiu, że polski czytelnik przyzwyczajony jest do czytania po polsku wyłącznie o Polakach). Odkładając książkę, nie sposób bowiem nie stwierdzić, że każdy, wszędzie, przy odpowiednim splocie wydarzeń mógłby się stać nowym Miasojedowem.
Być może dlatego właśnie Mackiewiczowi tak zależało na przypomnieniu tej historii. Być może dlatego także, że i jego dotknęła niesprawiedliwość podobnego rodzaju – choć mniej straszliwa w swych skutkach. Osamotniony, napisał opowieść o losach osamotnionego.
Z pewnością warto pamiętać o nich obu.
Autor
Olga Kowalska
Filolog literaturoznawca. Ukończyła filologię polską I stopnia oraz filologię romańską II stopnia na Uniwersytecie Gdańskim. Twórczyni bloga literackiego i towarzyszącego mu kanału YouTube http://WielkiBuk.com, który prowadzi od 2012 roku. Recenzentka i promotorka literatury. Prowadzi spotkania autorskie, wywiady z pisarzami oraz warsztaty związane z promowaniem marki osobistej w sieci. Na co dzień pracuje w małej firmie zajmującej się usługami multimedialnymi.
Trwa ładowanie...