Rewizja doktryny Mieroszewskiego i Giedroycia potrzebna od zaraz. Część 1

Obrazek posta

Jerzy Giedroyć w siedzibie Instytutu Literackiego przy Avenue de Poissy 91, gdzie mieszkał od 1954 roku (fot. PAP/CAF)

 

Sam fakt istnienia niepodległych sąsiadów miał odsuwać od Polski niebezpieczeństwo ponownego starcia z Rosją. Koncepcja opierała się – w ogromnym uproszczeniu – na założeniu, że Rosja nie jest w stanie stanowić dla Polski zagrożenia, jeżeli oba państwa będzie przedzielał pas niezależnych krajów powstałych z byłych republik sowieckich. We wprowadzaniu tej doktryny w życie celem Polski już w nowej sytuacji geopolitycznej po rozpadzie imperium sowieckiego było zarówno wspieranie powstania tych państw, jak i dbanie o dobrosąsiedzkie stosunki, aby Litwa, Białoruś i Ukraina nie wpadły z powrotem w orbitę Rosji.

Skutkiem ubocznym realizacji takiego programu było to, że Polska nie tworzyła elementów nacisku politycznego na elity nowych państw, dbając o ich „podmiotowość” rozumianą właśnie przez pryzmat braku „imperialistycznych” zachowań Rzeczypospolitej kojarzących się z przeszłością.

Kluczem było pojednanie i porozumienie Polski z narodami „ULB” (Ukraina, Litwa, Białoruś) oparte oczywiście na uznaniu nieodwracalności zmian terytorialnych, które nastąpiły w wyniku II wojny światowej. I na pogodzeniu się Polaków z utratą wschodnich obszarów buforowych (a tym samym znaczących bardzo wiele dla Polaków miast – Wilna Lwowa) oraz na rezygnacji z polskiej przewagi gospodarczej i cywilizacyjnej (i rezygnacji ze starań o jej odbudowanie) na wschodzie. To miał być fundament pojednania ze wschodnimi sąsiadami Polski i w konsekwencji współpracy z nimi w celu utrwalenia niepodległości przez narody pomostu bałtycko-czarnomorskiego podporządkowane wcześniej Związkowi Sowieckiemu.

Teraz o tym nie pamiętamy, ale po wojnie światowej, jeszcze w latach 50. i 60. XX wieku było to stanowisko prekursorskie na tle ówczesnej powszechnej opinii środowisk politycznych polskiej emigracji niepodległościowej w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, która nie chciała rezygnować z polskiej dominacji politycznej na wschodnich obszarach buforowych dawnej Rzeczypospolitej, a przynajmniej na ich części.

 

W rezultacie w roku 1974 roku na łamach „Kultury” sformułowana została dla polskiej myśli politycznej doktryna geopolityczna przyszłego niepodległego państwa polskiego. Doktryna Mieroszewskiego i Giedroycia najbliżej odpowiadała polskiej wielkiej strategii na Wschodzie prowadzonej przez rządy w Warszawie po 1989 roku, zarówno w aspekcie bezapelacyjnego wspierania niepodległości państw buforowych, jak i „eksportu” zachodniości do Rosji, czyli próby jej demokratyzacji.

 

Mieroszewski uważał, że problem imperialnej Rosji w dalszym ciągu, nieustannie i w każdych czasach jest i będzie dla niepodległej Polski, w jakimkolwiek miałaby ona być kształcie, aktualny i wymagający rozwiązania. Proponował zatem „eksport europejskości”, co miałoby neutralizować zgubne skutki mechanizmów komunizmu, zarówno wewnątrz imperium, jak i w państwach satelickich. Tego zadania miała się podjąć Polska jako państwo najbardziej zbliżone do Zachodu – zarówno pod względem geograficznym, jak i kulturowym.

 

Juliusz Mieroszewski (fot. wikipedia.org)

 

Szczegółowe przyjrzenie się doktrynie pozwala natomiast dostrzec dodatkowe elementy, chyba często niewystarczająco rozważane w polskiej myśli politycznej po 1989 roku, za to dzisiaj arcyważne.

 

Dlatego zachodzi potrzeba rewizji utartego jej rozumienia i wyznaczenia tym samym nowej wielkiej strategii Rzeczypospolitej wobec Wschodu w drugiej i trzeciej dekadzie XXI wieku.

 

Otóż według Mieroszewskiego wschodnie obszary buforowe polskich Kresów determinują historię Rzeczypospolitej, skazując naszą ojczyznę na pozycję satelity lub imperializm. Warto tu zacytować obszerne fragmenty publikacji Mieroszewskiego „Rosyjski «kompleks Polski» i obszar ULB” ze względu na doniosłość stwierdzeń, a nawet bardziej na aktualizującą się w drugiej (i zapewne trzeciej) dekadzie XXI wieku sytuację napięcia na pomoście bałtycko-czarnomorskim: „Warunkiem satelickiego statusu Polski jest wcielenie narodów ULB do Rosji. Jest szaleństwem uznanie, że uznaniem problemów Ukrainy, Litwy i Białorusi za wewnętrzną sprawę rosyjską Polska może wyprostować swoje stosunki z Rosją. Rywalizacja z Rosją na tych obszarach między Polską a Rosją miała zawsze na celu ustalenie przewagi, a nie dobrosąsiedzkich stosunków.

Dla Rosji wcielenie państw ULB jest niezbędnym warunkiem do zredukowania Polski do statusu satelickiego. W perspektywie Moskwy Polska musi być satelicka w takiej czy innej formie. Historia uczy Rosjan, że Polska niepodległa zawsze sięgała po Wilno i Kijów i usiłowała ustalić swoją przewagę na obszarze ULB. To równe jest z likwidacją pozycji Rosji imperialistycznej w Europie. To równa się z tym, że Polska nie może być niepodległa, jeśli Rosja ma zachować swój status imperialny w Europie. Z perspektywy Warszawy jest tak samo – tylko w drugą stronę.

 

Szukaliśmy przewagi w ULB czy to wojskowo, czy federacyjnie, ponieważ historia uczy, że Rosja na tych obszarach jest przeciwnikiem nie do pokonania.

 

I można oczekiwać tylko niewoli. Nawet bez II wojny światowej niepodległość Polski byłaby zagrożona, ponieważ zwyciężyliśmy w 1920 roku pod Warszawą, a nie pod Kijowem. Nawet bez Stalina byłby wyścig zbrojeń i redukcja Polski do roli protektoratu przez Rosję samą czy z Niemcami”.

Kontynuował Mieroszewski: „Wydaje się, że o ile Rosjanie nigdy nie doceniali Ukraińców i nie doceniają ich nadal, o tyle zawsze przeceniali i nadal przeceniają Polaków. Widzą nas zawsze jako rywali aktywnych lub tylko potencjalnych – niemniej zawsze jako rywali – Chruszczow wprawdzie zezwolił na wywiezienie Panoramy Racławickiej ze Lwowa, lecz kategorycznie odradzał pokazywanie jej polskiej publiczności, to będzie przypominało walkę z Rosją. Słynny epizod z wystawieniem Mickiewiczowskich Dziadów był na tym samym tle. Rosjanie zawsze będą się bali powstania narodowego Polaków. Naród polski zawsze odgrywał poważną rolę w historii rosyjskiej i jest rzeczą niezbędną, byśmy dokładnie poznali perspektywy, poprzez które Rosjanie na nas patrzą.

Litwinow mówił o odbudowie polskiego imperium z XVI i XVII wieku, co nam wydaje się komiczne, lecz dla Litwinowa, w przeciwieństwie do nas, wiek XX był ciągiem XVI i XVII wieku, z tą samą tradycyjną problematyką, nie wyłączając problematyki polskiej.

 

Podobnie jak carowie – Stalin, Litwinow i Breżniew uważali i uważają, że na obszarach ULB mogą panować albo Polacy, albo Rosjanie.

 

Nie ma historycznego trzeciego rozwiązania: istnieje wybór tylko między imperializmem polskim a rosyjskim. Rosjanie nas przeceniają, bo patrzą z perspektywy historycznej. Polacy natomiast są dumni, a częściej sentymentalni, ale uważają naszą imperialną historię za niemającą nic wspólnego z dzisiejszą rzeczywistością. Przez 300 lat mieliśmy przewagę na Wschodzie. Potem po pokoju Grzymułtowskiego Rosja miała przewagę. Albo my, albo oni, więc nie ma normalizacji. Polacy, podobnie jak i Rosjanie, nie wierzą w trwałe rozwiązanie”.

 

To jest w mojej ocenie najważniejsza część myśli Mieroszewskiego, a jej aktualność widać obecnie gołym okiem, wręcz bije nas ona po oczach, zwłaszcza gdy oceniamy ostatnie 30 lat naszej polityki na wschodzie.

 

Warto wrócić na chwilę do lat 90. XX wieku. U szczytu możliwości realizacji aspiracji Polski przyłączenia się do Zachodu z pociągnięciem za sobą całego pomostu bałtycko-czarnomorskiego, czyli właśnie 25 lat temu, w momencie największego upadku Rosji i realnej smuty za rządów Borysa Jelcyna, liczba ludności tej części Europy na pomoście bałtycko-czarnomorskim była większa niż liczba ludności Rosji. Łączny PKB ogólny krajów Międzymorza wynosił o 16,5 procent więcej niż ówczesny całkowity PKB rosyjski, będący właśnie wtedy na dnie upadku, zanim rozpoczęło się odbijanie się od dna za rządów Putina.

Z perspektywy 30 już prawie lat należy stwierdzić, że byliśmy zbyt pasywni (na co skarżył się sam Giedroyć w licznych wywiadach po 1991 roku) i zbyt mocno akcenty położono nad Wisłą na eksport „zachodniości”. W wyniku porzucenia przez Polskę zachowań, które mogłyby uchodzić za „imperialne”, zbyt mało zadbano o uzyskanie realnych wpływów na żywotnie ważny dla Polski obszar buforowy, przede wszystkim na Białorusi w kierunku na bramę smoleńską czy też na Ukrainie. Zaniedbano w ten sposób troskę o polskie bezpośrednie pole bezpieczeństwa, a co z tym idzie – o budowanie związanej z tym polskiej hard power.

Brak takiego podejścia uzależnia Polskę od zmienności celów polityki Zachodu, jego niezależnych od Polski ewentualnych wewnętrznych podziałów, a przede wszystkim od jego niegwarantowanej przecież na zawsze siły geopolitycznej. To właśnie siłami Zachodu prowadziliśmy naszą politykę „zachodniości” i demokratyzacji, a może lepiej powiedzieć: forsowaliśmy ją poprzez rozmaite instytucje zachodnie.

 

Polska polityka zagraniczna polegała na dążeniu do przystąpienia do świata wolności strategicznych przepływów, którego klucze miał Zachód, i tym samym do adaptowania rozwiązań zachodnich oraz spełnienia kryteriów przystąpienia do NATO i UE.

 

W jej najambitniejszym wymiarze wobec Wschodu polityka ta przejawiała się w próbie „używania” potęgi materialnej i instytucjonalnej Zachodu do promowania rozszerzania wpływów Zachodu w państwach położonych na wschód od Polski, w szczególności oczywiście na pomoście bałtycko-czarnomorskim i w byłym Związku Sowieckim. W tym były realizowane zarówno elementy koncepcji powojennej Mieroszewskiego i Giedroycia, jak i niektóre elementy koncepcji przedwojennych – na przykład koncepcji ABC czy ruchu prometejskiego, mające na celu maksymalne osłabienie wrogiego imperium lądowego na Wschodzie poprzez wspieranie niepodległości licznych narodów w tym imperium uwięzionych.

 

Przy czym w odróżnieniu od przeszłości nie polegano na sile własnej, ale próbowano zaprzęgać do tej polityki siłę poszczególnych państw, organizacji czy instytucji Zachodu, co zresztą dawało czasem pozytywne (przyjęcie Polski i państw bałtyckich do NATO i UE), a czasem rozczarowujące Polskę rezultaty (integracja Gruzji i Ukrainy).

 

Z perspektywy czasu dyskusyjne jest, czy uprawianie takiej polityki, a przede wszystkim właściwe zrozumienie znaczenia Białorusi dla bezpieczeństwa Polski, było w sposób wystarczający forsowane. Pytanie, czy polska polityka nie była jedynie przedłużeniem konstruktywistycznego, opartego na systemie zachodnim, konceptu z hasłami konieczności wprowadzenia na Białorusi demokracji liberalnej i nawoływaniem do idących w tym kierunku reform politycznych.

 

Czy nie było może bardziej potrzebne większe skupienie się na zrozumieniu buforowego znaczenia obszaru Białorusi jako przestrzeni zamykającej bramę smoleńską na dawnym polskim teatrze wojny, od której zabezpieczenia zależy istnienie i prawidłowe funkcjonowanie niepodległej Polski.

 

Już to samo w sobie wystarczy, by po 1991 roku uczynić przestrzeń państwowości Białorusi (a nie konkretnych rozwiązań ustrojowych) obiektem starań polityki polskiej bez względu na reformy polityczne i ład wewnętrzny panujący w tym kraju.

Zresztą podobno demokratyczne władze nowo powstałej Białorusi zaraz po białowieskim rozpadzie Sowietów proponowały władzom niepodległej Rzeczypospolitej powołanie wspólnej z Mińskiem unii celnej i gospodarczej. To umożliwiłoby zbudowanie jednej przestrzeni gospodarczej pomiędzy Odrą a Dnieprem i Dźwiną, a kto wie, co mogłoby to przynieść jeszcze.

Upadły Związek Sowiecki i słaba Rosja, która się wyłoniła po jego rozpadzie, borykająca się z irredentą wewnętrznych republik/prowincji i kolapsem gospodarczym, nie miała zasobów geopolitycznych, by temu pomysłowi wówczas przeciwdziałać, a poziomy rozwoju Polski i Białorusi nie różniły się znacząco, co czyniło pomysł unii na pomoście bałtycko-czarnomorskim realnym. Swoją drogą w Warszawie do dzisiaj wspomina się inne propozycje upadających elit sowieckich dotyczące uzgodnień w sprawie wspólnej z Warszawą regulacji kwestii Ukrainy i stabilizacji obszarów buforowych pomiędzy Polską a Rosją, o których stabilność decydenci (jeszcze sowieccy rozpadającego się imperium) obawiali się w latach 1991–1992.

 

Elitom Rzeczypospolitej zabrakło 30 lat temu odwagi, a może raczej po prostu wyobraźni, by wraz z upadkiem rosyjskiego projektu imperialnego w sowieckim wydaniu zbudować pomost bałtycko-czarnomorski z prawdziwego zdarzenia.

 

Ponoć w Warszawie panowała prawdziwa trwoga, że Związek Sowiecki jednak się odbuduje i zmiażdży raczkującą polską niepodległość, którą śniliśmy od września 1939 roku. Po ludzku można taką postawę zrozumieć – w końcu kilkadziesiąt lat niewoli pod butem sowieckiego imperium kontynentalnego nie przygotowuje w sposób wystarczający na przełomy geopolityczne. Na momenty, gdy wiele spraw, o których wcześniej nawet nie marzono, jest nagle „na stole”.

W polskiej debacie to novum, ale w razie dalszego łamaniu ładu światowego i rozstrzygnięcia sprawy pomostu bałtycko-czarnomorskiego z pogwałceniem aspiracji poszukiwania jedności i konsolidacji pomostu oraz odrębności jego wszystkich elementów od Rosji, może to doprowadzić do dezintegracji wspólnych celów polityki europejskiej, ponieważ ta kwestia dotyczyć będzie żywotnego interesu Rzeczypospolitej, która natychmiast poczuje, że jej interesy nie są obsługiwane.

 

Brak jedności pomostu może więc pchnąć Warszawę na drogę konfrontacji z polityką Francji czy Niemiec jako centrum decyzyjnego Unii Europejskiej w wypadku niemieckiej niechęci wobec obsłużenia interesu państw pomostu lub, co gorsza, chęci dogadania się z Rosją i podziału stref wpływów, do czego dąży Moskwa.

 

Jednocześnie zapewne zachęci to mocarstwa spoza regionu (na pewno USA, może w przyszłości Chiny, a także Turcję) do interwencji w sprawy pomostu w celu kontrowania coraz aktywniejszej polityki Rosji i Niemiec na pomoście, gdzie kumulują się rosnące przepływy strategiczne w Eurazji.

 

Cenę tego napięcia pomiędzy mocarstwami płacą najczęściej narody frontowe i organizmy peryferyjne położone daleko od centrów decyzyjnych w Berlinie, Moskwie, Pekinie czy Waszyngtonie.

 

Można tylko dodać, że dziś sprawy te stają się jeszcze bardziej aktualne niż po II wojnie światowej, gdy istniało zwycięskie mocarstwo sowieckie aż po Łabę, a rząd w Warszawie akceptował status Polski jako satelity.

Tu się też prosi zgryźliwy komentarz, że Mieroszewski chyba jednak nie przewidział, że Polacy, wchodząc do NATO i UE, uwierzą w „słodkim” czasie adopcji strategicznej przez Zachód, że rozwiązaniem „na zawsze” wobec zarysowanego przez Mieroszewskiego dylematu rozstrzygającego o życiu państwa polskiego będą powyższe geopolityczne konstrukty sojusznicze (NATO) i wspólnotowe (Unia Europejska).

O ile okazały się one pomocne przy tworzeniu przestrzeni do konsolidacji gospodarczej i ogólnego rozwoju Polski, o tyle nie wyręczą jednak rządu polskiego od własnej polityki wobec Wschodu, opartej na interesach polskich, z własnymi źródłami zasobowymi i zadaniowaniem tej polityki.

Dalej pisał Mieroszewski: „Przewagę Rosjan potwierdziła HISTORIA, która nasze walki i powstania obróciła wniwecz.

 

Lecz większość Polaków nie wierzy, byśmy kiedykolwiek mogli zdobyć przewagę nad Rosją, a dzieckiem tej niewiary jest mentalność satelicka i serwilizm. Można dodać, niestety, utrwalona silnie w Polakach”.

 

Zważywszy na okoliczności i czasy, w których Mieroszewski pisał te słowa, koncepcja z obszarem buforowym dla Polski mogła być uważana za anachronizm.

 

Jeszcze bardziej pachniało fantazją stwierdzenie Mieroszewskiego, że można odepchnąć Rosję z rogatek Przemyśla po Smoleńsk. A przecież po 1991 roku tak się de facto stało.

 

Co by było, gdyby odpadająca od Związku Sowieckiego Białoruś bardziej stanowczo dokonała na początku 1992 roku orientacji na Zachód przez Polskę i przeforsowała na Polsce utworzenie unii gospodarczej na obszarze od Odry po Dźwinę, bramę smoleńską i błota Polesia nad Prypecią? Taka kwestia nie byłaby w tamtym czasie, w kontekście upadku przestrzeni postsowieckiej i rosyjskiej jelcynowskiej smuty, przy ówczesnym potencjale gospodarczym Polski i Białorusi, czystą abstrakcją, a fundamentalnie zmieniłaby dynamikę geopolityczną pomostu bałtycko-czarnomorskiego.

Oto prosty przykład skutków decyzji z lat 1991–1992. Brak neutralizacji buforowej przestrzeni Białorusi, a dodatkowo istnienie enklawy kaliningradzkiej, zarówno odciąga Polskę jako główną siłę lądową NATO na wschodniej flance od ewentualnej pomocy Bałtom, jak i zmusza do skupienia się na najważniejszym problemie bramy smoleńskiej. Zmusza też prawdopodobnie do dzielenia sił polskich na trzy części: na kierunku północnym, północno-wschodnim i wschodnim.

Rosjanie zaś będą się obawiali, że Polacy dokładnie właśnie z tych samych powodów będą dążyli do wyeliminowania obwodu kaliningradzkiego i wypchnięcia z niego Rosjan, co poprawiłoby obiektywnie sytuację wojskową Rzeczypospolitej. Stwarza to potencjał braku zaufania i nadmiernego rozchwiania sytuacji bezpieczeństwa w tej części Europy, zwłaszcza w razie dalszego rozpadania się obecnego ładu. Rosjanie mogą myśleć, że Polska, po wyeliminowaniu enklawy kaliningradzkiej i po zawartym po zwycięskiej wojnie pokoju znacząco poprawiłaby całą swoją sytuację strategiczną, nie mając granicy z Rosją. Styczność z polityką rosyjską zachodziłaby jedynie przez niegdysiejsze strefy buforowe dawnej Rzeczypospolitej, stanowiące oddzielne państwa między Bałtykiem a Morzem Czarnym, co było marzeniem Giedroycia i Mieroszewskiego w XX wieku.

 

Autor

Jacek Bartosiak

Założyciel i właściciel Strategy&Future, autor książek „Pacyfik i Eurazja. O wojnie”, wydanej w 2016 roku, traktującej o nadchodzącej rywalizacji wielkich mocarstw w Eurazji i o potencjalnej wojnie na zachodnim Pacyfiku, „Rzeczpospolita między lądem a morzem. O wojnie i pokoju”, wydanej w 2018 roku, i „Przeszłość jest prologiem" z roku 2019.

 

Jacek Bartosiak

Zobacz również

Weekly Brief 15–21.02.2020
Weekly Brief 8-14.02.2020
Interesy Ameryki są wieczne. Doktryna Monroego

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...