Interesy Ameryki są wieczne. Doktryna Monroego

Obrazek posta

Na opanowanie tej bazy ogromny wpływ miał fakt, że od samego początku państwowości wśród elit amerykańskich istniało głębokie zrozumienie tego, jakie są warunki konieczne do podtrzymania istnienia oraz wzrostu siły Stanów Zjednoczonych Ameryki. Pierwszym wyrazem tego zrozumienia był zakup Luizjany.

 

Drugi element to doktryna Monroego, będąca przejawem tego samego sposobu myślenia. Skąd się wzięła i co oznacza ta doktryna, a także dlaczego pozostaje wciąż aktualna?

 

Korzenie doktryny Monroego

Nazwa doktryny pochodzi od nazwiska piątego prezydenta Stanów Zjednoczonych Jamesa Monroego, który sprawował swój urząd w latach 1817–1825. Był to czas, w którym mocarstwa europejskie próbowały wrócić do starych dobrych porządków sprzed zawieruchy rewolucji francuskiej oraz wojen napoleońskich. Monarchie Starego Kontynentu zawiązały w tym celu Święte Przymierze, którego celem było tłumienie wszelkich ruchów republikańskich.

Obejmowało to również (mniej lub bardziej poważne) plany interwencji Świętego Przymierza w zbuntowanych koloniach hiszpańskich i portugalskich, od Kalifornii przez Meksyk aż po Ziemię Ognistą na krańcach Ameryki Południowej.

Oczywiście w rzeczywistości nie chodziło o przywrócenie w nich panowania monarchów Portugalii i Hiszpanii, ale o dokonanie nowego podziału stref wpływu. Był to dodatkowy cel monarchów, obok stłamszenia groźnej zasady republikańskiej.

Szczególnie Rosja, na której tronie zasiadał podówczas car Aleksander I, spoglądała łakomym okiem na wybrzeża Pacyfiku na kontynencie północnoamerykańskim, mając już przyczółki w regionie. Plany interwencyjne i potępienie ruchów niepodległościowych w obu Amerykach zostały jawnie ogłoszone w liście cara Aleksandra skierowanym do amerykańskiego prezydenta Jamesa Monroego.

Podobnie Francja miała zdradzać zamiary odbudowy swojego imperium kolonialnego, przynajmniej według Anglików, którzy swoją oceną podzielili się z amerykańskim ambasadorem w Londynie Richardem Rushem. Ten z kolei przekazał wieści do Waszyngtonu w liście z 19 sierpnia 1823 roku (do wątku brytyjskiego jeszcze wrócimy).

 

Obawy Waszyngtonu

W korespondencji z 17 października 1823 roku skierowanej do jednego z ojców amerykańskiej niepodległości Thomasa Jeffersona prezydent Monroe wyłożył sedno swoich zmartwień związanych z planami Świętego Przymierza.

 

„Powinniśmy ogłosić – pisał Monroe – że będziemy traktować interwencję mocarstw Europy, a w szczególności ich atak na kolonie, jako atak na nas samych, zakładając, że jeśli się powiedzie [atak Europejczyków na kolonie hiszpańskie – K.G.], to rozciągnie się on też na nas”.

 

Jeszcze jaśniej Monroe przedstawił sprawę w liście napisanym tego samego dnia do innego byłego prezydenta USA Jamesa Madisona: „Nie mam wątpliwości, że jeśli powiedzie im się z koloniami, to w następnej kolejności zaatakują nas”.

 

Innymi słowy Monroe przewidywał, że jeśli ruchy rewolucyjne i niepodległościowe zostaną stłumione na innych obszarach obu Ameryk, to wrogie zasadzie demokracji monarchie Europy uzyskają dogodną pozycję do przeprowadzenia ataku na Stany Zjednoczone.

 

Odbite z rąk rewolucjonistów dawne kolonie hiszpańskie będą mogły posłużyć do inwazji na USA. Po upadku rewolucyjnej Francji to właśnie przykład Stanów Zjednoczonych jako kraju republikańskiego był źródłem inspiracji dla ludów żyjących pod berłem monarchów. Starcie USA z mapy świata stanowiłoby dobitny dowód, że z monarchami nie można wygrać.

Podobnie John Calhoun, sekretarz wojny, na spotkaniu gabinetu prezydenta 26 listopada 1823 roku wyraził opinię, że ostatecznym celem Świętego Przymierza jest uderzenie w Stany Zjednoczone. „Będziemy musieli walczyć na własnym brzegu o nasze [republikańskie – K.G.] instytucje” – miał powiedzieć Calhoun do innych członków rządu.

Ciekawe było tutaj stanowisko Johna Quincy’ego Adamsa, sekretarza stanu, czyli szefa amerykańskiej dyplomacji. Adams na tym samym spotkaniu z jednej strony stwierdzał, że jakoś szczególnie nie wierzy w to, aby państwa europejskie chciały najechać Stany Zjednoczone, ale z drugiej strony przedstawił niepokojącą wizję rozbioru hiszpańskiego imperium kolonialnego między Rosję i Francję, do których – chcąc nie chcąc – przyłączy się Wielka Brytania.

 

„Rosja może wziąć Kalifornię, Peru, Chile, Francja – Meksyk, w którym, jak wiemy, spiskuje, aby ustanowić monarchię z księciem z domu Burbonów, a także Buenos Aires. I w końcu Wielka Brytania […], nie mogąc oprzeć się rozbiorowi, weźmie wyspę Kubę jako swój udział” – wyjaśniał John Quincy Adams. W ten sposób Stany Zjednoczone zostałyby otoczone przez potencjalnie wrogich sąsiadów.

 

Jeszcze gorzej byłoby – wyjaśniał John Quincy Adams – gdyby Wielka Brytania zdecydowała się na samodzielne stawienie oporu Świętemu Przymierzu i „dzięki swemu panowaniu na morzach” odniosła zwycięstwo. Wtedy cała Ameryka Południowa zostałaby poddana Wielkiej Brytanii.

 

Impuls z Londynu

Wspólne wystąpienie przeciwko Świętemu Przymierzu zaproponowała Wielka Brytania w liście skierowanym przez swojego ministra spraw zagranicznych George’a Canninga z 20 sierpnia 1823 roku do ambasady USA w Londynie. Co takiego do ugrania miała Anglia, jeśli chodzi o Amerykę Południową?

Po pierwsze Canninga martwił (jak to zawsze u Anglików) potencjalny wzrost potęgi mocarstw kontynentalnych względem Wielkiej Brytanii. W rozmowie z ambasadorem USA Canning wskazywał przecież, iż Francja może podjąć próbę zagarnięcia dla siebie kolonii hiszpańskich.

Po drugie wyrwanie kolonii hiszpańskich w Ameryce Południowej z zależności od metropolii oznaczało otwarcie ich na wolny handel, w którym pierwsze skrzypce odgrywała Wielka Brytania. Trzeba pamiętać, że był to czas polityki merkantylizmu, zgodnie z którą kolonie w zasadzie powinny były handlować albo tylko z metropolią, albo na przykład tylko przy wykorzystaniu statków pochodzących z kraju macierzystego.

Dlatego już w trakcie debaty w Izbie Gmin 23 lipca 1822 roku sir James Mackintosh, szkockiego pochodzenia prawnik, filozof oraz praktyk polityki, bez ogródek stwierdzał, że uznanie niepodległości państw Ameryki Łacińskiej leży w interesie handlowym Wielkiej Brytanii. Widział to też sam Canning, który w notatce z 14 kwietnia 1824 roku wskazał, iż Anglia będzie dążyć do klauzuli najwyższego uprzywilejowania w traktatach handlowych z krajami Ameryki Południowej.

Dlaczego jednak strona angielska domagała się wspólnego wystąpienia z Amerykanami? Minister Canning w rozmowie z ambasadorem amerykańskim Rushem wyjaśniał, że odpowiedź ze strony Stanów Zjednoczonych będzie dodatkowym impulsem, który zniechęci Święte Przymierze do interwencji.

 

Canning wskazał (z pewnością chcąc przypodobać się Amerykanom, choć zapewne było w tym ziarno prawdy), że Przymierze będzie się obawiać nie tylko potęgi morskiej Royal Navy, ale też przecięcia swoich linii komunikacyjnych przez Marynarkę Wojenną USA.

 

W rzeczy samej amerykańska prasa, do której przeciekła część rozmów (np. gazeta „Boston Centinel”), z nieskrywaną dumą odnotowywała, że „jeśli Święte Przymierze spróbuje kontrolować przeznaczenie Ameryki Południowej, to spotka na swojej drodze nie tylko lwa [symbol Anglii – K.G.], ale też orła [symbol USA – K.G.]”.

 

Ameryka odpowiada mocarstwom Świętego Przymierza

Ówczesny szef amerykańskiej dyplomacji John Quincy Adams słusznie ocenił, że nie istnieją realne szanse na zamorską eskapadę państw europejskich, zwłaszcza że na jej drodze stanęłaby flota brytyjska, kontrolująca szlaki morskie.

Z tego względu Amerykanie mogli sobie pozwolić na dość asertywną odpowiedź. Sporządzenie tej odpowiedzi poprzedziły intensywne konsultacje w łonie rządu oraz zasięgnięcie przez prezydenta opinii u dwóch wspomnianych już nestorów amerykańskiego życia politycznego: Thomasa Jeffersona i Jamesa Madisona. Warto to odnotować, ponieważ fakt ten wskazuje na istnienie wśród elit politycznych w USA konsensusu co do podstawowych kierunków polityki zagranicznej.

Dodatkowo amerykańskie kręgi rządowe doszły do wniosku, że wspólna deklaracja z Brytyjczykami nie leży w ich interesie. Nie chciano, aby rząd w Waszyngtonie wyglądał jak młodszy brat Londynu.

Z tego względu Stany Zjednoczone samodzielnie przedstawiły swoje stanowisko w wystąpieniu prezydenta Jamesa Monroego z 2 grudnia 1823 roku.

To właśnie w tym przemówieniu zawarte zostały zasady określane jako doktryna Monroego.

Wedle słów prezydenta Monroego „kontynenty Amerykańskie przez wolny i niepodległy stan, który objęły i utrzymują, nie będą odtąd uważane za przedmiot przyszłej kolonizacji przez mocarstwa Europy”. A dalej: „nie możemy inaczej patrzeć na jakiekolwiek ingerowanie [w sprawy dawnych kolonii europejskich na kontynentach amerykańskich – K.G.] w celu uciskania ich albo ich kontrolowania w jakikolwiek sposób lub w jakimkolwiek zakresie przez którąkolwiek z potęg Europy niż jako na przejaw wrogich zamiarów wobec Stanów Zjednoczonych”.

Rzecz jasna prezydent Monroe zaznaczał, że Ameryka nie będzie ingerować w sprawy jeszcze podległych Europie kolonii, ale ciche założenie było takie, iż prędzej czy później same ogłoszą one niepodległość lub postanowią przyłączyć się do USA.

Mamy więc tutaj dwa elementy: swoisty zakaz ingerencji przez siły zewnętrzne w sprawy obu Ameryk i zwalczania tam zasad demokracji i republikanizmu, a nadto wprost wyrażone ostrzeżenie, iż taka ingerencja automatycznie będzie traktowana jako zagrażająca USA.

Również motywacja Amerykanów do ogłoszenia doktryny była podwójna. Z jednej strony jest to deklaracja obronna (w sferze ideologicznej oraz w sferze strategicznej), a z drugiej następuje zakreślenie sobie przez Stany Zjednoczone własnej strefy wpływów.

 

Dobitne ujął to John Quincy Adams przy okazji innych negocjacji z Brytyjczykami: „Zachowajcie to, co wasze [tj. Kanadę – K.W.], ale resztę kontynentu zostawcie dla nas”.

Tak powiedział ówczesny szef dyplomacji amerykańskiej.

 

Zresztą to właśnie John Quincy Adams sprzeciwiał się wspólnej deklaracji USA oraz Wielkiej Brytanii, ponieważ Anglicy zamieścili w projekcie punkt o tym, że oba kraje wyrzekają się same przyszłej ekspansji terytorialnej w Amerykach. Do czegoś takiego Stany Zjednoczone nie mogły się zobowiązać.

Bardzo ciekawa opinia na temat deklaracji prezydenta Monroego znalazła się w jednej z gazet – „Saint Louis Enquirer”. Redaktor porównał wystąpienie Monroego do słów civis romanus sum (łac. ‘jestem obywatelem rzymskim’), które w świecie starożytnym stanowiły oświadczenie o nietykalności, także pod adresem obcych ludów, swoistą groźbę, że ktokolwiek tknie obywatela Rzymu, spotka się z jego stanowczą odpowiedzią.

Jakkolwiek historycy amerykańscy słusznie wskazują, że samo przemówienie prezydenta Monroego nie miało mocy sprawczej, tak minister Canning w prywatnych notatkach uznawał je za „ostateczny cios” zadany inicjatywie Świętego Przymierza. Przy czym w rzeczywistości inicjatywa ta upadła bardziej z powodu oporu brytyjskiego czy świadomości monarchów Europy, jakie trudności logistyczne i koszty wiązałyby się z interwencją w Ameryce Południowej.

 

Doktryna Monroego trwa w czasie

W podstawowym zrębie doktryna Monroego jest więc wyrażeniem prostej i oczywistej zasady, zgodnie z którą Stany Zjednoczone muszą – w aspekcie geograficznym – utrzymać swoje terytorium i swoje sprawy z dala od wszelkich potencjalnych zewnętrznych zagrożeń, poza zasięgiem ewentualnych silnych przeciwników.

 

Dzięki temu mogą posiadać bezpieczną bazę w postaci swojego imperium lądowego, a także kontrolować sytuację w bezpośrednim otoczeniu. To wymaga powstrzymywania zewnętrznych wpływów w regionie.

 

To z tego względu w połowie XIX wieku Stany Zjednoczone sięgnęły po terytoria Teksasu czy Kalifornii, należące do niepodległego Meksyku. Amerykanie wiedzieli, że Meksyk nie będzie w stanie ich utrzymać, więc albo te prowincje same wybiją się na niezależność i będą potencjalnie mogły służyć, na przykład państwom europejskim, do balansowania potęgi USA, albo w ogóle bezpośrednio zostaną przejęte przez mocarstwa Europy.

Prezydent USA James K. Polk w swoim wystąpieniu dokładnie 22 lata po ogłoszeniu doktryny Monroego (czyli 2 grudnia 1845 roku) przywoływał tę zasadę w następujących słowach: „Nasza rosnąca wielkość jako narodu ściąga uwagę mocarstw Europy, a ostatnio ukuto w niektórych z nich doktrynę <<równowagi sił>> dla tego kontynentu w celu zrównoważenia naszego wzrostu. Stany Zjednoczone […] nie mogą w ciszy pozwolić na europejską ingerencję na kontynencie północnoamerykańskim i jeśli podjęta zostanie próba takiej ingerencji, to będą gotowe odeprzeć ją…”.

Z kolei w okresie wojny secesyjnej na zasady wynikające z doktryny Monroego powoływał się Abraham Lincoln, wyjaśniając przyczyny, dla których nie można pozwolić stanom południowym na swobodne odłączenie się od Unii. „Naród, który trwa w stanie wewnętrznego podziału, zostaje wystawiony na brak szacunku ze strony zagranicy, a jedna strona, jeśli nie obie, prędzej czy później sięga po zewnętrzną interwencję” – mówił Lincoln w przemówieniu na zakończenie pierwszego roku prezydentury.

Kto inny, amerykański dyplomata w Londynie James Motley, między innymi w takich słowach tłumaczył czytelnikom „Timesa” brak zgody Północy na secesję Południa: „W przypadku nieszczęścia wojny z […] Anglią lub Francją na przykład […] Unia, na swoim terytorium, do tej pory nie do zdobycia, będzie otwarta dla floty i wojsk działających w sojuszu z wrogą <<Konfederacją>> [czyli państwem stworzonym przez stany niewolnicze – K.G.]”.

Na doktrynę Monroego Stany Zjednoczone powoływały się w trakcie kolejnych kryzysów, nie tylko w XIX, ale też w XX wieku. Kiedy Związek Sowiecki  rozpoczął przesuwanie środków wojskowych na Kubę, prezydent John F. Kennedy 29 sierpnia 1962 roku użył następujących słów:

 

„Doktryna Monroego oznacza [to samo – K.G.], co oznaczała, odkąd prezydent Monroe i Johny Quincy Adams ją sformułowali, i to dlatego sprzeciwiamy się rozszerzaniu przez zagraniczne mocarstwo swoich sił na zachodnią półkulę i to dlatego sprzeciwiamy się temu, co dzieje się teraz na Kubie”.

 

Współcześnie sekretarz stanu w administracji Baracka Obamy John Kerry jeszcze w 2013 roku ogłosił, że „era doktryny Monroego dobiegła końca”. Jednak sekretarz Kerry zdążył już przejść na polityczną emeryturę, a doktryna nie tylko pozostaje wciąż aktualna, ale wobec rosnącej potęgi Chin jest coraz częściej przywoływana.

 

Prezydent Trump w słowach skierowanych do Zgromadzenia Ogólnego ONZ stwierdził: „Od czasów prezydenta Monroego jest formalną polityką naszego kraju odrzucanie ingerencji obcych państw na tej półkuli i w nasze własne sprawy”.

 

Słowa te były skierowane pod adresem Rosji, która próbuje mieszać w polityce wewnętrznej USA. Ale adresatem słów prezydenta były też Chiny – intensywnie inwestujące w regionie Ameryki Południowej, na poziomie biznesowym, umów zbrojeniowych czy po prostu pożyczek dla niechętnych Waszyngtonowi reżimów.

W podobnym tonie wypowiedział się wcześniej były już sekretarz stanu Rex Tillerson. Tillerson stwierdzał: „Nasz region musi starannie strzec się dalekich potęg, które nie odzwierciedlają podstawowych wartości podzielanych w tym regionie […] dzisiaj Chiny uzyskują przyczółek w Ameryce Łacińskiej. Używają narzędzi ekonomicznych do wciągnięcia regionu w swoją orbitę. Pytanie brzmi: za jaką cenę?”.

Jak więc widać, doktryna Monroego zostanie z nami na dłużej, ponieważ wyraża prawidłowe odczytanie i zrozumienie żywotnych interesów Stanów Zjednoczonych przez pryzmat ich przestrzeni.

 

Parafrazując Lorda Palmerstona: interesy Ameryki na półkuli zachodniej, w tej bazie operacyjnej Stanów Zjednoczonych, „są wieczne”.

 

Podobnego odczytania, sformułowania „polskiej doktryny Monroego” chciał w okresie międzywojennym Adolf Bocheński. Pytanie brzmi: czy możemy pokusić się o to, by zadać pytanie, jakie interesy Rzeczypospolitej „są wieczne”? Tego próbuje dokonać Strategy&Future.

 

Autor

Kuba Gąsiorowski

Doktor nauk prawnych, specjalista w zakresie historii amerykańskiej myśli politycznej i prawnej, autor książki „Projekt Ameryka". Alumn stypendium Polsko-Amerykańskiej Komisji Fulbrighta, które odbywał w Waszyngtonie. Publikował na portalach Klubu Jagiellońskiego, Nowej Konfederacji i w dzienniku „Rzeczpospolita". Adwokat działający w handlu międzynarodowym. Nominowany do nagrody Rising Stars 2019 „Dziennika Gazety Prawnej" i wydawnictwa Wolters Kluwer.

 

Kuba Gąsiorowski

Zobacz również

Rewizja doktryny Mieroszewskiego i Giedroycia potrzebna od zaraz. Część 1 (Audio)
Igor Zagrebelny „Międzymorze. Szansa prawie utracona”. Recenzja
S&F Hero: Ameryka w Eurazji. Część 4

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...