Strategy&Future. O Nuclear Sharing słów kilka

Obrazek posta

Albert Świdziński 

Pojawienie się tematu Nuclear Sharing w głównym nurcie debaty publicznej w Polsce jest zjawiskiem paradoksalnie w równym stopniu w pełni przewidywalnym, co przełomowym. To dobrze, że o kwestii rozszerzonego odstraszania nuklearnego zaczyna się w Polsce rozmawiać; natomiast przebieg tej debaty jest mikrokosmosem szerszego zjawiska, jakim jest kształt debaty o strategii i bezpieczeństwie Rzeczypospolitej.

Pojawienie się na horyzoncie poznawczym polskich elit kwestii Nuclear Sharing jest przewidywalne, bo jest wynikiem relatywnego słabnięcia Stanów Zjednoczonych. To z kolei skutkuje wzrostem napięć w systemie międzynarodowym; rezultatem tego jest większa gotowość tych państw, które są niezadowolone z zajmowanej przez siebie pozycji, do kwestionowania porządku międzynarodowego – w tym siłą.

Czymże jest agresja Rosji na Ukrainę, jeśli nie próbą wymuszenia akceptacji posiadania przez to państwo własnej strefy wpływów, a więc osiągnięcia celu stanowiącego antytezę zasad postzimnowojennego porządku międzynarodowego (nieżyczliwi mogliby zauważyć, że strefę wpływów miały prawo posiadać wyłącznie Stany Zjednoczone)?

Wraz ze wzrostem napięć w systemie międzynarodowym te państwa, które są najbardziej zagrożone agresją konwencjonalną silniejszych od siebie graczy, zaczynają poszukiwać narzędzi pozwalających im na poprawienie swojego bezpieczeństwa. A ponieważ najpewniejszym, najbardziej ultymatywnym z tych narzędzi jest broń jądrowa, na całym świecie – od Niemiec po Koreę Południową – zaczynają się dyskusje nad wiarygodnością parasola nuklearnego roztaczanego przez Stany Zjednoczone nad ich sojusznikami, innymi alternatywnymi rozwiązaniami (debata w Europie nad francuską bronią jądrową w służbie Europy) i wreszcie nad zasadnością opracowania własnej broni jądrowej. Państwa chronione wcześniej przez amerykański parasol nuklearny, widząc słabnięcie swojego patrona i wynikające z tego faktu rosnące koszty, które musiałby ten patron ponieść w ich obronie, po prostu obawiają się porzucenia.

Nie jest to zjawisko nowe; wystarczy wspomnieć, że gdy na przełomie lat 60. i 70. XX wieku zachwiała się wiarygodność Stanów Zjednoczonych w Azji Wschodniej, o własnej broni jądrowej myśleli (tak, jak czynią to i teraz) południowi Koreańczycy, rozpoczynając zresztą w pełnej tajemnicy przed USA własny program jądrowy. Sięgnijmy głębiej; gdy pod koniec lat 50. ZSRR uzyskał zdolność do bezpośredniego zagrożenia kontynentu amerykańskiego dzięki rakietom balistycznym (a tym samym przeterminowała się Eisenhowerowska doktryna zmasowanego odwetu), dokładnie takie same dyskusje toczyły się – i to z dużym wigorem – w Niemczech Zachodnich. Wówczas to Niemcy Zachodnie, obawiając się utraty wiarygodności amerykańskiego odstraszania nuklearnego oraz dysproporcji sił konwencjonalnych pomiędzy Układem Warszawskim a NATO, bardzo poważnie myślały o wejściu w posiadanie broni jądrowej, czego za wszelką cenę próbowali im zabronić Amerykanie, grożąc im porzuceniem – czyli zostawieniem na pastwę Sowietów. Lęki Niemców były w pełni zrozumiałe, Amerykanów również; na myśl o broni jądrowej w rękach Niemców w latach 50. Sowietów trafiał szlag, co w praktyce mogło prowadzić do uderzenia przez Moskwę na Zachód – czego oczywiście nie chcieli Amerykanie. Innymi słowy, Amerykanie byli przeciwni temu, aby jeden z ich sojuszników podjął działania, które obiektywnie poprawiłyby jego sytuację bezpieczeństwa – bo oznaczałoby to, że pogorszyła się ich własna sytuacja bezpieczeństwa.

Reasumując: od Arabii Saudyjskiej po Niemcy, od Korei Południowej po Polskę debaty o broni jądrowej powróciły – to zjawisko nieuchronne, i w pełni przewidywalne.

Jednakże fakt, że i w Polsce politycy zaczynają ten temat dostrzegać, jest przełomowy. Z drugiej strony politycy czynią to bardzo późno, nie rozumiejąc właściwie wcale powodów, dla których w Nuclear Sharing nie są. W rezultacie możemy obserwować, jak bezradnie zmagają się z nowym w ich umysłach dysonansem poznawczym pomiędzy „rewolucyjną teorią”, w myśl której układy o bezpieczeństwie zbiorowym są opartym na wartościach magicznym kręgiem przyjaciół, oddanych sobie „jeden za wszystkich, wszystkich za jednego”, a „rewolucyjną praktyką”, która wskazuje, że pomimo doskwierającego im coraz mocniej poczucia zagrożenia ich partnerzy… wróć, sojusznicy jakoś nie są skorzy do podjęcia takich działań, które ułagodziłyby ich lęki.

Gdyby Polscy politycy i analitycy publicznych środków analitycznych nieco wcześniej i nieco bardziej krytycznie przyglądać się zaczęli logice i zasadom odstraszania nuklearnego i przeprosili się z realizmem, z pewnością uświadomiliby sobie dwie rzeczy. Po pierwsze, że amerykańskie i NATO-wskie gwarancje rozszerzonego odstraszania nuklearnego są sformułowane – całkowicie świadomie – nieprecyzyjnie, a zdolności USA w tym zakresie są dalece nieadekwatne. Po drugie, że Stany Zjednoczone oraz NATO nie przejawiają najmniejszej ochoty, aby swoje gwarancje rozszerzonego odstraszania nuklearnego uwiarygodnić – i nie jest to błąd wynikający z nieświadomości istnienia tego problemu, ale raczej świadomie prowadzona polityka, choć wspomagana być może pewnymi poglądami ideologicznymi administracji Joe Bidena. Administracja Bidena zrobiła, co mogła, aby ukatrupić program SLCM-N, a więc niestrategicznych głowic jądrowych osadzonych na rakietach manewrujących przenoszonych przez okręty podwodne; administracja Bidena starannie unikała podjęcia jakichkolwiek działań, które nawet w przybliżeniu mogłyby być uznane za symetryczną reakcję na rozmieszczenie rosyjskiej broni jądrowej na Białorusi (to ostatnie jest, nawiasem mówiąc, przykładem, że nie tylko Amerykanie mają program Nuclear Sharing). Doktryna deklaratywna NATO w zakresie odstraszania nuklearnego nie uległa żadnym znaczącym zmianom od 2010 roku – od czasów słynnego „resetu” relacji NATO i Rosji. Do dzisiaj NATO nie wypowiedziało aktu stanowiącego NATO–Rosja, tym samym cementując charakter Sojuszu Północnoatlantyckiego jako de facto sojuszu dwóch prędkości, w którym starzy członkowie mają pełne prawa (m.in. do uczestnictwa w Nuclear Sharing czy do stałego stacjonowania wojsk USA i NATO na ich terytorium), ale nowi już nie. To wszystko są banały, oczywistości, które w Polsce uchodzą jednak za coś, o czym nie trzeba głośno mówić – pod groźbą ostracyzmu i zarzutów o „podważanie wiarygodności NATO”.

Gdyby zaś pracę tę wykonał pierwszy z brzegu umiejący wklepać w Google słowa „Nuclear Sharing procedures” stażysta, o dziesiątkach pracowników publicznych instytucji analitycznych nie wspominając – uświadomiliby sobie, że dołączenie nowego państwa do programu Nuclear Sharing wymaga, przynajmniej formalnie, nie tylko zgody Stanów Zjednoczonych, ale też wszystkich innych państw należących do NATO-wskiej Nuclear Planning Group (składającej się ze wszystkich państw Sojuszu, z wyjątkiem Francji). Podobnie pobieżna lektura dokumentów zamieszczonych na stronie NATO pozwoliłaby zrozumieć, że wyłącznym dysponentem broni jądrowej pochodzącej z zasobów Nuclear Sharing byłyby Stany Zjednoczone – aż do momentu, gdy Kongres USA nie zadecydowałby o wybuchu tzw. general war. Co dokładnie znaczy „general war” – nie wiadomo; nie jest to termin, którego definicja byłaby gdziekolwiek podana, właśnie dlatego, aby w grę nie wchodził jakikolwiek automatyzm, ale aby deklaracja taka zawsze była w pełni świadomym aktem politycznym. Zapis ten jest dodatkowo koniecznością wynikającą z Traktatu o nieproliferacji (NPT), który zabrania właśnie takich działań, jak dzielenie się przez państwa nuklearne swoimi zasobami z innymi krajami. Sposobem na obejście tego Traktatu jest jego wykładnia interpretacyjna zaproponowana przez USA, w myśl której przestaje on obowiązywać w czasie wojny (notabene to tylko interpretacja USA, nie zapis Traktatu). Nawet jednak gdyby Kongres uznał, że doszło do wybuchu „general war”, zgodę na ewentualne użycia broni jądrowej z zasobów Nuclear Sharing musiałby wyrazić nie tylko prezydent USA, ale też premier Wielkiej Brytanii, a plany jej użycia musiałyby uzyskać „wyrażoną explicite zgodę Nuclear Planning Group”. Natomiast dołączenie Polski do programu Nuclear Sharing wymagałoby nie tylko odejścia od postanowień Aktu Stanowiącego, ale też byłoby możliwe wyłącznie, gdyby dwa organy NATO – Higl Level Group (której przewodzą Amerykanie) oraz wspomniana wyżej Nuclear Planning Group – wyraziły na to zgodę. Gdyby tylko perwersyjnie naiwne rozumienie rzeczywistości, które reprezentują polskie elity, nie przesłaniało im obrazu rzeczywistości, szybko uświadomiłyby one sobie, że można i powinno się wątpić w gotowość państw europejskich do zaakceptowania takiej propozycji, szczególnie gdyby się miało w pamięci obawy Europejczyków przed eskalacją konfliktu na Ukrainie.

W tej sytuacji charakteru groteskowo-naiwnej fanfaronady nabiera deklaracja prezydenta Dudy, który ogłosił wszem wobec, że Polska „gotowa jest” na dołączenie do programu Nuclear Sharing. Prawdziwe pytanie brzmi jednak, czy Nuclear Sharing jest gotowe na dołączenie Polski – odpowiedź na nie brzmi: nie. Pamiętajmy, że nie był to pierwszy raz, kiedy polscy politycy podnosili tę kwestię; uczynił to w ubiegłym roku ówczesny premier Mateusz Morawiecki. Odpowiedzią na słowa Morawieckiego była cisza – i prawdopodobnie byłoby też tak w wypadku deklaracji prezydenta Dudy, gdyby do tablicy nie został wywołany John Kirby, rzecznik Rady Bezpieczeństwa Narodowego, który powiedział, że „nie ma nic do powiedzenia [w kwestii uczestnictwa Polski w NATO Nuclear Sharing], nie rozmawiamy o takich rzeczach”. Można zaproponować kontrę – i taka narracja jest przez niektórych powtarzana – że tak naprawdę właściwą interpretacją słów Kirby’ego jest, że Amerykanie nie komentują tych doniesień publicznie, co w domyśle może oznaczać, że za zamkniętymi drzwiami toczą się na ten temat rozmowy. Może i tak jest… Natomiast warto pamiętać, że odstraszanie ma sens tylko i wyłącznie wtedy, gdy adwersarz jest świadomy, że ktoś próbuje go za pomocą danego narzędzia odstraszyć; jeżeli nie wie o jego istnieniu, to siłą rzeczy nie może czuć się odstraszony.

Zarówno słowa prezydenta Dudy, jak i wysiłki podejmowane przez polskie publiczne ośrodki analityczne w celu uargumentowania przez Polskę swojego stanowiska (sprowadzające się do tłumaczenia Amerykanom, że mamy się czego obawiać, a dzięki uczestnictwu w Nuclear Sharing będziemy bezpieczniejsi), pokazują fundamentalny błąd w rozumowaniu. Jeżeli prezydent Duda chciałby poprawić bezpieczeństwo Polski, to powinien być świadomy, że postępowanie grzecznie i układnie nie jest ku temu narzędziem, dlatego że w wypadku odstraszania nuklearnego (konwencjonalnego zresztą też) poprawienie sytuacji bezpieczeństwa Polski spowoduje pogorszenie sytuacji bezpieczeństwa i ograniczenie miejsca do manewru politycznego naszych sojuszników.

W obecnych realiach Polska nie ma szans na dołączenie do programu Nuclear Sharing właśnie dlatego, że realnie poprawiłoby to naszą sytuację bezpieczeństwa. Nawet nie dlatego, że realnie moglibyśmy myśleć o jej użyciu w obronie swoich interesów, ale dlatego, że byłby to dowód determinacji USA na gotowość do przyjścia nam z pomocą „z automatu”, bez ważenia tej decyzji pod kątem kosztów politycznych, prawdopodobieństwa odniesienia sukcesu czy ryzyka, że interwencja ta skutkować będzie trudną do kontrolowania eskalacją. Sytuując broń jądrową na terytorium Polski, Amerykanie sygnalizowaliby, że akceptują ryzyko eskalacji konfliktu z Rosją i swojego uczestnictwa w nim bez pełni kontroli nad tym procesem. Tworzyłoby to z kolei poważne dylematy dla Rosjan, nie tylko polityczne, ale też operacyjne, chociażby dlatego, że musieliby się zastanawiać, czy atakować miejsca składowania broni jądrowej – ryzykując dalsze zaognienie konfliktu z Amerykanami – czy też nie. Ale wówczas ryzykowaliby, że te zasoby jednak zostaną wobec nich wykorzystane.

Czysto teoretycznie, Polska miała większe szanse na dołączenie do programu Nuclear Sharing w szczycie jednobiegunowej chwili, czyli wtedy, gdy potrzebowała Nuclear Sharing najmniej. Zasadniczo zarówno traktaty rozbrojeniowe, jak i mechanizmy rozszerzonego odstraszania nuklearnego mają taką przykrą właściwość, że są najbardziej wiarygodne (w wypadku rozszerzonego odstraszania) i osiągalne (w wypadku porozumień rozbrojeniowych) wówczas, gdy właściwie nie są specjalnie potrzebne. W słodkich czasach końca jednobiegunowej chwili (której towarzyszył, nie wolno o tym zapominać, reset relacji Stanów Zjednoczonych z Rosją, realizowany również przez ich klientów, w tym „na odcinku polskim”) nikomu nawet do głowy by nie przyszło wątpić w amerykańskie gwarancje rozszerzonego odstraszania nuklearnego. Kiedy nikt ich nie testował, a ich wiarygodność mierzona była wyłącznie deklaracjami, wydawały się solidne jak granit, a Amerykanie zdawali się gotowi umierać za nasze bezpieczeństwo zawsze i wszędzie, i każdym kosztem własnym. Fakt, że polskie władze w atawistycznym odruchu wynikającym z braku bezpieczeństwa uznają za stosowane ubiegać się o ich wzmocnienie, a Amerykanie nie przejawiają najmniejszej ochoty, aby nasze lęki ukoić, jest tego najlepszym dowodem.

Podobnie traktaty rozbrojeniowe, które historycznie były i dalej są wynikiem, a nie przyczyną ocieplenia relacji pomiędzy USA a Rosją (lub ZSRR). Jak zauważył Colin Gray, w momentach największych napięć,  gdy są potrzebne najbardziej, traktaty rozbrojeniowe są niemożliwe do zawarcia; dodać do tego można, że kiedy możliwe staje się ich zawarcie, są one mało potrzebne. Przebieg wojny na Ukrainie, w którego toku zarzucone zostały właściwie wszystkie porozumienia rozbrojeniowe, ograniczające zbrojenia i budujące zaufanie obowiązujące dotąd pomiędzy USA a Rosją, pokazują z kolei, że te porozumienia rozbrojeniowe, które zostały zawarte w szczęśliwszych, bardziej stabilnych czasach, mają tendencję do umierania śmiercią naturalną, gdy zaczyna brakować zaufania pomiędzy ich sygnatariuszami. Bruno Tertrais ujął tę zależność w formie prawdziwie francuskiego bon motu: traktaty rozbrojeniowe są „niemożliwe, gdy są przydatne, bezużyteczne, gdy są możliwe”.

Klęska, jaka stała się udziałem polskiej polityki zagranicznej ostatnich 30 lat w każdym właściwie wymiarze, z polityką wschodnią na czele, którą eksperci publicznych instytucji z pełną świadomością i determinacją „outsourcowali” instytucjom międzynarodowym i partnerom zachodnim, powinna być wystarczającym dowodem, że sprawczości w sojuszach nie uzyskuje się spolegliwością. To, że takim dowodem nie jest, pokazuje, że nic z wyjątkiem całkowitej wymiany elit, nie tylko politycznych, ale również analitycznych, połączonej z ich napiętnowaniem i infamią, nie pozwoli na zmianę tej skrajnie nieefektywnej i niebezpiecznej metody prowadzenia przez Polskę polityki międzynarodowej.

O tym jednak, jak daleko od stanu tego jesteśmy, niech świadczy reakcja ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego na słowa prezydenta Dudy; w duchu prawdziwie propaństwowym i ponadpartyjnym stwierdził on bowiem, że „prezydentowi Dudzie już mówiono [tj. mówili zagraniczni partnerzy – przyp. A.Ś.], że nie ma na to szans, i ma o tym nie mówić”. Innymi słowy, minister Sikorski skrytykował nieprzemyślaną deklarację prezydenta Dudy z pozycji jak w żarcie, którego puentą są słowa „ale wstyd przed Ryśkiem”, za nic mając fakt obiektywnego stanu zagrożenia jego ojczyzny.

Działania polskich elit są więc pierwotnym, ledwie wyartykułowanym krzykiem realizmu – jednak to kiełkujące dopiero poczucie, że coś tu nie gra, to zbyt mało, aby zasłużyć sobie na miano męża stanu, o zapewnieniu Polsce bezpieczeństwa nie wspominając.

Albert Świdziński Program nuklearny Strategia nuklearna Słownik terminów strategii nuklearnej S&F Hero Polska Świat

Zobacz również

S&F Hero: Przepływy strategiczne (Podcast)
Strategy&Future. Jacek Bartosiak czyta swój tekst "Obrona cywilna dla Rzeczypospolitej" (A...
Strategy&Future. Jacek Bartosiak i zespół S&F rozmawiają o sytuacji na granicy i potrzebie...

Komentarze (1)

Trwa ładowanie...