Skandaliczny mobbing na Uniwersytecie Medycznym we Wrocławiu.
To jest profesor Paweł Tabakow, wybitny neurochirurg, który jako pierwszy na świecie wraz ze swoim zespołem, przeprowadził operację rekonstrukcji rdzenia kręgowego. O tym, że postawił na nogi sparaliżowanego człowieka dziesięć lat temu dowiedział się cały świat.
Kiedy w 2014 roku robiłam z nim wywiad dla Dużego Formatu Gazety Wyborczej (a jeszcze wtedy nie był profesorem) powiedział mi:
"To potworne uczucie decydować o czyimś losie. Było już na mnie wiele nacisków. Telefony z ministerstwa z prośbą o zoperowanie kogoś bliskiego. Odmawiałem. Gdyby sam prezydent zadzwonił, powiedziałbym mu tak samo. Przyszedł do mnie przecież zupełnie mi nieznany Dariusz Fidyka i potrzebowałem trzech minut, żeby wiedzieć, że to będzie właśnie ten pacjent".
Ten fragment ukazał się w gazecie nieco zmodyfikowany, ale w całości pozostał w moim archiwum. Dziś przypominam go, ponieważ ten znakomity lekarz, który dla wielu pacjentów jest ostatnią deską ratunku, stał się ofiarą mobbingu, jakże często obecnego w polskim grajdole nie tylko medycznym. Podcinanie skrzydeł ludziom wybitnie zdolnym, wielkim osobowościom i nietęgim umysłom stało się w Polsce bezkarne, a ci, którzy biorą w tym udział, to niemal osobny think-tank.
Teraz profesor Paweł Tabakow złożył przeciwko Uniwersytetowi Medycznemu we Wrocławiu pozew o zapłatę 150 tys. złotych tytułem odszkodowania za mobbing ze strony rektora tej uczelni, profesora Piotra Ponikowskiego.
W kwocie roszczenia zawarte jest też wynagrodzenie, którego rektor polecił nie wypłacić znanemu lekarzowi. Paweł Tabakow najpierw nie mógł doczekać się konkursu na kierownika Katedry Neurochirurgii, a potem konkurs został z dnia na dzień odwołany – jak podaje zainteresowany – ponieważ jego konkurent, na którego stawiał rektor, popełnił błąd przy składaniu dokumentów do startu w konkursie.
Jednak odwołanie konkursu skutkowało tym, że Paweł Tabakow, decyzją rektora, przestał pełnić funkcję kierownika Katedry Neurochirurgii, przez co także nie została przedłużona mu umowa cywilnoprawna na wykonywanie zabiegów w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym.
Znany chirurg uważa, że rektor – pomimo werbalnych zapewnień o woli współpracy – doprowadził do zwolnienia lekarza ze szpitala, chciał też docelowo pozbawić go stanowiska kierowniczego na uczelni. Dlatego profesor Tabakow zdecydował się na skierowanie sprawy do sądu.
Pozwem, który opisuje szereg zachowań poniżających i pokazujących brak szacunku dla pracy lekarza, Paweł Tabakow chce walczyć o swoje dobre imię oraz dąży do uratowania dorobku swojego życia jako naukowca, bo przecież całe swoje życie zawodowe poświęcił badaniom naukowym pod egidą Wrocławskiego Uniwersytetu Medycznego.
Niebawem opublikuję wywiad z profesorem Tabakowem, a o przebiegu sprawy będę Państwa informowała na bieżąco, ponieważ z Uczelni nastąpił exodus wielu wybitnych lekarzy.
Poniżej do przeczytania nasza szalenie pasjonująca rozmowa sprzed dziesięciu lat:
NIE JESTEM KOWBOJEM NEUROCHIRURGII
W szumie informacyjnym, jaki powstał, mało kto może się zorientować, że to
pan jest architektem tego, co nazwano cudem: postawienia na nogi człowieka z
uszkodzonym rdzeniem kręgowym.
- Dziennikarze wolą rozmawiać z profesorami, a ja, chociaż tę metodę naprawy
rdzenia wymyśliłem, jeszcze profesury nie mam. Jakby nie dowierzali, że tak młody
człowiek jak ja (mam 39 lat) może być autorem takiego sukcesu.
Ale najpierw był profesor Geoffrey Raisman i jego szczury.
- Raisman jest światowej sławy neurobiologiem. Przez 40 lat eksperymentował z
opuszką węchową u zwierząt. Pobierał ją z mózgu i odkrył, że przeszczepiona
"naprawia" im uszkodzony rdzeń kręgowy. Kiedy byłem na studiach, trafiłem do koła
chirurgii urazowej i ortopedycznej, gdzie rekonstruowało się nerwy. I włókna tych
nerwów odrastały. Ciągle pytałem, że skoro można zregenerować nerwy, to jak to
jest z rdzeniem kręgowym. Wszyscy mówili: odbudowa rdzenia jest niemożliwa i
koniec. Zacząłem mnóstwo czytać i skupiłem się właśnie na grupie węchowych
komórek glejowych w mózgu, ponieważ one wydawały mi się najbardziej obiecujące.
Bardziej niż te pobierane z nosa.
Ile miał pan wtedy lat?
- 23. I dyskutowałem zażarcie z profesorami. Postanowiłem na własną rękę napisać
pracę do amerykańskiego czasopisma "Experimental Neurology", gdzie
wskazywałem właśnie komórki gleju węchowego jako takie, które mogą mieć
kliniczne zastosowanie. Dostałem recenzję, że podjąłem się bardzo trudnego
zadania, nie mając doświadczenia. Powiedzieli, żebym dalej prowadził badania w
tym kierunku i za jakiś czas spróbował jeszcze raz. To mnie nie zniechęciło. Od 1998
r. zebrałem w sumie ok. 200 opracowań o glejowych komórkach. O, te wszystkie
szuflady (podchodzi do pokaźnej komody w jego pokoju lekarskim w szpitalu ) są
wypełnione artykułami z całego świata. To wszystko są prace o doświadczeniach na
zwierzętach. Byłem jedyną osobą w Polsce, która wiedziała, co to są komórki gleju
węchowego i jak mogą działać. Zastanawiałem się, dlaczego inni tego nie czytają.
Dlaczego nie czytali?
- Ponieważ to wysokospecjalistyczna literatura dla naukowców, neurobiologów, a nie
dla lekarzy. Oni mają swoje badania laboratoryjne, zwierzątka, mikroskopy i pracują
na komórkach. Ale mało który klinicysta wie, co z tych badań wynika. Zacząłem
czytać to, co oni, i uczyłem się ich języka naukowego. Śledziłem, jak robią hodowle
komórkowe, jak się te komórki liczy, określa ich żywotność, i jakie są techniki
przeszczepu. Wreszcie - jakich narzędzi neurobiolodzy do tych przeszczepów
używają. Dzięki temu kilka lat później wiedziałem, jaki sprzęt wybrać do operacji
człowieka.
Słyszałam, że zaczął pan od wolontariatu.
- Pojawiłem się przed laty u profesora Włodzimierza Jarmundowicza, pokazałem mu
życiorys, dyplom, że bardzo dobrze się uczyłem, i powiedziałem, że interesuje mnie
problem neuroregeneracji, dlatego chciałbym zostać neurochirurgiem. Sprawdziłem
wcześniej, że to wybitny neurochirurg, znawca nerwów obwodowych i urazów
rdzenia. I śledziłem jego badania. Profesor potrzebował jednego dnia, żeby
przemyśleć moją propozycję: że moglibyśmy jako pierwsi na świecie przeszczepić
człowiekowi komórki gleju węchowego z mózgu do rdzenia kręgowego.
Który to był rok?
- Koniec 2001.
Ale etatu dla pana nie było. Z czego pan żył?
- Żona mnie utrzymywała. Powiedziałem jej, że mam unikalną możliwość współpracy
z profesorem Jarmundowiczem, i zrobię wszystko, żeby dostać się do pracy w tej
klinice. Ona pracowała wtedy w firmie farmaceutycznej i powiedziała, żebym
spokojnie skupił się na swoich planach. Ponieważ jestem w połowie Bułgarem (moja
mama jest Polką), wydawało mi się, że mam szanse na stypendium rządowe dla
obcokrajowców. Pojechałem do Warszawy i dowiedziałem się, że jako polskiemu
obywatelowi mi ono nie przysługuje. A bułgarskiego obywatelstwa nie mam, mimo że
20 lat mieszkałem w Bułgarii. Rodzice nie chcieli, żebym szedł do wojska.
Kończył pan w Sofii prestiżową szkołę średnią o profilu języka niemieckiego.
- Kształciła głównie tłumaczy i dyplomatów. Kiedyś miałem nadzieję, że pojadę do
Niemiec studiować medycynę. Ale okazało się, że w domu nie damy rady finansowo.
Została mi więc Polska albo Bułgaria. Zdawałem na medycynę w Bułgarii (gdzie było
20 osób na jedno miejsce) i przez konsulat do Polski. Dostałem się i tu, i tu.
Wybrałem medycynę we Wrocławiu, bo moi rodzice tu studiowali i dość długo
mieszkali.
Podczas konferencji prasowej wygłosił pan takie zdanie: "Nazywam się Paweł
Tabakow i jestem synem genialnego matematyka Iwana Tabakowa".
- Mój ojciec faktycznie jest geniuszem. Po pierwszym roku matematyki jako najlepszy
student wygrał stypendium i mógł wybierać między Związkiem Radzieckim, Węgrami
a Polską. Wybrał Polskę. Studiował na wrocławskiej Politechnice i już w latach 70. dostał
propozycję pracy na uczelni, ale służby bezpieczeństwa Bułgarii w trybie
pilnym poleciły go "zawrócić" do kraju. Komunistyczna Partia Bułgarska wytknęła mu,
że był w Polsce za długo. Miał przyjechać na studia, a on spędził tu w sumie 12 lat.
Odmówił współpracy z tamtejszymi służbami, które wzywały go do konsulatów w
celu wymuszenia różnych sprawozdań, i jako 37-letni naukowiec musiał wyjechać z
Polski. Kiedy wrócił, odebrano mu habilitację. Dziesięć kolejnych lat spędził na
ponownym jej robieniu. Pod koniec lat 80. został profesorem. Jak wyjeżdżał, moja
mama była w ósmym miesiącu ciąży. Urodziłem się już w Sofii. A dwa lata później
mój brat. Mama dość szybko się zaadoptowała. Pracowała w trybie weekendowym
przy centrum kultury polskiej ambasady w Sofii i uczyła dzieci z rodzin mieszanych
języka polskiego. W ten sposób nauczyła też nas.
Skromnie żyliście?
- Na tyle skromnie, że jednym z argumentów wyjazdu do Polski było, że nie będzie
nas nawet stać na podręczniki. A w Polsce taki student jak ja dostawał wysokie
stypendium socjalne, które było wielokrotnością najlepszego naukowego. Miałem
miesięcznie więcej pieniędzy niż mój ojciec jako profesor na uczelni w Sofii.
Rówieśnicy na studiach przyjęli mnie jak Polaka. Bardzo dużo Polsce zawdzięczam,
dlatego właśnie tu pracuję. Po latach, w 1997 roku, ojciec wygrał konkurs na
stanowisko na Politechnice Wrocławskiej i wrócili z mamą do Polski. On jest
specjalistą w dziedzinie sieci Petriego. Na całym świecie jest ich raptem kilkunastu.
Moja łatwość rozumienia profesora Raismana, wielkiego, ale trudnego naukowca,
brała się właśnie stąd, że ja podobnego całe życie miałem w domu.
A jak to wyglądało na co dzień?
- Ojciec zawsze żył według jednego schematu. Wstaje o stałej porze (5.25 jest na
nogach), według czasu letniego. Nigdy nie cofa zegarka na czas zimowy. Rano
półtorej, dwie godziny gimnastyki: pompki, przysiady, bieganie. Dopiero potem idzie
do pracy. O 21 kładzie się spać.
Pana też tak wychował?
- Nie, on nie wymaga od innych, żeby byli tacy sami. Ale nauczył mnie, że najlepsze
dla mózgu są ćwiczenia fizyczne. Hartują ducha i powodują, że człowiek radzi sobie
z każdym problemem. To wybitny człowiek, który żyje według własnych zasad.
Pieniądze nie mają dla niego większego znaczenia. Na zakupy trzeba go zabrać za
rękę. Pasuje i już chodźmy, mówi, bo ma już jakiś wzór w głowie. Zawsze nosi taki
maleńki notes z ołówkiem. I jak się go na moment zostawi w sklepie, to natychmiast
coś w nim pisze. Jedyną rzeczą, która go w życiu interesowała poza matematyką, to
była rodzina: my i mama. Gdyby on był neurochirurgiem, osiągnąłby o wiele więcej
ode mnie.
Kiedy spotkał pan profesora Raismana?
- W 2005 roku, na światowej konferencji o neuroregeneracji w Hongkongu.
Próbowałem zainteresować go tym, że chciałbym jego metodę pobierania opuszki
węchowej z mózgu u zwierząt i hodowli komórek zastosować u ludzi. Dwa lata była cisza.
Aż w końcu wysłał mi maila: będę w Warszawie, może przy okazji
przyjechałbym do Wrocławia zobaczyć wasze prace? Szok. Pojechałem po niego na
lotnisko, zaprosiłem na wykład do Instytutu Immunologii i Terapii Doświadczalnej.
Mało kto orientował się, że właśnie przyjechała do nas tak wielka sława. Bo nikt nie
znał komórek gleju węchowego. Ale im więcej ludzi mówiło, że nie wie, co to takiego,
tym bardziej się cieszyłem, że będę się tym zajmował. Profesor odwiedził nasze
laboratorium, zobaczył hodowle. Potem my, będąc na konferencji w Londynie,
odwiedziliśmy jego. Zaczęliśmy się kontaktować, choć profesor bardzo długo
zachowywał dystans.
Kiedy lody pękły?
- Trochę to trwało. W 2008 roku zrobiliśmy we Wrocławiu pierwsze dwie operacje
rdzenia, ale z pobraniem u pacjentów błony węchowej - i z niej wyhodowaliśmy
komórki.
Nie udały się.
- Udały, ale nie było to nic spektakularnego. U jednego pacjenta uzyskaliśmy tylko
lekkie przywodzenie nóg. W 2010 roku postanowiłem zaprosić prof. Raismana do
operacji na żywo kolejnego pacjenta. Po raz pierwszy klinicysta zaprosił naukowca,
żeby ten zobaczył, jak się operuje, a nie oglądał wyniki i zdjęcia. Przyjechał z innymi
neurobiologami do nowoczesnego szpitala, z salą za 7 mln złotych, która była klatką
Faradaya, tłumiącą pole elektrostatyczne, z najnowocześniejszym sprzętem, wielkim
ekranem plazmowym, na którym można było operację obserwować na bieżąco.
Razem z prof. Jarmundowiczem odsłoniliśmy rdzeń kręgowy i zaczęliśmy się
wkłuwać. Raisman widział, że wszystko jest idealnie zaplanowane, przemyślane.
Powiedziałem mu: proszę spojrzeć pod mikroskopem, jak wygląda podawanie
komórek. Był zachwycony. Wytrzymał całą operację - dziesięć godzin - na stojąco.
Powiedział: to, co robicie, sprawi, że okaleczeni ludzie zaczną chodzić. Prorocze
słowa. I wtedy te lody pękły. Profesor rano zapytał, czy możemy współpracować.
Dziennik "Le Figaro" zżymał się, dlaczego taka przełomowa operacja nie
odbyła się w jednej z wypasionych klinik w Londynie.
- To jest bardzo ważne pytanie. Trzeba je zadać profesorowi Raismanowi, który przez
wiele lat nie mógł nawiązać współpracy z brytyjskimi neurochirurgami.
Dlaczego?
- Spotkał na swojej drodze ludzi, którzy wiele się od niego nauczyli, a później chcieli
się go pozbyć i przejąć władzę nad jego laboratorium. Profesor Raisman pracuje za
darmo w University College London. Nie ma tam etatu nawet jako wykładowca. Jest
już na emeryturze, ma swój zespół neurobiologów, ale sam się utrzymuje. Ma bardzo
mocną pozycję ze względu na swoje osiągnięcia, choć wiele osób go tam nie chce.
Nic z tego nie rozumiem.
- Powiem inaczej: jego teorie są bardzo nowoczesne, a to godzi w przemysł komórek
macierzystych. Tam, gdzie jest biotechnologia, są potężne pieniądze i wielki biznes.
Można zrobić linię komórkową, a następnie ją sprzedawać. A z glejowych komórek
węchowych takiej linii zrobić nie można. Jeśli ktoś odkrywa, że glejowe komórki
działają, i to w taki sposób, to jest nóż w plecy dla całego biznesu komórek
macierzystych na świecie. Większość fundacji wydało miliony dolarów na wspieranie
hodowli komórek macierzystych, a profesor Raisman już od lat 80. mówi, że nie tędy
droga. Bo to są niezróżnicowane komórki, które nie stymulują bezpośrednio
regeneracji włókien, tylko zastępują obumarłe neurony. A w rdzeniu chodzi o
odbudowanie włókien, więc trzeba dać komórki podporowe, glejowe.
Amerykanie, podobnie jak inni specjaliści, są jednak sceptyczni, mówiąc, że po
jednej operacji nie można być pewnym, że już zawsze uda się postawić na nogi
człowieka siedzącego na wózku.
- Ale możemy odpowiedzieć Amerykanom, że jesteśmy pierwszymi lekarzami na
świecie, którzy odważyli się pobrać z mózgu ludzką opuszkę węchową, co trzeba
było zrobić już dziesięć lat temu. Oni wtedy byli do tego technologiczne
przygotowani.
Bali się?
- To strach przed otwarciem czaszki pacjenta bez patologii mózgu. Nie otrzymaliby
też zgody komisji bioetycznej na taki ruch. Bo jeśli można pobrać podobnie
wyglądające komórki z nosa, to po co człowiekowi otwierać czaszkę? Nikt tego przed
nami nie robił. Gdyby pan Dariusz Fidyka nie miał przewlekłego zapalenia zatok i
polipów, to nie dostałbym zgody na pobranie opuszki. Powiedziałem mu: "Ma pan tak
dobrze rokujące uszkodzenie rdzenia, że mogę panu pomóc, ale muszę otworzyć
czaszkę". Bo nie było to zmiażdżenie czy fatalne w skutkach rozerwanie rdzenia na
wielu centymetrach, lecz pięciomilimetrowa wyrwa w jednym segmencie. Aż się
prosiło, żeby te końce złączyć. Wyjaśniłem mu, że takie eksperymentalne operacje
były już robione na szczurach, i ja widziałem, jak te szczury potem chodziły. Zgodził
się.
Operował pan wcześniej te szczury?
- No pewnie. Zrobiłem z dr. Bogdanem Czapigą z Kliniki Neurochirurgii około 150
operacji na szczurach, żeby przetestować bezpieczeństwo sprzętu. Chodziło o to, by
udowodnić, że wielokrotne nakłuwanie rdzenia i podawanie komórek na wielu
głębokościach jest bezpieczne. I że niczego nie uszkodzimy. To był jeden z
warunków, który później okazał się kluczowy dla komisji bioetycznej. W ciągu sześciu
lat mojej specjalizacji przeprowadziłem też około 600 zabiegów, a przy 1500
asystowałem. Budowałem doświadczenie, ucząc się i obserwując najlepszych.
Musiałem wiedzieć, na czym polega praca neurobiologa, neurochirurga, a wreszcie
rehabilitanta, żeby po latach objąć koordynację zespołu, który przeprowadził tę
rewolucyjną operację. Po kilku latach, kiedy już wiedziałem, jak funkcjonuje hodowla
tych komórek, wybierałem z katalogów odpowiednie systemy do mikroiniekcji,
stosowane dotychczas w operacjach zwierząt. Wszystko można tak zaprogramować,
żeby nie robiła tego ludzka ręka. Wtedy jest bezpieczniej. W 2004 roku dostaliśmy
pierwszy grant i w jego ramach zakupiliśmy ten sprzęt. Potrafiłem nakręcić ludzi w
klinice. Zapaliłem ich do terapii komórkowej właśnie dlatego, że umiałem być tym
spiritus movens.
Ilu was było w zespole?
- 12. Ja byłem ogniwem spajającym całą pracę. Wiedziałem, co kto robi na każdym
etapie. Rozrysowałem w różnych kolorach, kto gdzie będzie stał podczas operacji. I
każdy przed operacją dostawał schemat. Mam przyzwoite umiejętności
neurochirurgiczne. Nie są jakieś wybitne. Jestem świadom swoich minusów. Ale u
większości pacjentów, do których się zabieram, mam dobry wynik.
Zauważyłam, że na portalu Znanylekarz.pl ma pan aż pięć gwiazdek.
- Tu nawet nie chodzi o umiejętności manualne, tylko o podejście do pacjenta.
Walczę o to, żeby nabrał do mnie zaufania, dlatego pan Darek zgodził się na
otwarcie czaszki.
Ależ pan jest apodyktyczny, tak wyczuwam.
- No jestem. Ale umiem przewidywać zdarzenia w trakcie operacji: kiedy może
nastąpić krwawienie lub inna komplikacja i jak tego uniknąć. Potrafię czytać cztery,
pięć kroków do przodu. Są lekarze, którzy operują na zasadzie: otworzy się i się
zobaczy. Nigdy nie zoperowałem pacjenta z biegu, o ile nie ratowałem życia.
Mówiłem (jeśli nie miałem planu): "Nie będę operował bez przygotowania. Muszę
dzień wcześniej przygotować pacjenta, popatrzeć mu w oczy, porozmawiać z nim,
zrobić schemat dojścia do mózgu. Nie mam prawa operować pacjenta, z którym nie
rozmawiałem o leczeniu".
Nie mają tu z panem w szpitalu kłopotów?
- Mają. Bo jak odmawiam, to szukają kogoś innego, kto idzie operować. Ale ja dzięki
temu nie mam żadnych spraw sądowych, bo każdą operację planuję krok po kroku.
Nawet jeśli zakończy się niepowodzeniem, nigdy rodzina nie ma pretensji, że nie była
informowana o ryzyku. Każda ryzykowna operacja może skończyć się
niepowodzeniem. To są niezwykle traumatyzujące chwile, miałem takich może dwie
na tych raptem 12 lat pracy. Nie znam neurochirurga bez niepowodzeń.
Skoro apodyktyczny, to chyba też umie pan być niemiły?
- Niestety. Instrumentariuszki potrafią nie odzywać się do mnie przez miesiąc. Albo
nie myją się ze mną do zabiegu. Jednej, która nigdy wcześniej nie była na
neurochirurgii i zaczęła w trakcie zabiegu robić niebezpieczne rzeczy, powiedziałem,
że niestety, ale może tylko lepić pierogi. I nie chcę jej widzieć na sali. Albo mam
zaplanowaną operację, ale w trakcie przygotowań dowiaduję się, że nie ma
niezbędnego sprzętu na sali operacyjnej. Wtedy potrafię przełożyć operację i czekać
tydzień, dwa na naprawienie. W terapii komórkowej każdy sprzęt mam razy dwa.
Jeżeli robi się bardzo ryzykowną operację, która musi się udać, to miesiąc wcześniej
z technikami przeglądam wszystko po kolei. Nie jestem kowbojem
neurochirurgicznym. I nie operuję na czas. Pamiętam swoją najdłuższą operację,
którą robiłem 23 godziny. Ciężki guz mózgu na podstawie czaszki, ale bardzo dobry
wynik. Szybcy neurochirurdzy to fatalni neurochirurdzy.
Teraz tysiące ludzi uwierzyły w terapię cud. Niech pan to trochę urealni.
- Będę na razie kwalifikował pacjentów z identycznym przecięciem rdzenia. Wiem, że
dla osób, które będziemy musieli odrzucić, to może być straszne uczucie. Do tej pory,
żeby zoperować tych czterech pacjentów, odrzuciłem ponad sto zgłoszeń. Czasem
otwierałem kopertę, widziałem nie to uszkodzenie i od razu odsyłałem.
Pisałem tylko: nie kwalifikuje się.
Przychodził mail zwrotny: a dlaczego? I zdjęcia dzieci z dopiskiem,
że będą musiały całe życie patrzeć na swojego ojca przykutego do wózka. Nie
miałem sił odpisywać. To jest potworne uczucie, psychiczny ciężar, który muszę na
siebie wziąć. Zadecydować o czyimś losie. Było już na mnie wiele nacisków. Telefony
od osób protegowanych z prośbą o zoperowanie kogoś bliskiego, znajomego. Często
musiałem odmawiać kwalifikacji. W końcu przyszedł do mnie zupełnie mi nieznany
Dariusz Fidyka i potrzebowałem trzech minut, żeby wiedzieć, że to będzie właśnie
ten pacjent.
Trzeba więc te marzenia i nadzieje wielu ludzi trochę rozwiać.
- Niestety tak. Jeśli udowodnimy metodę na większej grupie pacjentów, to będzie
można zoperować kolejnych. Będziemy wtedy robili wieloośrodkowe badania. Ale to
najwcześniej za trzy, cztery lata. Bo jeżeli chcemy udowodnić, że dana metoda
działa, musimy dobierać pacjenta pod metodę, a nie odwrotnie. Mamy już wstępną
zgodę komisji bioetycznej, żeby kwalifikować ludzi do pobrania opuszki z mózgu
mimo zdrowej błony węchowej. To jest największy krok naprzód. Na razie rzuciliśmy
wyzwanie całemu światu: zobaczcie, co tu się wyprawia. Człowiek z przerwanym
rdzeniem kręgowym zaczyna chodzić.
Duży Format Gazety Wyborczej, 30 października 2014
Trwa ładowanie...