PROFESOR WILCZUR CZYLI SKANDALICZNY MOBBING NA UNIWERSYTECIE MEDYCZNYM WE WROCŁAWIU - CZ.2

Obrazek posta

Prawie dwustu członków rady wydziału przegłosowało kandydaturę Pawła Tabakowa na kierownika Katedry Neurochirurgii Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu. Miał wtedy 42 lata i był najmłodszym lekarzem na tym stanowisku w Polsce. Był rok 2017.

Dziś Tabakow domaga się od uczelni 150 tysięcy złotych odszkodowania za mobbing i oskarża rektora uczelni, profesora Piotra Ponikowskiego o zniszczenie mu kariery i działanie na szkodę pacjentów.

- Pamięta pan swoje pierwsze zderzenie z rektorem, zresztą wybitnym i utytułowanym kardiologiem?

- Oczywiście. To było fiasko stworzenia laboratorium ATMP (Produkty Lecznicze Terapii Zaawansowanej (ATMP) to dynamicznie rozwijająca się dziedzina terapii opartej na genach, tkankach lub komórkach. ATMP rewolucjonizują podejście do leczenia wielu chorób, wcześniej uznawanych za nieuleczalne – IM.).

Bardzo mi na nim zależało, ale uczelnia w pewnym momencie stwierdziła, że to jest worek bez dna.

- A konkretniej?

- Rozpoczęliśmy program „Wrocław Walk Again”, który miał być kontynuacją operacji rekonstrukcji rdzenia, którą prowadziliśmy w 2012 roku (pierwszym pacjentem był Dariusz Fidyka, o którym pisałam w 2014 roku w Dużym Formacie Gazety Wyborczej).

Ten program miał być sponsorowany przez fundację angielską Nicholls Spinal Injury Foundation. Poprzedni rektor naszej uczelni, profesor Marek Ziętek podpisał oficjalny dokument o wsparciu moich badań z tą fundacją i mną, jako głównym badaczem. Robiliśmy nabór na całym świecie wśród pacjentów z przerwanym rdzeniem. Udało się zakwalifikować pacjenta z Rumunii, ale niestety brak certyfikacji ATMP czyli dla zaawansowanych medycznych produktów, zatrzymał ten projekt.

Bez tego nie mogliśmy wykorzystać materiału komórkowego od pacjenta do przeszczepu. W Polsce certyfikowane laboratoria tworzą na przykład skórę do przeszczepu czy lub komórki chrząstki. Zmieniły się przepisy unijne i już nie mogliśmy wykonać takich zabiegów jak ten, który przeprowadziłem w 2012 roku. I rektor, profesor Piotr Ponikowski wypowiedział umowę Anglikom bez konsultowania tego ze mną. 

A były tam zebrane już niemałe pieniądze na nasze badania.

- Jak duże?

- Siedemset tysięcy złotych na jednego pacjenta. Nasza uczelnia za poprzedniego jeszcze rektora otrzymała z grantu RiD (Regionalna Inicjatywa Doskonałości) na budowę certyfikowanego laboratorium ponad trzy miliony złotych, ale do dziś nie udało się jednak przeprowadzić certyfikacji. Była możliwość wybrnięcia z tego tematu poprzez zakup za milion złotych mobilnej komory laminarnej w standardzie ATMP, które można było wstawić do pomieszczenia laboratorium, bez przebudowywania go. Mogło w przyszłości na siebie zarabiać, bo za certyfikację dla podmiotów zewnętrznych każdego nowego produktu tkankowego laboratorium pobiera jednorazowo około pół miliona złotych.

- To bardzo dużo!

- W Polsce jest raptem osiem takich laboratoriów, głównie skupionych wokół Warszawy i Krakowa. Uniwersytet Jagielloński ma dwa takie laboratoria. A na zachodniej ścianie Polski nie ma żadnego.

- A jakie to ma znaczenie?

- Chodzi o laboratorium dające możliwość przeprowadzenia testów potwierdzających odpowiednią jakość przygotowania hodowli komórkowych lub tkanek do transplantacji, oraz umożliwiające dotarcie na czas komórek do laboratorium. Jeśli pobiorę tkankę we Wrocławiu, to trzeba ją później transportować samolotem na przykład do Warszawy, do tamtejszego laboratorium, a następnie – jak będę robił operację – końcowy produkt musi trafić do mnie w ciągu maksymalnie dwóch godzin, bo inaczej mogłoby dojść do znacznej utraty żywotności komórek.

Po to był program „Wrocław Walk Again”.

- Kto namówił Brytyjczyków do tej współpracy?

- Namówiły ich nasze wyniki. Anglicy dołączyli się do rehabilitacji Dariusza Fidyki, jak zobaczyli efekty operacji i sponsorowali ją przez ponad siedem lat.

- Jak wygląda dzisiaj jego sytuacja?

- Zakończył już rehabilitację, uzyskał istotną poprawę w zakresie czucia w nogach oraz powrót ruchu wybranych mięśni ud, z przewagą uda lewego. Nie rusza stopami, ale ma ortezy i porusza się przy balkoniku, jeździ rowerem trójkowym. Pracuje i jakość jego życia naprawdę się poprawiła.

- Rektor podziękował Anglikom i co dalej?

- Uderzyło to we mnie jako badacza, Bogu ducha winnego, który nie zna się na laboratoryjnych sprawach. Byłem więc kojarzony z niepowodzeniem projektu, za który odpowiadali powołani przez rektora eksperci z Wydziału Farmacji Uniwersytetu, więc uderzało to z kolei w jego wizerunek. Wówczas zaczął bardzo nieprzychylnie patrzeć na różne propozycje współpracy ze mną. Tymczasem ja miałem najbardziej komplementarny zespół w Polsce pod względem ekspertyzy i sprzętu. W pierwszych latach udało się za prawie 4 miliony złotych wprowadzić najnowocześniejszy system neuronawigacji, najnowocześniejsze mikroskopy, systemy do czynnościowej neurochirurgii. I to postawiło nas w czołówce polskiej neurochirurgii spośród trzydziestu paru oddziałów.

- Laboratorium nie wyszło, niemniej pracował pan z sukcesami dalej.

- Ale nastąpił czwarty wrzesień 2020 roku (takie rzeczy człowiek pamięta całe życie). Proszę sobie wyobrazić, że jest piątek, godzina dwudziesta druga osiemnaście. Spaliśmy już z żoną. Nagle budzi mnie telefon od pana rektora. A że rzadko do mnie dzwonił, to zapytałem, w czym mogę pomóc:

- Proszę pana, to jest skandal, co się dzieje na pana oddziale! – gromi mnie rektor a ja od razu przytomnieję.

- Ale co się stało? – pytam.

- Jest pacjent, bardzo dla mnie ważny, chodzi o pana W.M. (opozycjonistę, kolegę Kornela Morawieckiego i przyjaciela rodziny Morawieckich – IM.). Pan miał mieć wykonane badanie rezonansu magnetycznego i właśnie został zlekceważony przez pana dyżurnych lekarzy!

- O co tak naprawdę chodziło?

- Kierownik pracowni rezonansu magnetycznego oraz kierownik kliniki neurologii dostali telefon od pana rektora w południe, że trzeba szybko zrobić badanie obrazowe, bo pan W.M. źle się czuje. Odwołano więc przeciętnego Kowalskiego, który był zapisany na rezonans i wciśnięto tego polityka. Jak dzwoni pan rektor to nikt przecież nie odmawia. Nie uważam, że to jest w porządku, ale tak było zawsze: szpital Uniwersytetu Medycznego przy Borowskiej zawsze był dla VIP-ów. Anonsowano ich przyjazd i nigdy do tej pory nie było problemu. Ale mnie nikt nie uprzedził. Na dyżurze był akurat wybitny fachowiec, neurochirurg.

- Czy to było zagrożenie życia?

- Nie. Ale trzeba było zdecydować, czy on wymaga przyspieszonej operacji czy też nie. Problem polegał na tym, że ten pacjent nie został nawet zarejestrowany na SORze (Szpitalnym Oddziale Ratunkowym – IM.) i nie figurował w kartotekach. Ortopeda z poradni wystawił mu skierowanie na rezonans. A potem neurolog go za rękę doprowadził pod nasz oddział na trzecim piętrze szpitala, żeby go skonsultować. Kierownik naszego dyżuru neurochirurgicznego był wtedy bardzo zajęty, miał wizyty, więc zapytał: a pan to kto?

- No ja od rektora.

- No i co z tego – skwitował dyżurny lekarz – a jest pan zarejestrowany na SORze?

- No nie.

- Teraz idę na wizytę i później się panem zajmę.

W ten sposób pan W.M.  czekał jakieś dwie, godziny, aż w końcu zadzwonił do rektora i mu się poskarżył. Był oburzony, że musiał czekać tak, jak wszyscy inni pozostali pacjenci.

- Ludzie na SORach w ciężkim stanie czekają przecież po wiele godzin!

- Pan rektor krzycząc na mnie tamtego wieczoru powiedział, że zrobi porządki z moją kliniką:

- Jeżeli pan nie chce pomagać, to ja wymienię pana na innego chirurga, który to zrobi! – oburzał się. I ja go potem zacząłem esemesowo przepraszać: że gdybym wiedział, to by to wyglądało inaczej i żeby mi dał jeszcze jedną szansę.

Zadzwoniłem oczywiście do lekarza dyżurnego zapytać o szczegóły i usłyszałem:

- Paweł, przecież ja to załatwiłem, nic wielkiego się nie stało! Pacjent zadowolony poszedł do domu.

- I co było dalej?

- Dostał skierowanie na operację, ale do nas na nią nie przyszedł.

Natomiast ja będąc w szoku w poniedziałek z samego rana (pamiętam była 06.40) przyjechałem do rektora do jego gabinetu w szpitalu osobiście go przeprosić. Miał zwyczaj przychodzić do pracy przed sekretarkami. Zobaczył mnie z daleka i lekko się uśmiechnął. Zachowałem się wtedy głupio, jak durny urzędnik, który coś przeoczył.

- Raczej jak ofiara syndromu sztokholmskiego.

- Dokładnie! Jak szczur laboratoryjny. Dzisiaj już bym tego nie zrobił, ale wtedy miałem wrażenie, że to wszystko odkręcę i zapomnimy o całym zdarzeniu.

- A co oznacza, że jak szczur?

- Tak jak w odruchu Pawłowa: ćwiczony, kiedy dostaje jedzenie, kiedy ma skakać itd. Tak kierownicy w uniwersyteckim szpitalu zawsze byli traktowani. Ciśnięci i z dołu (pacjenci, personel) i z góry (rektor lub dyrektorzy szpitala) odpowiadali za wszystko: za wynik finansowy placówki, jakość leczenia pacjentów, bałagan, niezrobienie czegoś. To była zawsze najgorsza funkcja.

- Ale chciał jej pan.

- Chciałem, bo zawsze byłem pracowity i dobrze się wywiązywałem ze swoich obowiązków kierownika. Mimo, że to był bardzo ciężki kawałek chleba. Dlatego zresztą do dziś nie znaleźli żadnego profesora na moje miejsce. Od lipca zastąpi mnie lekarz z ośrodka wałbrzyskiego. Nie ma habilitacji ani profesury. W mojej ocenie jest to dobry neurochirurg-praktyk, ale żaden naukowiec, innowator i organizator. Zapewne musiał mieć zaproponowane też wyższe zarobki od tych które miałem na stanowisku kierownika. Nikt nie przyjdzie na to stanowisko pracować za najniższe zarobki, a za takie pracowałem.

- Jaka to była kwota?

- Miałem o trzydzieści procent niższą stawkę godzinową niż przeciętny specjalista neurochirurgii na przykład w naszym województwie. A i tak w moim zespole zarabiałem najwięcej.

- Z jakim uczuciem opuścił pan tamtego poranka gabinet rektora?

- Rektor powiedział: proszę się nie martwić, myślmy o przyszłości. Podaliśmy sobie ręce i wyszedłem w przekonaniu, że to koniec problemu.

W tym samym wrześniu 2020 chcieliśmy wraz z kilkoma innymi lekarzami przedstawić panu rektorowi z mojej inicjatywy program stworzenia Centrum Chorób Układu Nerwowego na rok 2021. Proszę sobie wyobrazić, że rektor Ponikowski odwołał wszelkie spotkania ze mną na następne pięć miesięcy! To była jego kara za to, że nie złamano prawa na oddziale każąc czekać na konsultację człowiekowi, który, jak sam mówił - od dziecka wychowywał Mateusza Morawieckiego.

Chodziły słuchy, że rektor Ponikowski zresztą leczył też członków rodziny Morawieckich.  Na Uniwersytecie Medycznym we Wrocławiu w tempie kosmicznym habilitował się Radosław Sierpiński (bliski współpracownik ówczesnego ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego, nota bene też kardiologa – IM.), a 10 dni po uzyskaniu habilitacji objął jako jedyny kandydat w konkursie stanowisko szefa Agencji Badań Medycznych.

Trzeba przypomnieć, że później przyznał on naszej uczelni 29 mln złotych na badania nad niewydolnością serca w jednej w pierwszych edycji grantowych Agencji.

- A jak wyglądał dalszy mobbing ze strony rektora?

- Dawał mi na przykład umowy krótkoterminowe. Na pół roku, rok, pełniącego obowiązki kierownika Katedry Neurochirurgii. Przecież we wrześniu 2021 roku skończyła mi się kolejna umowa. Jeszcze przed końcem kadencji, najlepiej przed wakacjami 2021, powinien już być rozpisany konkurs. Sam rektor ustanowił takie prawo, że konkurs rozpisuje się przed upływem kadencji. Ale żadnego konkursu nie było, a ja funkcjonowałem dalej na krótkoterminowych umowach. Już czułem, że odsuwa mnie od życia uczelni i szpitala. Zresztą ostateczne nieprzedłużenie ze mną umowy przeprowadzono na oczach całego zespołu.

- Jak to?

- Zostałem niejako rozstrzelany pod ścianą. Dyrektor do spraw medycznych dr Maciej Kamiński (zresztą kolega z mojej studenckiej grupy), dostał polecenie od swojego przełożonego (dyrektora szpitala Marcina Drozda – a ten – od rektora), by mi tę decyzję oznajmić. Wszyscy wiedzieli, że się znamy i wspieramy. Miał to odczytać Maciek, żeby mnie bardziej zabolało. To tak, jakby kazali mi rozstrzelać brata. Zapytałem go, dlaczego nie mogę pracować na etacie jako zwykły lekarz. Przecież dobrze pracuję, mam pacjentów, jestem potrzebny.

– Paweł, ja ci nie mogę powiedzieć, dlaczego tak jest – on mi na to.

- Jestem tu tylko po to by dać ci to pismo i nie dyskutować z tobą.

- Co było dalej?

- Całe okrucieństwo polegało na tym, że odczytano mi pismo, w którym stało między innymi, że „nie będzie pan już pełnił funkcji kierownika kliniki neurochirurgii i nie będzie pan już zatrudniony w szpitalu uniwersyteckim (co było dla mnie dziwne – bo bez podania przyczyny) w związku z zakończeniem pana umowy” na oczach całego zespołu.

Usłyszałem: poprosimy o zdanie mienia w ciągu dwóch dni. Był 27 lutego, dwunasta w południe.

- A co, jeśli tego nie zrobię? – zapytałem.

- Przyjdzie ochrona i opróżni gabinet.

Ściągnęli na tę pokazówkę wszystkich specjalistów i rezydentów, którzy przerwali, skrócili albo odwołali operacje i stawili się w moim gabinecie.

No i zapadła grobowa cisza. Głowy w dół. Jedyną osobą, która zabrała głos był mój uczeń, młody specjalista neurochirurgii, który przyszedł z innego ośrodka w Polsce. Może dlatego, że ja go ratowałem, umożliwiając mu zakończenie specjalizacji, jak był tam mobbingowany przez innego profesora neurochirurgii.

Powiedział wtedy: - Ale co wy chcecie od profesora Tabakowa, który jest tak pracowity, odpowiedzialny i sprzyja młodym lekarzom? Bo mój poprzedni szef był psychopatą i mobbingowcem. I niech mi pan nie mówi – zwrócił się do Kamińskiego - że profesor jest taki sam, bo nie wiecie, jak wygląda prawdziwy tyran. Po czym trzy dni później została złożona przez cały zespół kliniki petycja, pod którą podpisali się wszyscy lekarze, że żądają przywrócenia mnie na funkcję kierownika.

- Coś wskórali?

- Pan rektor mi powiedział, że porozmawia z dyrektorem szpitala i zapytał, czy akceptuję plany Centrum Chorób Układu Nerwowego i czy nie mam nic przeciwko temu, żeby ktoś inny objął w nim funkcję kierowniczą. Oczywiście, że nie miałem, bo nie chcę być urzędnikiem, tylko chcę operować! Chciałem mieć ten swój odcinek neurochirurgii i wspierać wszystkich w tym Centrum pod kątem rzadkich operacji innowacyjnych. Rektor powiedział, że mam na to wielkie szanse.

- Niech mi pan da tydzień, zadzwonię do dyrektora szpitala i wraca pan do pracy – powiedział i podaliśmy sobie ręce.

Wyszedłem z jego gabinetu pierwszego marca. Ale robocze spotkanie w sprawie Centrum odbyło się bez mojej obecności, chociaż to ja przedstawiłem rektorowi jego plany.

- Jak wyglądały?

- Chciałem dużych inwestycji, stworzenia pododdziału epileptologii, pracowni neurostymulacji, zakupu nowoczesnego sprzętu do monitorowania mózgu, zwiększenia bazy łóżkowej neurologii, która od wielu lat stała w miejscu. Z psychiatrami i neurologami chciałem stworzyć najlepsze jakie istnieje centrum diagnostyki i leczenia chorób układu nerwowego. Każda uczelnia na świecie ma najmocniej rozwinięte właśnie neuronauki. „Brain sciences” notują wszędzie najwięcej grantów i najwyżej punktowane publikacje. Psychiatria, neurologia i neurochirurgia to dzisiaj jest crème de la crème wszelkich nauk. Może to rektora, który jest kardiologiem, jakoś ubodło. Miałem jego zdaniem mocarstwowe plany leczenia ludzi z całego świata w najnowocześniejszy sposób.

- Ale przecież rektor sam chwalił się w mediach, że wrocławski Uniwersytet Medyczny jest najlepszą uczelnia w Polsce. I faktycznie w rankingach jest.

- Ale ja, żeby zrealizować grant dla mojej uczelni musiałem iść do innego szpitala, w tym wypadku im. Marciniaka na Fieldorfa, dyżurować przez trzy miesiące, żeby ten grant nie przepadł. Zrobiłem to wspólnie z moimi współpracownikami biorąc miesięcznie dziesięć do dwunastu (z trzydziestu w sumie) dyżurów. Ponadto ja i mój zespół, na prośbę dyrektora ds. medycznych, wspieraliśmy pracę dyżurową na oddziale neurochirurgii w szpitalu im. Marciniaka, który borykał się z problemami kadrowymi. Wszystko, by ratować pacjentów. Nie zaniedbywałem swojej pracy jako ordynator, bo przychodziliśmy tam po południu i w dni wolne. Przy okazji chcieliśmy dalej realizować na tzw. obcej bazie klinicznej grant Narodowego Centrum Nauki (za zgodą prorektora do spraw nauki – prof. Piotra Dzięgiela). Po czym rektor Ponikowski oskarżył mnie o to, że po cichu współpracuję z konkurencyjnym, nowo utworzonym wydziałem lekarskim Politechniki Wrocławskiej (jedną z jego baz dydaktycznych jest szpital im. Marciniaka – IM.), co było nieprawdą.

Niemniej „w nagrodę” jesienią ubiegłego roku pozbawił mnie na miesiąc dodatku funkcyjnego.  

- Co to był konkretnie za grant?

- Na badanie i modulację pamięci u pacjentów z padaczką. Dostaliśmy dwa miliony złotych na zakup najnowocześniejszego sprzętu do operacji. Ale zdaniem dyrektora szpitala grant ten był źle zaplanowany, bo wynikały z niego nieprzewidziane koszty, których szpital nie mógł dźwignąć. Znalazłem więc środki z fundacji zewnętrznej na ich pokrycie. W Polsce granty daje się na pomysł naukowy, na sprzęt, na publikacje, ale nie na koszty szpitalne. Gdybym chciał w Polsce przeprowadzić dziś rzadką operację, to muszę na nią znaleźć sponsora.

Tymczasem szpital uniwersytecki jest powołany do tego, by realizować granty (co ma w statucie) i w budżecie posiada środki na koszty szpitalne. Tylko dyrektor USK najwyraźniej nie chciał ich przeznaczyć na neurochirurgię, bo robili mnóstwo grantów kardiologicznych.

- Udało się panu z tego jakoś wybrnąć?

- W okresie 2021-2022 zrobiłem trzy innowacyjne operacje monitorowania lekoopornej padaczki metodą stereo-eeg (niezwykle czułe elektrody umieszcza się w mózgu pozwalając na zlokalizowanie ogniska napadów epileptycznych – IM.).

Chciałem wyleczyć pacjentów, pokazać wynik na konferencji oraz w mediach. I tak też się stało. Pacjenci zostali wyleczeni z wieloletniej padaczki, bo inaczej płaciliby do pół miliona złotych za granicą za ten sam zabieg. Tymczasem tu weszli w badania kliniczne i nie zapłacili nic. Robiłem wszystko, by zminimalizować koszty szpitala. Dolnośląska Fundacja Rozwoju i Ochrony Zdrowia na przykład wspierała dyżury lekarzy-neurologów. Wiedziałem, że jak dowie się o tym rządowa Agencja Oceny Technologii Medycznej to poprosi mnie o wycenę jednego takiego zabiegu, by mogło to być dostępne dla wszystkich Polaków. I tak też się stało w tym roku! Agencja pogratulowała mi inicjatywy.

- Na ile wycenił pan taką operację?

- Na 149 tysięcy złotych dla jednego pacjenta (sprzęt i koszty szpitalne). A koszty szpitalne placówka wyceniła na 45 tysięcy, co moim zdaniem jest trochę zawyżone. Ja bym je oszacował na jakieś 23 tysiące. Ale i tak dział prawny oraz dyrektor szpitala stwierdzili, że ustawa o SPZOZ (Samodzielnych Publicznych Zakładach Opieki Zdrowotnej) zabrania przyjmowania pieniędzy z fundacji na leczenie pacjentów, co jest absolutną nieprawdą. No ale wtedy dostałem już czerwoną kartkę. Żółta była związana z diagnostyką i konsultacją Pana W.M.  Wiedziałem już, że moje dni są policzone. W ten sposób zostałem uznany za osobę niepożądaną.

- Rektor znalazł kontrkandydata na pana miejsce?

- Tak. Docenta z Opola. I ogłosił konkurs. Moglibyśmy stoczyć bardzo ciekawą walkę, bo mój konkurent ma również świetne referencje. Sęk w tym, że konkurs na dzień przed jego rozpoczęciem nagle został odwołany. 

- Dlaczego?

- Bo przeciwnik popełnił błąd. Były ogłoszone dwa konkursy: na kierownika katedry neurochirurgii, która jest nadrzędną jednostką dla kliniki, i na kierownika kliniki. Ja pełniłem obie te funkcje. W dziekanacie trzeba było złożyć dwie oddzielne teczki. Przezornie miesiąc wcześniej zadzwoniłem do dziekanatu z pytaniem, jak mam przygotować dokumenty.

– Musi pan skserować te same załączniki do dwóch teczek, tylko pisma przewodnie się różnią - usłyszałem. Tak też zrobiłem. Ale docent z Opola złożył tylko jedną konkursową teczkę: na kierownika kliniki. Gdyby wygrał konkurs w klinice a ja w katedrze, to ja byłbym jego szefem.

- No cyrk!

- Taka biurokracja. I konkurs odwołano. Rektor mi powiedział, że się rozmyślił, bo po co organizować konkurs, skoro uczelnia ma i tak przejść restrukturyzację i wszystko trzeba będzie robić od nowa. Znów zostałem więc pełniącym obowiązki.

- Skąd pan wiedział, że konkurent popełnił błąd?

- Mój adwokat, mecenas Piotr Płaksej, przeczytał regulamin postępowań konkursowych uczelni i stwierdził, że konkurs musiał zostać przeprowadzony. Nie mieli prawa go odwołać, nawet jeśli byłby jeden kandydat. Zapytałem z ciekawości w dziekanacie ilu było kandydatów i dostałem odpowiedź, że dwie osoby złożyły papiery na konkurs, w tym dwie na klinikę i jedna na katedrę. Wtedy stało się jasne, że docent z Opola złożył jedną teczkę. 

- Został pan jednak bez pracy od pierwszego marca i co dalej z pana pacjentami?

- Miałem ich ponad dwudziestu pięciu zapisanych w kolejkę do poważnych operacji i onkologicznych, i czynnościowych. Jeden z nich to ślepnący pacjent z Gdańska, z guzem przysadki mózgowej, który w Warszawie miał termin na kwiecień, a u mnie na początek marca. W przypadku ucisku nerwów wzrokowych każdy dzień decyduje o tym, jaka będzie później jakość widzenia. Mówiłem kolegom: ratujcie moich pacjentów, ale przysadki nikt nie umiał zoperować. Odesłali więc pacjenta gdzie indziej. Miałem też chorych z olbrzymimi guzami mózgu. Część z nich została zoperowana przez lekarzy z mojego zespołu, ale druga część - z lekooporną padaczką i zespołami bólowymi już nie. Niektórzy pisali do pełnomocnika ds. pacjenta USK z pytaniem, kto ich zoperuje i nie uzyskali odpowiedzi. Jedną trzecią pacjentów uratowałem na zasadzie przepisania ich z jednej kolejki do drugiej w szpitalu im. Marciniaka, gdzie teraz poszedłem do pracy. Ale w nowym szpitalu niestety nie mam narzędzi do neurochirurgii czynnościowej (czyli leczenia padaczki czy choroby Parkinsona) lub operacji w zakresie endoskopowego leczenia guzów podstawy czaszki.

- Mówi pan jak powieściowy profesor Wilczur.

- W nowym szpitalu trzeba byłoby dokonać sporych inwestycji, aby doprowadzić technologicznie do tego, co miałem w starym.

- Wrócił pan więc do punktu wyjścia i zaczyna od zera.

- Po ponad dwudziestu dwóch latach pracy w USK. Teraz trzykrotnie zmniejszyła się tam liczba zabiegów czynnościowych, bo z tymi zabiegami został jeden neurochirurg. I ledwo daje radę, chociaż dwoi się i troi. Neurolodzy jednak zaczynają już wysyłać pacjentów do innych szpitali poza Wrocław. Myśmy rocznie robili do 30 operacji czynnościowych mózgu i rdzenia kregowego (implantacja stymulatorów mózgu i rdzenia) i byliśmy w tym liderami. Teraz jest bardzo ciężko, bo kolejka pacjentów na przykład z chorobą Parkinsona strasznie się wydłuża. I potok chorych zalewa resztę kraju. Tak wygląda ten efekt domina. Jedna decyzja rektora wyhamowała całą dolnośląską neurochirurgię funkcjonalną.

- I jak pan sobie teraz radzi?

- W nowym miejscu pracy staram się pokazać z jak najlepszej strony. A były ku temu okazje. Przykładowo: przyjęty jest w ramach ostrego dyżuru młody chłopak z krwawieniem z dużego guza mózgu. Nie ma wiele czasu. Po wykonaniu badania MRI mózgu pacjent trafia na blok operacyjny. Muszę szybko opracować koncepcję operacji. Optymalnie jest zacząć od endoskopowego odbarczenia wodogłowia. Szukam endoskopu, ale słyszę: ten sprzęt nie działa. A ja włączyłem go bez problemu, w dwadzieścia minut zrobiłem zabieg endoskopowy, odwróciłem pacjenta na brzuch i usunąłem guz. Budzą pacjenta na następny dzień, otworzył oczy i czuje się świetnie. Ma dobry obraz kontrolnego badania TK głowy.

– Pan bez śladu krwi zoperował, jak pan to zrobił? – pytał mnie potem jeden z anestezjologów.  

- Wychowuje pan następców?

- Nie dalej jak kilka dni temu. Umyłem się do operacji. Nagle przy otwarciu czaszki jednej z pacjentek młody chirurg, rezydent, zahaczył o duże naczynie krwionośne i krew chlusnęła do góry, choć jeszcze nie była całkiem otwarta kość. Litr krwi tracimy w minutę i robi się niebezpiecznie. Mówię do lekarza: proszę pana, pacjent krwawi, pan nie (bo chirurg zaczął dygotać).

Palcem zatkałem naczynie.

– Bierz pan ssak, mówię i środkiem do zaklejania zatoki (który przygotowałem sobie wcześniej na taką okoliczność) zaopatrzyłem wszystko w trzydzieści sekund. Na sali była cisza. Później chirurg mi dziękował, bo miał pierwszy raz do czynienia z takim krwawieniem i zobaczył co robić w takich przypadkach.  Dzisiaj kobieta chodzi, a zabieg można uznać za udany.

- Żona i tym razem, jak na początku pana kariery, wsparła pana w walce o siebie?

- Oczywiście! Jest moja największą ostoją. Nigdy mi nie powiedziała: siedź cicho i się nie wychylaj. Wie, ile ta praca kosztowała mnie wyrzeczeń, po dziesięć godzin dziennie, zaniedbując nasze rodzinne relacje. Zawsze czujny, zawsze pod telefonem. Personel kliniki uważałem za swoją drugą rodzinę. Wywieszałem obrazy na korytarzu kliniki, fotografie, które żona robiła. Poranne odprawy zawsze zaczynały się spokojnie, jakąś fajną muzyką. Każda osoba z mojego zespołu mogła liczyć na moją pomoc. Każdy członek mojego zespołu czuł się potrzebny. Przy okazji różnych uroczystości zapraszałem do kliniki pianistów, kucharzy, organizowałem dla lekarzy i pielęgniarek takie fajne dni otwarte. Stawiałem zespołowi kręgle.

Teraz, po niemal 23 latach pracy mam w USK wolontariat. Będę prowadził zajęcia ze studentami. Nie miałem wyjścia. Inaczej zwolniliby mnie z uczelni. Nie mogę dalej operować pacjentów w USK. A zrobiłem to dlatego, że dostałem od rektora propozycję pracy w szpitalu na – uwaga! – jeden dzień w tygodniu. W ten sposób nawet nie mógłbym przeprowadzać operacji ani zaopiekować się pacjentami. Powiedziałem to rektorowi, a on na to:

- Jak panu nie pasuje to już pana problem.

- No i w dwa dni zabrał pan ponad dwadzieścia lat swojego życia w klinice.

- Trzy samochody, głównie książek (choć część poszła do gabinetu po moim poprzedniku i mistrzu, profesorze Włodzimierzu Jarmundowiczu), segregatory z dokumentami naukowymi, twarde dyski. Profesor powiedział, że mogę się tam przytulić. Bywa, że przychodzę na oddział, zajdę do sekretariatu, poczęstują mnie kawą. W gabinecie dla następcy zostawiłem moje ulubione kwiaty, szafki, trochę drobiazgów. Ot tak, w prezencie. Czasami pytam sekretarki, czy mogę skorzystać z łazienki, tej w moim byłym już gabinecie. Nigdy nikt mi nie odmawia. Jak powiedziałem koledze z oddziału, że złożyłem pozew przeciwko uczelni to złapał się za głowę:

- Coś ty zrobił!? Ty już nie istniejesz!  

Odpowiedziałem mu: -To nie jest tylko mój problem i moja walka. Wielu uczciwych i znakomitych profesorów naszej uczelni zostało podobnie potraktowanych jak ja. Walka ze złem w tej uczelni i szpitalu jest sprawą każdego z nas.  

Dobra wiadomość jest taka, że 27 marca prezydium Rady Doskonałości Naukowej w Warszawie przegłosowało pozytywnie moją belwederską profesurę, która teraz czeka na podpis prezydenta.

 

Na zdjęciu profesor Paweł Tabakow.

 

 

  

Zobacz również

Nagłe odejście Pauliny
Łyżwiarz figurowy
Znieczulica

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...