Potwór, Ismail Kadare. Przełożyła Krystyna Arustowicz. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2000.
Gdy 1 lipca tego roku poinformowano, że odszedł Ismail Kadare, padło odwieczne pytanie: - Jak to się stało, że najwybitniejszy albański prozaik nie dostał literackiego Nobla?
Gdy kilkanaście dni temu wróciły moje książki, w popłochu szukałem „czegokolwiek” z tworzywa Kadare. Znalazłem „Potwora”, powieść, która powstawała przez 25 lat. Fabułę wybitną.
Fakty są takie, że gonię za nowościami, a mam zaległości niczym licealista, który dopiero w maturalnej klasie przypomniał sobie, że czytanie to czynność niezbędna, jak ablucja.
Nie pierwszy raz karcę siebie i „chwilo trwaj”...
Kilka lat po premierze przeczytam, inspirowaną „Burzą” Szekspira, książkę Margaret Atwood. „Burza. Czarci pomiot”. Marudziłem strasznie, że zaproponowana wersja jest naiwna i nie przystoi, by kanadyjska pisarka miała ją w portfolio. Odszczekuję!
Moje bicie się w piersi nie jest jednak nadto bolesne, bo bawią mnie spory typu: - Co było pierwsze; jajko czy kura? Postanowiłem, że będę wracał do książek starych i starszych (nie zawsze klasyki).
„Potwór”, króciutka (174 strony) powieść jest osobliwa, nie tylko dlatego, że jej pierwsza wersja powstała latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, a ostatnią kropkę autor postawił 1990 roku. W 2000 roku narracja trafiła do polskiego czytelnika. Poprzednią, w serii Współczesnej Prozy Światowej PiW, Kadare od wielu lat mieszkający we Francji, dał się poznać „Generała martwej armii”. Będę szukał, bo zdaje się, że i ta proza zalega w moich piętrowych stosach.
Nie będę ściemniał, że przy okazji „Potwora” sięgnąłem po Iliadę Homera. A może James Joyce i jego Ulisses? Nic z tych rzeczy, chociaż taki zabieg pozwoliłby, a wręcz zmusiłby mnie do szerszego spojrzenia, do pochwały dla wielopoziomowości zaproponowanej przez Albańczyka.
Żałuję, że nie dysponuję ani środkami, ani czasem, by pojechać na cykl spotkań z Fatosem Lubonją. Zapytałbym pisarza, co i jak myśli o pisarstwie Ismaila Kadare?
Pytania można będzie zadać już w najbliższy wtorek. Start o godzinie 18 w Domu Literatury w Łodzi. Potem Warszawa i Poznań.
Na stronie wydawnictwa „Pogranicze” już odnotowano przedsmak tego wydarzenia.
„Punktem wyjścia do rozmów z autorem i tłumaczką jego książek Dorotą Horodyską będzie wydany przez nas w tym roku „Drugi wyrok" - książka opowiedziana przez autora z perspektywy uczestnika, która dokumentuje sfingowany przez reżim Envera Hodży proces toczący się od końca 1978 roku do maja 1979 w komunistycznej Albanii”.
Za tragifarsę uznaję zasadność opisywania „Potwora”. To jakbym chełpił się ze znajomości historii sporu sowietów z Albańczykami, czy Greków z mieszkańcami Troi.
Jeszcze zabawniej zabrzmiałyby słowa analizujące dzieło kompletne, czyli „Ulissesa”. Ale skoro wymieniam te tytuły i wydarzenia, to naprowadzam was na tropy. Do celu musicie trafić sami.
Najkrócej jak się da; i tu mamy Parysa, Helenę i wielu znakomitych gości z mitu o Koniu Trojańskim, bo ten jest symbolem, Wielkim Fortelem.
Może niektórych, którzy znają „Potwora” lub po niego sięgną, drażni pewnego rodzaju akademickość, naiwność; lecz nasze (moje) spostrzeżenia z dzisiaj separują się od historycznego kontekstu, że książka była na cenzurowanym od wielu lat, że Tirana pełna neonów może wydawać się fantasmagorią.
To, co jest podłożem, fundamentem narracji, to sposób podzielenia powieści na wątki. Miłosny, polityczny, historyczny i wreszcie kryminalny; a to tylko hasła zapamiętane naprędce. Może liche, ale stanowią zachętę do poznania bliżej twórczości Ismaila Kadare. Dlatego żałuję, że nie mogę być na spotkaniach z Fatosem Lubonją.
Jednakże, by maska buca i znawcy wszelakiego pisarstwa, opadła, rozbita przez starożytną kolczugę – muszę i chcę nacieszyć się faktem, że nie wszystkie, ale zdecydowana większość książek, które gromadziłem – jakby przy okazji – przez ostatnie lata, jest znowu ze mną. I nie są to specjalnie oprawione woluminy. Nie jest to też „Niewidzialna biblioteka” lub skalpel bibliofila. Spory procent moich czytadeł stanowią te, które przetrwały moje prywatne batalie i ciągłe przeprowadzki (około trzydziestu) oraz te, które kupiłem na pchlim targu, w antykwariatach w całej Polsce.
A piszę o tym dlatego, że życie sprawiło, że miałem zasady mojego księgozbioru, które z czasem spłowiały. Musiałem się dopasować do sytuacji, a nie na odwrót. A w trzeciej „b” LO w Kartuzach, ogłosiłem, że nigdy, przenigdy już nie pożyczę nikomu żadnej książki. Moje emocje były uzasadnione. Jedna z najpilniejszych, wzorowych uczennic, oddała mi „Mistrza i Małgorzatę” w stanie opłakanym. Rozklejone strony, tłuste plamy w każdym rozdziale.
Potem sam prosiłem o przysługi innych. Ja byłem biblioteką i bibliotekarz. Byłem wypożyczającym i zapominającym oddać książki na czas. Gubiłem, najpierw pojedyncze strony, a potem całe tomy. Do dzisiaj pamiętam moje łzy, gdy wspomniane dzieło Bułhakowa zostawiłem w autobusie PKS na trasie Kartuzy – Sulęczyno.
W ostatnich latach kilkanaście książek sprzedałem i jeszcze więcej rozdałem. Jednak dzisiaj moje kilka tysięcy książek (głównie beletrystki), wyglądają żałośnie. Były i są w rzeczy ważne i ważniejsze. Priorytety, nie tyle uległy zamianie, ile w ogóle przestały stanowić przesłankę do dalszego pisania i czytania. Praca w gazetach codziennych, ponadto złe wybory, doprowadziły do stanu, że przestałem czekać na wznowienia, nowe tłumaczenia. Ważniejsze okazywało się piłkarskie zgrupowanie w Opalenicy. Tam byli zarówno czytelnicy, jak i dziennikarze. Ja zakleszczony między słupki sprzedażowe.
Nadmieniam – to nie jest pamiętnik, ale jest to miejsce, w którym nawet napisanie głupoty ujdzie mi płazem, bo byłem po (lub „na”) lekach i w lękach.
Zawstydza mnie prędkość, z którą relacjonuję swoje przygody z literaturą. Raz „zbyt wolno”, by zaraz potem przyznać do idiotycznego wyścigu z innymi, którym nadal chce się promować czytanie.
W świecie „lajków” niby wszystko stało się proste, bo „łapki w górę” decydują o popularności i rozpoznawalności. Sentymentalne wspomnienie „O psie, który jeździł koleją”, nikogo tu nie wzruszy, raczej (zdecydowanie) rozśmieszy.
W tym nieco groteskowym nastroju chwiałbym Was namówić do odwiedzania miejsc świętych, czyli niewielkich księgarń i antykwariatów. Newsy o kolejnym zamknięciu takich miejsc, po prostu cholernie bolą.
Lepiej wydać przysłowiowe 10 złotych na książkę niż setkę wódki. Uwierzcie mi. Coś o tym wiem.
Trwa ładowanie...