Pierwszy koncert

Obrazek posta

Izabella Starzec: O czym mówi nam data 29 czerwca 1945 roku, która została niejako „zaanektowana" w naszym mieście jako początki Filharmonii Wrocławskiej, gdy tymczasem fakty historyczne mówią, że dopiero w roku 1954 powstaje ta instytucja?

 

dr Sławomir Wieczorek, Instytut Muzykologii Uniwersytetu Wrocławskiego: 29 czerwca był datą koncertu we Wrocławiu, który został z premedytacją zainscenizowany przez organizatorów jako pierwszy polski koncert. Samo wydarzenie wpisane było w uroczystą akademię z okazji Dnia Morza (przed wojną ważnego propagandowego święta). Repertuar koncertu wypełniła głównie muzyka kompozytorów polskich postrzeganych za twórców narodowych (Chopin, Moniuszko, Paderewski). Do tego Piotr Czajkowski i ciekawy w sumie, bo niejednoznaczny, przypadek polsko-niemieckiego twórcy Szarwenki (tak zapisanego, a zresztą Chopin jeszcze był wtedy też Szopenem). A sama orkiestra była złożona co prawda głównie z niemieckich muzyków, ale już z kilkoma polskimi instrumentalistami. Całość prowadził przybyły z Krakowa Stefan Syryłło. 

Instytucjonalnie Filharmonia Wrocławska powstaje w roku 1954, ale istnieje pewna ciągłość między tym zespołem, a orkiestrą symfoniczną występującą od 1945 roku we Wrocławiu. Na plakatach koncertów tej orkiestry etykieta Filharmonii Wrocławskiej pojawia się – w najwcześniejszym znanym mi przypadku – w październiku 1946 roku. Warto kiedyś prześledzić biogramy muzyków i sprawdzić, czy byli i tacy, którzy występowali w obu zespołach. Zatem ostatecznie nie dziwi, że i Opera, i Filharmonia Wrocławska odwołują się obecnie do tego wydarzenia.

 

 

Co wymaga odkłamania w związku z koncertem 29 czerwca 1945?

 

– Sądzę, że przede wszystkim musimy lepiej poznać kontekst tego wydarzenia, bo dzisiaj jeszcze wciąż niewiele o nim wiemy.

 

Czy można odnieść wrażenie, że w tych pionierskich czasach próbowano ścigać się w tzw. pierwszych wydarzeniach?

 

– No cóż, kto nie chce być zapamiętany jako pierwszy?! Mamy więc „pierwszy” koncert z okazji Dnia Morza, mamy w lipcu ogłoszony w prasie pierwszy koncert popularny z udziałem Piotra Łoboza i orkiestry Stefana Syryłły. Program słowiański, m.in. z utworami Władysława Żeleńskiego, Fryderyka Chopina, Bedřicha Smetany i Piotra Czajkowskiego. W październiku ten sam pianista gra na tak samo anonsowanym pierwszym koncercie symfonicznym. Łoboz grał II koncert fortepianowy Chopina 14 października, w przededniu 96. rocznicy śmierci kompozytora. No i jest też, co ciekawe, Beethoven. Więc i twórczość niemiecka się pojawia. A de facto „pierwszy” chronologicznie koncert symfoniczny –  jak się wydaje –  był jeszcze inny, o czym za chwilkę. W mieście był spory chaos, więc myślę, że taka etykieta pierwszego koncertu nie tylko po latach (jak ma to miejsce dzisiaj) wzbudza nasze zaciekawienie, ale myślę, że też w 1945 roku miała swoją moc.

 

Jaka panowała wtedy atmosfera w mieście?

 

– Moim zdaniem atmosferę najlepiej odda opis pejzażu dźwiękowego, o którym kiedyś już rozmawialiśmy. Groza i niesamowitość to dwa aspekty, na które zwróciłbym uwagę. O grozie i przemocy mówi to alarmowe walenie w garnki czy gongi, okrzyki „Hilfe!”, czyli dźwięki wytwarzane przez atakowane Niemki. Niesamowitość to z kolei poczucie dziwności, niepokoju, alienacji –  dźwięki dzikich zwierząt dochodzące na opustoszałych ulicach z ogrodu zoologicznego; wiatr „grający” w zrujnowanych budynkach odbierany jako ludzki jęk czy płacz. 

Wrocław w maju, czerwcu i lipcu tkwił w takim okresie oczekiwania na rozstrzygnięcia, poczuciu tymczasowości, niepewności jutra i trwogi. Wiemy z książek historyków o nieoczekiwanym powojennym sojuszu pomiędzy radziecką władzą wojskową, a Niemcami. Wiemy, że działania Polaków miały na celu zaznaczenie polskich już nawet nie tyle roszczeń, ale panowania na tym terenie, „powrotu do macierzy”. Mamy więc do czynienia z napięciami, konfliktami i rywalizacją, które swoje przejawy znalazły także na terenie muzyki i działalności artystycznej.

 

I tu pojawia nam się owa data czerwcowa.

 

– No właśnie. Koncert 29 czerwca nie był pierwszym koncertem zespołu symfonicznego we Wrocławiu; udało mi się dotrzeć do informacji o występach niemieckiego zespołu dla radzieckich wojskowych.  W każdym razie znalazłem ślad, że Niemcy prowadzili samodzielnie taką działalność. Być może chcieli zarobić? Może był to koncert za żywność czy aprowizację. A może to była jakaś bardziej już zaplanowana taktyka niedopuszczania polskich mieszkańców do wydarzeń kulturalnych – zarówno jako organizatorów, wykonawców, jak i odbiorców. Podejrzewam też, że jakieś mniejsze, kameralne koncerty mogłyby być jeszcze wcześniej. Sporo rzeczy jeszcze nie wiemy.

Sądzę więc, że ten „polski” koncert 29 czerwca miał był bezpośrednią odpowiedzią na te działania. To było takie wysłanie w świat informacji o polskiej kulturze i polskich muzykach działających w polskim Wrocławiu. Dzisiaj musimy mieć tę świadomość, że był to okres niepokoju, niepewności, konfliktów, napięć, przemocy. Dużo rzeczy jest do odkrycia i być może czekają nas jeszcze zaskoczenia…

 

 

Co wiadomo na temat kształtowania repertuaru symfonicznego?

 

– Sprawa wymaga dalszych badań, jak to mówią zazwyczaj naukowcy, kiedy nie są pewni swoich twierdzeń. Aczkolwiek wydaje mi się, że był on mniej lub bardziej przypadkowy niż bardzo świadomie kształtowany; albo można powiedzieć, że po prostu sam się kształtował. Warunki nie pozwalały na wiele. W 1945 roku mamy przecież orkiestrę, z której stopniowo odchodzą muzycy niemieccy, a pojawiają się nowi instrumentaliści przybyli do Wrocławia. Nieustannie trwa ta wymiana, która determinowała poziom gry i repertuar. Bezlitośnie, bo o czymś w rodzaju „orkiestry gimnazjalnej” pisała we wspomnieniach Eugenia Umińska grająca z tym zespołem na jesieni 1945. Dostęp do materiałów nutowych - domyślam się, też był nieco przypadkowy, bo grano to, co zostało przywiezione do Wrocławia, albo to, co zostało tu odnalezione, a np. nie zostało zdekompletowane. A przecież – łatwo się domyślić – repertuaru nie mogła wypełniać jedynie muzyka niemiecka, choć warto dodać, że w 1945 na koncertach słuchano i Beethovena (VIII Symfonię), i Mozarta, a wspomniana Eugenia Umińska grała Bacha i Beethovena. Na pewno było sporo muzyki słowiańskiej – rosyjskiej, czeskiej i polskiej. 

 

Jak odbierano fakt, że orkiestra złożona głównie z muzyków niemieckich gra Mazurek Dąbrowskiego? Toż to chichot historii!

 

– W prasie duże wzburzenie budziła właśnie ta sprawa, czyli że niemiecka orkiestra gra hymn Polski podczas różnego rodzaju uroczystości w Teatrze Miejskim (czyli operze). Zresztą od hymnów radzieckiego i polskiego rozpoczął się koncert z okazji Dnia Morza.

 

Kiedy ten pierwszy mieszany polsko-niemiecki skład orkiestrowy się rozpada?

 

– Po repatriacji Niemców z końcem listopada 1945 roku, kiedy następuje wymiana ludności we Wrocławiu. U schyłku roku kalendarzowego mamy już raczej do czynienia z polskim zespołem i co najwyżej jeszcze pojedynczymi grającymi niemieckimi muzykami.

Natomiast jest pewne wspomnienie Stanisława Skrowaczewskiego, które mnie zastanawia, bo chronologicznie wydawałoby się, że jest to niemożliwe. Otóż nadmienia on, że gdy zaczął dyrygować od października 1946 orkiestrą, to próby prowadził jeszcze częściowo po niemiecku. W kontekście innych źródeł raczej to było niemożliwe. W każdym ta kwestia wymaga sprawdzenia.

Skrowaczewski zapamiętał też inną ciekawą rzecz, że gdy prowadził w dzisiejszej operze próby do koncertu symfonicznego, orkiestra siedziała w kanale, a na scenie stały rekwizyty i była scenografia przygotowana na przedstawienia operowe. 

 

Ten specyficzny anturaż koncertowy zdaje się być osobnym wątkiem. Partyzanckie warunki, ogromne zniszczenia, braki w nutach, pulpitach, krzesłach. Takie elementarne sprawy.

 

– Zgadza się. Aspekt takiej pionierskiej walki z przeciwnościami losu często był eksponowany: wspominano o wyciąganiu jakichś nut z palących się budynków, o szukaniu w zniszczonym mieście różnych rzeczy, które można wykorzystać. To świetnie widać w przypadku opowieści o „Halce” z września 1945 roku, gdy organizowano najróżniejsze elementy, żeby to przedstawienie w ogóle było możliwe, żeby w mieście, w którym było jeszcze sporo przemocy, zniszczonym, zrujnowanym, te wszystkie technikalia mogły być zabezpieczone. To Adam Kabaja, trudno go nie przypomnieć, który od maja mieszkał w gmachu opery i ratował ją przed zniszczeniami, pożarami, czy szabrownictwem.

Historia powojennej opery to pasmo różnych zdarzeń. Ta instytucja była najpierw takim impresaryjnym teatrem Stanisława Drabika, pierwszego dyrektora, później działała tam i opera, i teatr. Był też moment, kiedy chciano w ogóle zlikwidować operę i zastąpić ją zespołem pieśni i tańca, do czego na szczęście nie dochodzi. Więc dopiero w roku 1949 roku, jeśli dobrze pamiętam, opera w ogóle jako taka osobna instytucja powstaje. Była też taka dwoistość myślenia, bowiem to w operze do 1949 roku odbywały się oprócz spektakli również koncerty symfoniczne.

 

Opera Wrocławska w 1945 roku

 

Jak rozumiem z tą samą orkiestrą?

 

– Tak, oczywiście. Np. Stanisław Skrowaczewski prowadził raczej tylko koncerty symfoniczne, a nie dyrygował przedstawieniami operowymi. Co ważne, na tych afiszach ze Skrowaczewskim posługiwano się nazwą Filharmonia Wrocławska.

 

Niezły zamęt.

 

– Moment początku jest zawsze bardziej skomplikowany, niż nam się wydaje i pewnie dużo zależy od kryterium, jakim chcemy się posługiwać. Albo jak chcemy współcześnie myśleć o historii…

 

Kiedy w 1949 roku powstaje już Państwowa Opera we Wrocławiu, to ta sama orkiestra, która przez te cztery lata od zakończenia wojny grała raz koncerty symfoniczne, raz do spektakli operowych, staje się wyłącznie siedzącą w kanale orkiestrą operową, bez profilu symfonicznego. Czy mieli zakaz gry repertuaru koncertowego?

 

– Zakaz to trochę zbyt mocne słowo. O tej sytuacji pisała Ewa Kofin, warto przywołać jej twierdzenie, że w tym momencie nurt koncertowy był kontynuowany, ale stał się poboczny, czy drugoplanowy. Badaczka wskazuje zresztą słusznie główną przyczynę tego stanu rzeczy – nawet nie przekształcenie instytucjonalne, ale konkretną zmianę kadrową. Kazimierza Wiłkomirskiego, dyrygenta i kompozytora, zastąpił w roli dyrektora instytucji – Jerzy Garda, śpiewak, który był zainteresowany przede wszystkim prowadzeniem teatru operowego, a nie działalnością filharmonijną.
 

Patrząc z perspektywy kilkudziesięciu lat na tamten czas, o czym powinniśmy pamiętać?

 

– Myślę, że o tym nieprawdopodobnym wysiłku tamtych ludzi, którzy robili wszystko, by stworzyć na nowo życie muzyczne we Wrocławiu. Oni też działali pragmatycznie, szukając nowego miejsca do pracy i rozwoju kariery w nowej, powojennej rzeczywistości, ale zapewniając stabilność instytucji we Wrocławiu, zapewnili nam tradycję bogatego życia kulturalnego, artystycznego i muzycznego. To jest ich osiągnięciem i zasługą.

 

Sławomir Wieczorek Izabella Starzec Stefan Syryłło Stanisław Skrowaczewski Filharmonia Wrocławska Opera Wrocławska Ewa Kofin Piotr Łoboz Eugenia Umińska Fryderyk Chopin

Zobacz również

Nie chcę uwodzić publiczności
Monachijska "Córka pułku"
"Carmen" w Weronie

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...