"Stado. Dziennik"

Obrazek posta

12 września 2025


 

Wieczorem podczas spaceru odsłuchuję wiadomość od Radka. Stosujemy z Radkiem od niemal dwóch lat ten rodzaj cyfrowej korespondencji, który umożliwia nam pozostawanie w stałym kontakcie bez konieczności umawiania się na telefon, przerywania sobie podczas mówienia, sprzęgania się głosów i pośpiechu związanego z tym, że obaj mamy jednak całą masę obowiązków, bo obaj żyjemy w mniejszym lub większym stopniu w stadach. Więc słucham, co Radek do mnie mówi, a mówi o tym, co wydarzyło się kilka dni temu, a czego w zasadzie mogliśmy się przecież spodziewać, bo obecność na polskim niebie rosyjskich dronów była więcej niż kwestią czasu, była i jest naturalnym następstwem tego, że jesteśmy w tej wojnie od chwili kiedy się zaczęła i czy się to podoba, czy nie podoba tym, którym wydaje się, że Ukraina to jest cudze zmartwienie. Ono jest tak bardzo nasze, że bardziej nasze oznaczałoby już tylko alarm bombowy nad Warszawą. 

Wrzesień w tym roku ciepły i w przeważającej części słoneczny - jak dotąd, a to zawsze kojarzyć mi się będzie niefortunnie z Gałczyńskim i tym wrzosem, którego wtedy było tyle na bukiety. Oczywiście mowa o wierszu, w którym czwórkami do nieba idą żołnierze z Westerplatte, chociaż wiadomo, że ta ich ostatnia droga u Gałczyńskiego niewiele ma wspólnego z prawdą historyczną, bo nie poległo ich wtedy więcej niż kilkunastu, co nie oznacza, że wiersz nie może mieć swojej prawdy, która odbiega od każdej innej nie będąc jednocześnie ani trochę kłamstwem. 

Tymczasem zebranie w szkole u M. odwołane z uwagi na nieobecność dyrektora placówki szkolnej. Ze szkołą mojego syna wiąże się historia, która również ma stadny charakter, ponieważ liceum, do którego uczęszcza mój szesnastoletni syn było na przedwojniu żeńskim gimnazjum, w którym uczyły się Krysia i Ligia Uljańskie - w kolejności moja cioteczna babka i babcia w sensie ścisłym. Pierwszą zamordowali niemieccy naziści w Auschwitz, druga została żoną lekarza urodzonego w Dębowej Kłodzie, który tamtego września, w Lublinie był niemal świadkiem śmierci Czechowicza, kiedy ów zginął śmiercią nagłą odwiedziwszy nieszczęśliwie fryzjera tuż przed potężnym nalotem na miasto. Ten lekarz, który kiedyś zostanie moim dziadkiem, tamtego dnia siedział pod stołem w lubelskim mieszkaniu jednej ze swoich ciotek, których w Lublinie - jak powiadał - miał sto, lekko licząc. Nie ominie go podobnie jak nie ominął Krysi konzentrationslager, tyle, że on ten jego Buchenwald i to jego Gross Rosen przeżyje, a śmierć Krysi będzie u nas w domu zapisana na przesłanym przez Niemców z Auschwitz akcie zgonu. Mam nad łóżkiem jej portret - piękna dwudziestolatka o regularnych rysach, drobnych, białych zębach, z wzrokiem błądzącym poza granicą kadru i burzą loków upiętych w ów charakterystyczny dla lat czterdziestych sposób, który tym dziewczętom "dodawał lat" jak powiadała moja babka - wiecznie chora i umierająca żona lekarza internisty. 

Więc spaceruję w słońcu, słucham tego, co do mnie Radek mówi i zastanawiam się ile jeszcze spokoju przede mną, przed nami, a ile kotłuje się w nieodległej przyszłości mroku, bo przecież Rosja to było zawsze dla świata wyłącznie ujadanie i ciemność, to był knebel i ucisk, to była niewola, przemoc oraz świst nahajki. W tym względzie nic nie zmieniło się do dzisiaj, a przecież mamy to niemal za progiem. Mieszkamy na skraju miasta, a dalej już tylko pusty step i hordy. Oczywiście można to jeszcze romantyzować i opowiadać sobie bzdury o rosyjskiej duszy, ale jak pisał Andrzej Stasiuk, Rosjanie to mili ludzie dopóki nie założą mundurów. A lubią je nosić. Bardzo lubią. 

Uwolnić od tego myśli - coraz trudniej. Odwrócić się od tego? Można - a nawet byłoby to wskazane jeśli człowiek chce te ostatnie przedwojenne lata przeżyć w jako takim spokoju, ale to i tak nas dopada, wraca nocą we śnie, albo za pośrednictwem aplikacji donoszącej o obecności dronów nad naszymi śpiącymi głowami. O takiej apce opowiada dziś Radek. Że testuje, przygląda się, że ciekawa i może okazać się przydatna, tyle że trzeba na noc wyłączać, bo lubi huknąć alarmem przeciwlotniczym, kiedy nad Ukrainą niebo gęstnieje od dronów. "Nie nasza wojna" - dobre sobie. Tak jakby rak, który zabija ci kogoś bliskiego, nie był twój tylko dlatego, że to nie ciebie boli.

Martwię się więc o syna, bo ma przed sobą życie, które jeszcze kilka lat temu wydawało się ofertą ze świata, który ma być już tylko lepszy, tylko bardziej i bardziej otwarty, bezbrzeżny i ciekawy, świat miał do niego przyjść z całą gamą niezliczonych możliwości, a to o co należało się martwić można było sprowadzić do tego, czy będzie mu się w tym świecie żyło lepiej czy może tylko dobrze. A teraz? Teraz zastanawiam się, czy będzie się żyło - po prostu - bo przecież może się nic nie wydarzyć, a może wydarzyć się wszystko. Tak się dzieje, kiedy znika wyraźny, znany z klasycznego kina i literatury podział na "dobrych" i "złych', na "jasną i ciemną stronę mocy", a zamiast tego pojawia się ktoś taki jak Trump, który jest zbyt wulgarny, żeby można było o nim myśleć w kategorii postaci wielowymiarowej. To nie jest nawet postać z potencjałem na jakąś literackość. Postać literacka powinna mieć w sobie złożoność, coś niejednoznacznego. W przypadku "przywódcy wolnego świata" mamy do czynienia z połączeniem zaburzeń narcystycznych z niekompetencją i głupotą. Gorszy od tego może być wyłącznie średnio udany oficer KGB, który chce żyć wiecznie i oświadcza, że nigdy nie umrze. Czytałem dzisiaj o tym, że Putin wierzy, że może żyć nawet 150 lat jeśli zapewnią mu to specjaliści i sztab stale gotowych do poświęceń lekarzy. Brzmi odrobinę tak, jakby to był fragment opowiadania Vonneguta, a nie artykuł z gazety.pl, ale nie ma na to innej rady niż przyjąć do wiadomości fakt, że czas, w którym żyjemy wymyka się coraz większej ilości analogii i coraz trudniej jest go po prostu definiować w oparciu o tradycyjne podziały, opozycje, sojusze czy wartości. 

Radek natomiast oznajmia, że jego syn zdaje się z wolna wycofywać ze swoich upodobań do gadów i płazów, co sprowadza się do tego, że najprawdopodobniej Radek nie zostanie troskliwym opiekunem węża dusiciela lub nie ukąsi go żmija podczas jakiejś wyprawy krajoznawczej. Moja dziewięcioletnia córka ma nieco bardziej puchate upodobania. Jej królik - króliczka, w sensie ścisłym - budzi nieco więcej nadziei, że oto jej obecność w mieszkaniu nie skończy się katastrofą. Co oczywiście nie oznacza, że podłoga pokoju mojej córki nie jest obficie wysypana odchodami tego kosmatego zwierzęcia. 

Rano idę do pracy pieszo. Poruszanie się pieszo ma w sobie coś mantrycznego - rodzaj skupienia. Rytm modlitwy. Tyle, że modli się człowiek nogami. Gdzie tam nogami, całym ciałem się człowiek modli. Tętno lekko przyspiesza, oddech ustawia się na wyższe tempo, a świat przemieszcza się nieznacznie, niespiesznie, tak jak trzeba, bo przecież należy mu się przyglądać. Należy się nim cieszyć póki to jeszcze możliwe. Tyle że ja chodząc, czytam. Więc głową wisi mi nad książką jak ciężki kołyszący się owoc. Budzi to w niektórych potrzebę karcenia mnie za nieuwagę, ponieważ od czasu do czasu zdarza mi się znaleźć z jakimś przechodniem na kursie kolizyjnym, a ten wtedy przystaje i zamiast po prostu mnie ominąć, czeka aż wpadnę na niego z idiotyczną miną. Wszystko po to, żeby mógł wypowiedzieć tę kwestię - mocną i głupią jednocześnie: "Nie widzisz jak chodzisz, człowieku?" Bo przecież to jest oczywiście, że nie widzę. W opowieści jestem. Nie przeszkadzać.  

A skoro mowa o opowieści. Dziś w drodze do pracy czytam Krzysztofa Środę, którego nowo wydaną książkę przysłało mi do recenzji Czarne. "Rzeczy, które zdarzają się w podróży". Mikroskopijny, kameralny esej, który mógłbym sprowadzić do kilku istotnych pytań. A zatem: wszystkie nienapisane listy, co z nimi? Gdzie podziewają się zdarzenia, które nie znalazły w nich miejsca? Gdzie są ludzie, o których w nich nie wspomniano? A książki, te które miały powstać, nigdy natomiast nie powstały? Co z opowieścią, która miała znaleźć swoje miejsce na ich stronicach? Czy dar stwarzania światów, tych prawdziwych i tych zmyślonych jest czymś, co można bezkarnie porzucać przez lenistwo, w drodze określonej decyzji, z powodu braku pewności - czy warto o czymś wspomnieć, coś utrwalić, coś zapamiętać? Z drugiej strony, czy wszystko jest warte miejsca w naszej pamięci? Czy każdy szczegół z podróży należy odnotować? Czy szturm faktów i zdarzeń nie jest przyczyną zmącenia każdej narracji czyniąc ją paradoksalnie - nieciekawą i nudną? Gdzie w takim razie przebiega granica istotności? Co przesądza o tym, że jedno jest ważne, a inne pozostaje bez znaczenia? Chciałbym móc o tym myśleć w ciszy. Tej przestrzeni, która jest wielkim deficytem współczesności. Jej lękiem.

Blisko mi do podobnego namysłu nad przestrzenią “tworzenia” światów, nad pracą pamięci, która zwykle bywa dość plastycznym materiałem, z którym możemy uczynić wiele więcej niż nam się wydaje. Dowiedzione istnienie tak zwanych “fałszywych wspomnień” jest tutaj dobrym przykładem jak uległa potrafi być pamięć wobec tego, czego od niej chcemy. Z drugiej strony jest w pamięci jakiś rodzaj nadziei, która zawsze jest przecież bardziej kwestią wiary niż prognozy. Pamięć daje nadzieję na trwanie - ludzi i zdarzeń wbrew lub pomimo ich nieobecności. Łączy ze sobą teraźniejszość i przyszłość, o której wschodnia duchowość lubi mówić, że owa nie istnieje. Jakkolwiek można spierać się w tej przestrzeni, co do istnienia przyszłości jako przedmiotu naszych słusznych obaw, o tyle trwanie, czy istnienie przeszłości wydaje się dość znaczące - upierałbym się, co do tego, że przeszłość nas stwarza, determinuje, często niestety ogranicza lub dręczy, co samo w sobie jest dowodem na jej obecność niż czymś, co można odrzucić jako formę i przedmiot zbędnej troski. Gdyby nie ona naręcza terapeutów musiałyby szukać sobie pracy poza ciepłymi wnętrzami swoich gabinetów. 

Więc idę, a wrzesień wdzięczy się jeszcze ciepłym powietrzem i zielenią roślin, zmęczoną wprawdzie i spłowiałą, ale wciąż żywą i soczystą. 

Od kilku dni zbieram się w sobie żeby posprzątać mieszkanie. Trzeba będzie wziąć się do roboty, bo wprawdzie przestrzeń wokół siebie mam zwykle ogarniętą, ale kurz osiada na przedmiotach i nie ma na to innej rady niż po prostu od czasu do czasu rozprawić się z nim po męsku. O męskości będzie innym razem więc teraz pozwolę jej pozostać pod warstwą rzeczonego kurzu.

A dziennik posyłam Radkowi i Juście. Na początek. Żeby się przekonać, czy warto raz jeszcze wejść do tej samej rzeki i trochę w niej pobrodzić. Oboje twierdzą, że warto, a ja obojgu ufam, więc piszę go dalej. Od początku - raz jeszcze -  do jakiegoś końca.


 

Zobacz również

"Fikcje. Dziennik"
"Stado. Dziennik"
"Stado. Dziennik"

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...