"Stado. Dziennik"
14 września 2025 (niedziela)
Budzę się wcześnie wyrwany ze snu przez kortyzol. Zanim jeszcze oko zdąży przyzwyczaić się do światła, złapać ostrość, zaczynam planować nadchodzący tydzień, a przecież jest niedziela. Rzeczy do zrobienia. Tematy do ogarnięcia. Dedlajny. Od kilku dni wyraźne pogorszenie pogody, wrzesień staje się pochmurny i deszczowy. To zawsze oznacza kłopotliwe ograniczenie możliwości spacerów, które są dla mnie tym samym czym dla innych może być na przykład wizyta w kościele, codzienna modlitwa. W ten sposób, w żaden inny, nawiązuje kontakt z tym czym jest rzeczywistość - moja codzienność, rutyna, która w tym wypadku nie oznacza nudy jak pisałem wcześniej , będąc tym - czym jest bycie w domu, w dobrze znanych wnętrzach, pośród przedmiotów które coś znaczą, w bezpiecznym zamknięciu, w którym znalazłem się z własnej woli, z wyboru. Rutyna, która pełni funkcję wewnętrznego i zewnętrznego porządku, jest tym, co oznacza trwanie w określonych hierarchiach znaczeń, a tym samym nadaje się do “zamieszkania”, można się w niej na dobre zadomowić, urządzić, dbać o nią jak o “własność”.
Więc jeszcze rytuały. Te, które powstają intencjonalnie będąc bezpieczną ramą, kamertonem wyznaczającym rytm mojego funkcjonowania. Procesy higieniczne, kofeina w rozsądnych dawkach, papierosy, które staram się palić w spokoju ciesząc się ich wątpliwym smakiem i niewątpliwą mocą. Bycie w stadzie: dzieci i W. Codzienne rozmowy z Radkiem. Okresowa korespondencja z Andrzejem. Justa, która od czasu do czasu odzywa się, a ja odpowiadam. Wspomniane już marsze i spacery, praca - ta zarobkowa (minimum 8 godzin) i ta z powołania - więc książki, książki, książki. Notatki. To co należy zapamiętać i to co, co może się wymknąć. Na wszelki wypadek zapisuję wszystko. Łączę w całość. Wnioski. Synteza. Jakby życie pisało haiku, a ja odczytywał bym je później z kalendarzy. Posiłki. Cukier, od którego jestem uzależniony w dużo większym stopniu niż od nikotyny. Lęk i napięcie, których staram się od pewnego czasu nie odganiać od siebie, pozwalam im trwać obok jak współlokatorom, bez których nie ogarnę czynszu. Okresowo zamiast książek seriale na platformach streamingowych. Tryb ucieczkowy. Tryb przetrwania. A potem znowu spokój i rozpaczliwe próby ciszy. Świat staje się geometryczny, więcej w nim kątów prostych niż niespodziewanych zakoli dróg i rozstajów. Wsłuchać się w to wszystko, uczynić swoim. Nie bać się tego. Być w opozycji do ruchu, nieustannej zmiany, być przeciw wysokiej prędkości dni, które następują po sobie, o których później mówi się "moje życie.
Co właściwie rozumiem pod pojęciem kontemplacji, kiedy o niej wzmiankuje? Czy tak jak Han mam na myśli trwanie w ciszy i niemal religijnym namyśle? Czy chodzi o pozostawanie w skupieniu, ogniskowanie na rzeczach istotnych i sprawach fundamentalnych, czy może to jest taktyczny odwrót od harmidru, jazgotu, o którym nie da się zapomnieć? A ten dziennik? Czy przypadkiem nie okaże się kontrskuteczny i zamiast porządkować wytrąci mnie z rytmu, odwróci od owej ciszy - jak mania - która która udaje że jej nie ma by już po chwili zabrać mnie w dwubiegunową podróż do miejsc, z których powrót może okazać się niemożliwy.
Doświadczamy tego żyjąc w późnym kapitalizmie rozumianym tak jak definiuje go Napiórkowski w swojej książce pisząc o tym, że to czego doświadczamy, to nie tyle etap rozwoju systemu gospodarczego, co całe imaginarium z właściwą dla niego mitologią.
A przecież każda mitologia powstaje zawsze z tego, co widzimy wokół siebie. Tak tworzyli ją Grecy i tak powstaje ona współcześnie, tyle że mityczny bohaterów i bogów zastępują w tym wypadku marki oraz jedyne właściwe kryterium, które pozwala ocenić stan rzeczy mianowicie - wzrost - niepohamowany, niczym nieograniczony, bezmyślny, a tym samym szkodliwy i destrukcyjny zarówno dla samej planety, na której przyszło nam żyć jak i dla nas, którzy odwracamy się od tego, co pozwala nam, pozwalało, odnaleźć właściwą miarę dla rzeczy i zdarzeń, dla nas samych. Napiórkowski w "Kodzie kapitalizmu" pisze o nim jak o systemie obiegu wyobrażeń nie zaś jak większość autorów o systemie obiegu dóbr, którego istotą jest gromadzenie bogactwa czy produkcja przemysłowa. Napiórkowski pisze o kapitalizmie będącym swoistego rodzaju reżimem wyobraźni opierającym się na analogicznych zasadach. Przekonuje mnie ten punkt widzenia, wiem gdzie jestem, bo przecież trudno to pominąć, jeśli świadomie chce się pozycjonować siebie i to co się wydarza w przestrzeni i w czasie.
Więc zwlekam się z łóżka, biorę prysznic i kilkadziesiąt minut później odbieram córkę od koleżanki, u której spędziła noc. Pierwsza taka "nocka" poza domem - mówi - Nie licząc tych spędzonych u babci, ale to jest zupełnie coś innego. Tak twierdzi moja dziewięcioletnia córka i już za chwilę negocjujemy ewentualny zakup Labubu - demona, który jeśli nie usposabia ducha późnego kapitalizmu, to z całą pewnością uosabia pragnienia mojej córki, które są jego widmowym produktem, emanacją, w najlepszym wypadku konsekwencją. My mieliśmy deficyt pod ręką - wieczny kryzys gospodarki niedoborów. Świat wydarzał się za Odrą - tam był "zachód". Coś co miało się nam nigdy nie przydarzyć. Byliśmy nauczeni braku i jak każde terytorium postkolonialne mieliśmy mentalność skolonizowanych. Chcieliśmy być dokładnie tacy jak ci, którzy przyszli tutaj i odebrali nam wolność. Nie pamiętaliśmy wolności, a może wcale jej nie doświadczyliśmy zanim na długie lata staliśmy się “bratnim narodem”. Tak czy owak potrafiliśmy "nie mieć". Moja córka tego nie potrafi. I to spędza mi sen z powiek, bo wiele wskazuje na to, że przecież to właśnie im zabraknie świata dla wszystkich.
Trwa ładowanie...