"Stado. Dziennik"
13 września 2025
W ostatnich dniach czerwca 1996 roku siedziałem na parapecie w oknie łódzkiego hotelu Centrum, a ponieważ pokój znajdował się na wysokim piętrze miałem pod sobą miasto. Tuż pode mną majaczyła cerkiew, na lewo od niej dworzec Łódź Fabryczna - dziś schowany pod ziemią, a na prawo od cerkwi wznosiła się masywna kamienica na rogu ulicy Narutowicza i Kilińskiego. Środkiem pasa ruchu prześlizgiwał się tramwaj, za moimi plecami w kineskopowym telewizorze trwał festiwal piosenki w Opolu, na którym debiutowała Katarzyna Stankiewicz w charakterze nowej wokalistki zespołu Varius Manx po tym jak zastąpiła w nim Anitę Lipnicką. Swoich sił na opolskiej scenie próbowały również dziewczęta z wokalnej grupy De Su. Jedna z nich zmarła w ubiegłym roku. Hotel Centrum został rozebrany, a miejsce, w którym wtedy siedziałem gapiąc się na miasto zanim stało się ono moim domem na kolejne siedem lat - jest dzisiaj pustą przestrzenią zawieszoną wysoko w powietrzu.
Wszystko to działo się w przededniu mojego egzaminu na studia prawnicze, na które niestety dostałem się i ukończyłem je kilka lat później uzyskując tytuł magistra prawa, co okazało się nie najlepszym wyborem zważywszy na fakt że większość życia poświęciłem literaturze, wydałem 9 książek z wierszami i napisałem setki recenzji. Ale jak powiada bohater filmu Koterskiego “Dzień świra” - jeśli człowiek podejmuje najważniejsze w życiu decyzję w okresie, w którym jest jeszcze idiotą - konsekwencje takich wyborów często bywają katastrofalne w skutkach.
Tymczasem Czarne przesyła do recenzji książkę Tomasza Lady zatytułowaną “Wszystko jak leci. Polski pop 1990 2000”, którą zmierzam przeczytać biorąc na siebie fale wspomnień, a mój wiek średni nasączy je bez wątpienia odrobiną melancholii i sentymentu. Tym bardziej, że tamten świat mimo swojej przaśności i odpustowego sznytu wydawał się jednak dużo spokojniejszym miejscem niż współczesność rozpięta pomiędzy techno- feudalizmem, mroczną wizją cyfrowych dyktatur i bliżej nieokreśloną antyrzeczywistością bez wyraźnego podziału na “dobrych” i “złych”, co jednak zawsze porządkowało nam wyobraźnię i dawało względne poczucie stabilności.
Tak czy owak czytam Krzysztofa Środę i prawdopodobnie pod wpływem tej narracji jeszcze bardziej czuję, że jestem w drodze. W sensie ścisłym, ale też w znaczeniu symbolicznym. Ta nieustanna podróż na pokładach naszych metryk, na powierzchniach i głębinach zdarzeń (muszę wybaczyć sobie tę egzaltację) sprawia, że wraca do mnie pytanie o to, co warto wydobyć jeszcze z codzienności, niekoniecznie znając odpowiedź na pytanie - po co? Może po prostu są rzeczy dla których sam fakt ich istnienia - jest sensem. Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę jak bardzo hałaśliwe wiedziemy życia wbrew temu, co wiedzieć powinniśmy o bezczynności, która jest całkiem sensowną odpowiedzią na jazgot przymusu działania, który sączy w nas cywilizacja i kultura, którą lubimy nazywać “zachodnią”. A przecież bezczynność pozwala zasiąść na parapecie okna i przyglądać się światu. (...) Dopiero w bezczynności stajemy się świadomi gruntu, na którym stoimy, i przestrzeni, w której się znajdujemy. Życie przedstawia się na tryb kontemplacji i powraca do swojego tajemnego podłoża. (...) Tylko bezczynność wprowadza nas w tajemnice życia.” - pisze Han, do którego będę wracał do znudzenia, bezwstydnie eksplorując jego przenikliwe twierdzenia i wnioski. Tym bardziej, że kilka tygodni temu przeczytałem na nowo “Czarodziejską górę” Tomasza Manna zazdroszcząc chorym na gruźlicę - świata, w którym wkrótce jeden po drugim mieli ostatecznie wyzionąć ducha. Nie mogłem bowiem oprzeć się wrażeniu, że tamten świat, bez wątpienia uwięziony w gorsecie konwenansu, spięty kołnierzykiem pozorów i uwikłany w społeczne hierarchię miał w sobie jednak nieprzenikniony urok i czar, którego brakuje światu, w którym ja będę umierał na jakiegoś raka lub inną cywilizacyjną gangrenę.
Czy tęskniąc za porządkiem odwracam się od uroków wolności? Czy może nie ma żadnej wolności w świecie, w którym jedynym rytuałem jest okresowa wymiana smartfonu z uwagi na utratę wsparcia dla softu? A może nie chodzi wcale o wolność. Może istotne jest po prostu “bycie w domu”, którym w tym wypadku miałby być świat w tej części, która jest naszą przestrzenią do życia. Rytuały, które stały się dla nas synonimem powierzchownej duchowości okazują się w tym wypadku kluczowe. Dają bowiem poczucie “zadomowienia” o czym piszą i Arend i Saint - Exupéry porównując je do rzeczy, które trwają w czasie niezależnie od ludzi, tak jak trwają w czasie stare, wiekowe meble, w przeciwieństwie do paździerza z Ikei. Te pierwsze pozwalają na wrażenie pokoleniowego kontinuum, ciągłości trwania w czasie, niezmienności, pewności i spokoju, że świat jest wciąż na swoim miejscu. Te drugie wyrzuca się na śmietnik ponieważ ich funkcją nie jest trwanie, ich funkcją jest chwilową przydatność, która zaspokaja równie chwilową potrzebę, a ta z kolei poddana jest narracji wmawiającej nam, że szczęście polega na akceptowaniu nieustannej zmiany, podczas gdy tam, wysoko u gruźlików w Davos świat trwał bezpieczny i nieruchomy - trwał naturalnie na krawędzi katastrofy, ale to akurat jest pewną historyczną stałą.
Oczywiście przesadzam tęgo, ale nocą, kiedy zapisuje te zdania słuchając randomowego jazzu na Spotify tęsknie do Davos, w którym nigdy nie byłem w przeciwieństwie do Sylwii, która kilka dni temu zdała mi relację ze swojej podróży śladami Hansa Castorpa. Z Sylwią będziemy czytali wspólnie wiersze w końcu listopada i może wtedy dokończy mi tę opowieść bo wydawała się zachwycona pobytem w tamtej umieralni powtarzając raz po raz: “Szwajcarzy to naprawdę przemili ludzie”.
Trwa ładowanie...