"Stado. Dziennik"
05.10.2025 (niedziela)
…a skoro mowa o nadziei. Nigdy nie poświęcałem szczególnej uwagi temu, co wiąże się z jej obecnością, co więcej, w przekonaniu o słuszności takiego stanowiska zajmowałem pozycje odległe, a nawet wrogie, które wydawały mi się przyjęciem dość rozsądnej postawy wobec świata, który jak mnie od dzieciństwa przekonywano - jest nieżyczliwy, a przede wszystkim - niebezpieczny. Innymi słowy zakładałem, że jeśli coś się wydarzy, to lepiej spodziewać się tego, że wydarzy się złe, a nawet najgorsze, niż ulegać złudzeniom i spodziewać się pomyślnych rozwiązań lub po prostu oczekiwać nadejścia dobra, które ukołysać mnie w życiowej pomyślności.
Miało to wszystko związek z proroczymi snami mojej matki i babki Ligii, o których raczyły informować swoje otoczenie tuż po przebudzeniu oraz dla pewności również przy każdej innej nadarzającej się okazji. Łączyło się to także z irracjonalnym lękiem mojego ojca przed wypowiadaniem na głos takich słów jak “trumna”, “śmierć”, “zgon”, “cmentarz”, a nawet “cierpienie”, czy “nowotwór”. Mój tata miał w sobie ponadprzeciętnie głębokie przekonanie o tym, że radość płynąca z życia - jeżeli ma z niego płynąć wartkim, elektrycznym strumieniem - z całą pewnością wymaga wyparcia najdrobniejszej nawet śladów naszej śmiertelności. Zarówno z języka jak i z myśli kotłujących się w głowie.
A ponieważ człowiek nie jest zdolny do tego, żeby przynajmniej od czasu do czasu nie lękać się odległej nawet perspektywy nieuniknionego zgonu - przyjęte przez mojego tatę założenie było źródłem istnienia w nim ontologicznego napięcia, którego niestety nie był do końca świadomy. Miał za to kilka sposobów żeby sobie z nim radzić. Nie on jeden szukał egzystencjalnej ulgi w używkach oraz rozkoszach ciała. Nie on jeden szukał na marne, a to co znajdował było z gruntu ulgą fałszywą i nietrwałą. Wiele natomiast z owych poszukiwań wynikało biedy i komplikacji, co mnie nauczyło dość wcześnie, że od nadziei lepiej trzymać się z daleka, bo jeśli jej człowiek przesadnie zaufa, to więcej razy da się nabrać na tą samą śpiewkę niż jeśli nadzieję odrzuci - jako koncepcję radzenia sobie z niedolą egzystencji i przewrotnością losu. Bóg zjawiał się w tym wszystkim okresowo. Najłatwiej było zdefiniować go jako kogoś, kogo zwykle nie ma dokładnie wtedy, kiedy mógłby się do czegoś przydać.
Było to naturalnie dość naiwne myślenie dziecka, ale od czegoś musiałem zacząć, żeby później móc stać się kłębkiem nerwów, pogrążyć we własnych nałogach, chorobach i koniec końców móc legitymować się diagnozą jak przystało na człowieka, który pragnął być współczesny, a już na pewno jak przystało na współczesnego twórcę.
Z ojcem natomiast łączyła mnie szczególna relacja. Przez większość życia, niemal do dnia jego śmierci raniliśmy się nawzajem. Nie mam jednak zamiaru pisać o tym książki, które z powodzeniem piszą i sprzedają inni autorzy i autorki. Ojcu poświęciłem dwa tomy wierszy, w których w pewnym sensie starałem się zrozumieć to kim był i dlaczego, bo przecież dźwigał również swój plecak pełen kamieni - wychowany przez wiecznie chorą matkę i ojca - lekarza internistę z syndromem obozowym i religijną fiksacją. Z tym wszystkim ojciec nie mógł być inny dorastając w czasie, kiedy terapia lub wizyta u psychiatry były co najmniej ekstrawagancją. Innymi słowy - mój ojciec był dobrym człowiekiem pozbawionym daru mądrości. Należy jednak oddać mu sprawiedliwość i przyznać uczciwie, że potrafił kochać w taki sposób, że o tej miłości wiedziałem i nie miałem co do jej istnienia wątpliwości. Był mężczyzną, który sobie nie radził, albo radził sobie tak jak potrafił, co zwykle wiązało się z tym, że inni odczuwali liczne związane z tym dolegliwości. Do śmierci pozostał chłopcem, który chciał być równie ważny dla swojej matki, co jej mąż - lekarz internista i pragnął jednocześnie coś znaczyć dla ojca, w którego cieniu przeżył życie będąc jego “złym sobowtórem” - lustrem, w którym tamten odbijał się jak w krzywym zwierciadle. Tak to widzę. Zresztą wiele na ten temat u Hollisa, u Bly’a, u Glovera i można by temu poświęcić stron tysiące, tylko po co, skoro to i tak niczego już zmienić nie może i nie zmieni.
Więc żeby ten dziennik posiadał cechy właściwe dla dziennika, kilka uwag dotyczących wydarzeń bieżących.
Wydawnictwo Literackie wypłaca mi honoraria za blurb na okładkę książki Katarzyny Michalczak oraz za recenzję wewnętrzną, o którą poproszono mnie kilka tygodni temu. W piątek otrzymuję zaproszenie z Uniwersytetu Warszawskiego na spotkanie organizowane w ramach Tygodnia Noblowskiego, na którym eksperci na żywo komentują werdykt komisji. Wydarzenie będzie mieć miejsce w nadchodzący czwartek. Nie mam jednak w planach wycieczki do Warszawy, więc znaczenie tego faktu ma wymiar czysto symboliczny. Czytam Simona Blackburna “Sens dobra” i szykuję się do lektury powieści Johana Harstada “Max, Misha i ofenstywa Tet” okrzykniętej norweską powieścią dekady. Tysiąc dwieście stron sążnistej prozy to nie jest wyzwanie, którego nie byłbym w stanie podjąć zważywszy na fakt, że trylogię Knausgarda połknąłem w siedem dni, co daje wynik niemal dwóch i pół tysiąca stron przeczytanych na przestrzeni tygodnia. Na dodatek powstały z Kanusgarda trzy odrębne recenzje. Rzeczy w tym, że powieści takie jak ta Harstada należy przeczytać jednym tchem. Tylko wtedy jest się w podróży.. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie potrafię już traktować tego inaczej niż pracę do wykonania - a przecież ktoś mógłby odnieść uzasadnione wrażenie, że “czytam w czasie wolnym”. Otóż od wielu lat nie dysponuję takim czasem w sensie ścisłym. Nie wiem, co to oznacza i nie bardzo potrafię sobie taki czas zorganizować. Dobrze, że jest obok mnie Andrzejewski. Zanim zasnę przeczytam kilka stron tej litanii smutków, udręk i marazmów, w czym potrafię odnaleźć bliską mi energię i mrok, który już chyba zawsze będzie dotyczył mnie w większym stopniu niż światło. Pamiętajmy jednak o nadziei, która wydarza się jak dotąd w skromnych i ciemnych poczekalniach tego dziennika, ale kto wie, może znajdzie w nim swoje miejsce bez konieczności rozpychania się łokciami.
Zimny, ponury jak dotąd październik. Na dodatek wigilia poniedziałku. Uciec w sen, czy popracować jeszcze dwie godziny? Znak zapytania to dobry znak pod dzisiejszą datą, niech zatem będzie znakiem czasu dla tego wieczoru. Żadnej odpowiedzi.
Trwa ładowanie...