"Stado. Dziennik"
07.10.2025 (wtorek)
Zupełny intelektualny paraliż. Jednocześnie absolutna niemożność koncentracji uwagi. Czyniąc nadludzki wysiłek staram się skończyć Blackburna jednak w niewielkich odstępach czasu uświadamiam sobie raz po raz, że nie mam kompletnie pojęcia o czym czytam. Jakby tego było mało nieustannie uciekam myślami do książek, które przeczytać planuje, a z rozmyślania o tym, co mam do przeczytania wynika więcej biedy niż gdybym nie czytał wcale. Męczy mnie to ogromnie i nawet Andrzejewski dzisiaj nie pomaga, a przecież zwykłem w ostatnich tygodniach uciekać do jego dzienników szukając w jego udręce pocieszenia. Wydawać się to może bezdusznym zabiegiem, ale pominąwszy etyczną stronę nowego nawyku staram się skupić na tym, że to po prostu działa. Dziś jednak nawet Andrzejewski nie przynosi ukojenia, a spacer odpada z uwagi na to, że - po pierwsze - dwie godziny temu przemaszerowałem dziarskim krokiem desperata dziewięć kilometrów. Po drugie uczyniłem to w gęstej mżawce i przemokłem doszczętnie. Swoją drogą to, co leje się z nieba to nie mżawka. To “coś” jest gęstą zawiesiną przypominająca miliony maleńkich pikseli nasiąkłych przejmującą i zimną wilgocią, która zamienia się w nieprzyjemny kompres. Staram się jednak bronić przed bezmyślnym scrollowaniem mediów społecznościowych, co jak wiadomo jest w godzinach nocnych niepożądaną dawką niebieskiego światła, które nasz mózg odbiera jako “dzienne” i w konsekwencji odmawia współpracy w trakcie procesu zasypiania. Jednym słowem - straciłem umiejętność “nic nie robienia” i nie potrafię siedzieć gapiąc się w ścianę. Zresztą trudno gapić się w ścianę jeśli zewsząd atakują człowieka stosy książek, w które sam te książki ułożył. Zatem, to co robię przypomina nieco sytuację, w której narkoman stara się zrelaksować w pomieszczeniu pełnym substancji, od których jest uzależniony, bo wymyślił sobie, że jakoś da radę nie przyćpać. Czysta męka i udręka głodu. Toksyczność niezaspokojonej potrzeby. Wiele pokory trzeba w sobie odnaleźć, żeby zrozumieć i zaakceptować zdałoby się - oczywisty fakt, że nie zdąży się wszystkiego przeczytać, że wiedza może być klęską urodzaju, albo że jest w tej klęsce zabójczy urodzaj.
Tymczasem Andrzejewski pod datą 15 lutego 1961 notuje: “Aby obejrzeć na świeżym powietrzu zaćmienie słońca wyszedłem na ulicę przed dziewiątą i dopiero po powrocie do domu, przeglądając prasę, przechwyciłem się na zdziwieniu, że zjawisko, któremu przed chwilą tak mało uwagi poświęciłem, czym innym będąc w istocie pochłonięty, oglądałem przecież po raz ostatni w życiu, następne pełne zaćmienie słońca przypadnie dopiero w roku 1999”. Zabawne. Doskonale pamiętam to zaćmienie, którego Andrzejewski słusznie spodziewa się nie dożyć. W roku 1999 w chwili, w której owo zaćmienie miało miejsce czekałem na dworcu kolejowym w Częstochowie na powrót znad morza mojej ówczesnej partnerki, z którą w owym czasie planowałem spędzić resztę życia, a która nie dalej niż dwa lata później rzuciła mnie z hukiem niezwłocznie biorąc sobie do pary ślicznego, szczuplutkiego, modnie noszącego się chłopca, który był wprost i zupełnie jawnie moją lepszą, odmłodzoną, pozbawioną nadwagi wersją. Ale w roku 1999 podczas pełnego zaćmienia słońca, o którym wzmiankuje Andrzejewski, czekałem na nią w ciemnościach, które jak w tytule z rzeczonego autora “kryły Ziemię”. Swoją drogą owo zaćmienie rozczarowało mnie mocno ponieważ moja wyobraźnia projektowała egipskie mroki rodem z ekranizacji “Faraona” tymczasem świat stał się miejscem przypominającym obrazek widziany zza okopconego szkiełka. Innymi słowy - nie ma czego Andrzejewski żałować, mimo że nie dożył. Moja ówczesna partnerka jest obecnie matką trójki dorosłych już dziewcząt, a los chłopca, którego sobie wtedy niezwłocznie dobrała do pary pozostaje dla mnie nieznany, co akceptuje bez żalu. Pocieszająca dla mnie - jako porzuconego wtedy kochanka może być okoliczność, że to nie jemu urodziła tę trójkę dzieci, tylko komuś zupełnie innemu. Nie napisze tutaj komu, bo to jest historia mająca w sobie jeszcze bardziej ponurą ironię niż wzmiankowana przed chwilą. Swoją drogą, w ubiegłą sobotę podczas zakupów wpadłem przypadkiem (który zdarzył się po raz pierwszy od kilku długich lat) na moją ówczesną partnerkę, co oboje skwitowaliśmy dość przyjaznym i zdaje się, że nawet życzliwym uśmiechem. Minąwszy się odeszliśmy w odrębne uniwersa, w których prawdopodobnie pozostaniemy już do kresu naszych dni bez względu na prognozowane oraz przeszłe zaćmienia słońc.
Więc jednak i tym razem Andrzejewski okazał się pomocny. Dzięki jego historii z zaćmieniem zanurzyłem się we wspomnieniu, a moje lęki i napięcia poznawcze nieco zelżały i może nawet uda mi się szybko zapaść w sen. Oby czekał tam na mnie ktoś ciekawy, bo najgorsze co może człowieka spotkać we śnie, to banalność scen i postaci, które w nadmiarze występują przecież na jawie, dlatego niechże we śnie będzie przynajmniej odrobinę ciekawiej. Choćby nawet bez ładu i składu. Dobrym tropem mogłoby być wesołe miasteczko, które mijam od kilku tygodni podczas spacerów. Tkwi w bezruchu, puste, bez publiczności, rozlane na parkingu przed supermarketem zupełnie nieczułe na fakt absolutnego braku zainteresowania mieszkańców Częstochowy i w ogóle mieszkańców czegokolwiek. Wesołe miasteczko zatrzymane w czasie. Jakby je tutaj przeniósł jakiś złośliwy wehikuł. Mógłbym je we śnie ożywić, rozpętać, udźwiękowić i na nowo zmontować jak film, który dostaje drugie życie po długim okresie bycia zapomnianym. Otóż jestem na ten sen gotowy. Niech to będzie sen o wesołym miasteczku, które znowu ma po co istnieć w obrotach barwnych karuzel i dźwiękach piszczałek.
Trwa ładowanie...