"Stado. Dziennik"
16.10.2025 (czwartek)
Harstadt i jego epicka powieść wciąż leży nietknięta. Tysiąc dwieście stron sążnistej prozy jest wyzwaniem dla kogoś, kto żyje w moim rytmie. Dlatego “Max, Misha i ofensywa Tet” wciąż czeka. Czytają się natomiast eseje, w tym przesłany “przed chwilą” przez Karakter interesujący tekst o prywatności autorstwa Mai Mozgi - Góreckiej. "Zjawisko, które chcę tu przedstawić – prywatność w przestrzeni fizycznej – dla wielu z nas albo nie istnieje, albo jest na granicy nie istnienia. Powszechna, intensywna aktywność online czy dobre intencje nawet najlepszego architekta, mieszkanie czy dom wciąż nazywamy prywatnymi w umowach cywilnoprawnych. Ale ile warte jest to określenie poza nim?" - pyta na wstępie Mozga-Górecka, która (co warto zaznaczyć) specjalizuje się w architekturze i wzornictwie. Tymczasem jej uwaga i przenikliwe wnioski koncentrują się wokół "radykalnych form prywatności". Tych, które wciąż istnieją i tych, które odeszły bezpowrotnie. Pozornie wydaje się to być opowieść o fizycznej przestrzeni zamkniętej w pawilonach, pracowniach, domach lub ogrodach. W rzeczywistości natomiast jest namysłem nad ludzką kondycją w przeżywaniu świata, relacyjnością, wolnością myślenia - w centrum tego tekstu jest człowiek w kontekście tego, co dzisiaj staje się widmowym wspomnieniem świata, którego być może już nie ma - współczesność, w której prywatność nie jest już nawet walutą, a często bywa po prostu niepożądana. Wyzbywamy się jej na własne życzenie handlując nią lub dzieląc się nią ponad wszelką miarę, co w pewnym stopniu czynię prowadząc i publikując ten dziennik.
Czy wciąż potrafimy być jeszcze "osobni", niewidoczni lub nierozpoznani? Czym jest dla nas prywatność? Jak wpływa na nas jako ludzi? Gdzie się manifestuje? Czy można ją uprawiać jak ogród lub porzeczki? Jakie miejsca najlepiej ją zapewniają? Czy prywatność można zaprojektować? Gdzie przebiega granica pomiędzy dobrowolnym odosobnieniem, a zdrowiem psychicznym? Wszystkie te pytania zadaje Maja Mozga-Górecka w kolejnych rozdziałach będących osobnymi studiami przypadków, którym - jak pisze - przygląda w kontekście "architektonicznych peleryn niewidek". Ta podróż nie stanowi jedynie wyprawy intelektu. Odbyła się naprawdę i kiedy czytam jej tekst w pewnym sensie razem z nią dotykam, wącham, widzę i słyszę. Erudycja i wspomniana już wnikliwość spojrzenia połączona z lekkością doskonale zrobionej gawędy sprawiają, że lektura tej książki to inspirująca przyjemność.
Wcześniej czytam Mikołaja Grynberga i jego “Rok, w którym nie umarłem”. Książka dobrze skrojona, oszczędna i ostrożna - jak to u Grynberga bywało - że dystans i cisza pojawia się tam, gdzie inni poszliby pewnie we wzniosłości. Tymczasem ta kameralna opowieść o zawale, z którego autor cudem uszedł cało w rzeczywistości jest afirmacją życia, która nie ma jednak charakteru pogłębionej refleksji w przedmiocie “umierania”, którego Grynberg doświadczył w sensie ścisłym. Grynberg nie pisze tego tekstu z pozycji intelektualisty. Grynberg pisze go w optyce człowieka zaskoczonego własną śmiertelnością, co w gruncie rzeczy wydawać się może interesujące u kogoś, kto większość życia poświęcił na dokumentowaniu Zagłady - i warto dodać, że robił i robi to doskonale. Więc recenzję z Grynberga piszę pochwalną, ale książka zostawia mnie z uczuciem niedosytu. O czym w tekście recenzji nie wspominam, bo byłoby to jednak aktem arogancji, skoro mój pierwszy zawał wciąż jeszcze jest przede mną, a przecież z upływem lat zmienia się nasz stosunek do śmierci.
I tak - kiedy byłem młody - miałem do śmierci stosunek “akceptujący”. Po prostu - przyjmowałem do wiadomości czyjeś odejście oraz jej widmowe istnienie. Dzisiaj natomiast wydaje mi się że nie była to żadna “wczesna mądrość” lecz zwykła hardość i aroganckie droczenie się z ostatecznością. Teraz obecność śmierci wydaje mi się czymś niepojętym, dojmującym, a jednocześnie pełnym tajemnicy i niepokoju, który towarzyszy mi nie tyle wtedy kiedy myślę o śmierci własnej, co o śmierci tych, których już nie ma.
Wbrew temu, co mogłoby się wydawać - jej “nieodległość” - wcale nie pomaga jej oswajać. Nieoswajalność śmierci wydaje się być wpisana w jej naturę, co z trudem sobie uświadamiam, bo przecież dziewięć książek z wierszami napisałem w każdej czyniąc dla niej wiele miejsca. Wydawało mi się bowiem w głupim i śmiałym przekonaniu, że w ten sposób zbliżę się do niej na odległość badawczą, że dowiem się o niej czegoś więcej unikając przykrej konieczności poddania się jej woli. Jest w tym poddaniu wspomniany już rodzaj rozwiązłości, o którym mówił w “Czarodziejskiej górze” Sattembrini. Wobec śmierci stajemy pozbawieni norm moralnych. Fakty są takie, że wobec śmierci stajemy w dziecinnym zaskoczeniu, że to - po prostu - już. Tyle przynajmniej może człowiek wziąć z literatury, kiedy zgłębia zagadnienia korzystając z pośrednictwa tych, którzy mają w tej kwestii narracyjne kompetencje.
Kiedy umierała moja babka Ligia, “wiecznie chora i cierpiąca” żona lekarza internisty, który wyzionął ducha niemal dekadę przed nią, miała w sobie dziecinne zdziwienie faktem, że to już teraz - że więcej życia nie będzie, że życie stało się i że już po wszystkim. Mówiła o tym wiele razy, kiedy niechętnie składałem jej wizyty. Dzisiaj głęboko wstydzę się tej niechęci, ale jako dwudziestolatek z trudem przyglądałem się rozpadowi jej ciała i dekonstrukcji jej postaci w sensie osobniczym. Była dla mnie narracją, która w formacyjnym okresie mojego życia odcisnęła się na nim głębokim śladem. To ona pozwoliła mi zrozumieć, że nasze bycie na ziemi ma sens o tyle, o ile potrafimy zrobić z niego opowieść, że pamięć należy rozpisać na wiele splątanych historii, a później trzeba to podać dalej, tak jak ona robiła to podczas naszych herbacianych spotkań, bo wypiliśmy z babką Ligią ocean gorzkiej i mocnej herbaty.
To co zapamiętałem z umierania Ligii, to że Ligia do samego końca nie przyjmowała do wiadomości, że to już. Do końca była “przeciw” i nie było w niej cienia zgody na koniec. Po dziś dzień napełnia mnie to niepokojem i przeczy temu, co często pojawia się w literaturze - zarówno w fikcjach jak i w dokumencie, że oto jest w człowieku moment, w którym następuje jakiś przełom i zjawia się ta światłość wymuszonej unii pomiędzy śmiercią, a nim samym, który już człowiek nie chce walczyć strudzony wypieraniem nieuchronnego.
Ligia nie umierała w ten sposób. Ligia była na śmierć zagniewana. Była na śmierć obrażona jak mała dziewczynka, której ktoś każe iść do łóżka w samym środku beztroskiej zabawy. Babka Ligia była po stronie życia nawet wtedy, kiedy już jej ta śmierć siedziała na piersi sprawiając, że jej oddech ustawał pod jej ciężarem. “Może księdza do pani zawołać” - pytają Ligię świadkowie jej umierania, a Ligia kręci głową, że nie chce, że księdza nie potrzebuje, bo ona sobie tutaj po prostu zaległa, żeby sobie poleżeć i odpocząć. Ale za chwilę powstanie. Zerwie się na równe nogi, herbaty naparzy, ciasta każe kupić sąsiadce z parteru, bo wnuk ma się zjawić po szkole i będą tę herbatę pili i będą jedli to ciasto, a ona mu będzie opowiadać o życiu takie rzeczy, że ani za cara, ani za Mościckiego, a nawet za Gomułki ludziom się taki świat nie śnił, a jej się ten świat przytrafił. To natomiast zawsze zasługuje na opowieść. “Pamiętaj, dziecko…” - mówi babka Ligia nakładając mi na talerz gruby plaster ciasta - “Najgorzej to się spóźnić na własne życie. Słucham i ciamkam ciasto, a ona uśmiecha się i patrzy na topole za oknem, które mój ojciec kilka dekad temu posadził “w czynie społecznym”. Dzisiaj oboje są już martwi. Ja zostałem. Liczę na to, że ominie mnie zwał, chociaż palę zbyt wiele i mam niezdrową relację ze słodyczami.
Więc to był rok 2000.
Tymczasem w październiku roku 2025 pogoda wciąż pod psem. Zimno i mokro. Na dodatek wieje. Do pracy maszeruję w ciemnościach, co nie pozwala mi w marszu czytać, za to idąc odsłuchuję codziennych wiadomości od Radka. Odsłuchuję albo sam nagrywam, bo mi to porządkuje myśli, a rutyna tej korespondencji skutecznie mnie uziemia i sprawia, że czuję się bezpiecznie, że oto dzień jest do dnia podobny, że jestem ze sobą u siebie. Po prostu idę. Trzeba iść.
Trwa ładowanie...