"Stado. Dziennik"
02.11.2025 (niedziela)
Wczoraj wieczorem gramy z dziećmi w “państwa i miasta”. Dawno już nie spędziliśmy czasu tak przyjemnie. Przede wszystkim śmieliśmy się razem. A przecież w ostatnich miesiącach, śmiech jest przyjemną odmianą. Szczególnie ów beztroski, który nie zdarza nam się często. Być ze sobą w prostych czynnościach. Uczestniczyć. Współistnieć.
W “Niespokojnym pokoleniu” Jonathan Haidt pisząc o “wielkim przeprogramowaniu dzieciństwa”, które jest definitywnym końcem dzieciństwa opartego na zabawie i stanowi nieprzewidywalne w swoich skutkach, potencjalne dzieciństwo oparte na ekranie, wspomina o tym, że emblematyczne dla tego stanu rzeczy wydaje się stwierdzenie, że odtąd “już nigdy nie jesteśmy tutaj do końca”, że zawsze jesteśmy gdzieś indziej uczepieni powiadomień wyświetlających się na ekranach naszych smarftonów. Wczoraj byliśmy jednak obok siebie przez dwie godziny poświęcając uwagę jednej czynności. W ten sposób powstało wspomnienie. Będę je teraz pielęgnował, albo co gorsze, będę starał się prowokować podobne zdarzenia w przyszłości. To oczywiście nie wróci już z podobną siłą, ponieważ multiplikacje wiążą się z nieuchronną utratą ostrości - wrażeń i barw, z którymi później wiążemy to co minione.
I jeszcze rodzinny spacer i słońce, które po dżdżystym i pochmurnym miesiącu jest dużo bardziej przyjemne niż mogłoby się wydawać. Na dodatek obiad u mojej matki, przebiega w wyjątkowo miłej atmosferze. Dzieci oglądają z nami rodzinne zdjęcia, z których moja mama i mój nieżyjący ojciec uśmiechają się do nas o wiele młodsi niż my teraz. Z czerni i bieli majaczą postaci moich martwych krewnych, wdzięczą się do nas nieistniejące już wnętrza, tkwią nieruchomo zatrzymane w kadrze nieistniejące przedmioty i zwierzęta, a po szarym, pozbawionym barw niebie, w domyśle - suną nieruchome, wyblakłe na kliszach - obłoki.
Na koniec cmentarz w ciemności - rozświetlony tysiącem zniczy, które postawiono tutaj, bo tego wymaga obyczaj. Więc pali się jasnym płomieniem miasto o wiele bardziej liczne i gęściej zaludnione niż to po drugiej stronie muru - to żywe. Martwych w tym mieście jest więcej i dzisiaj snuliśmy się z dziećmi niespiesznie pomiędzy nimi wdychając zapach równie martwych liści, które potrącane naszym niepewnym w ciemności stopami szeleściły rymując się z ciszą.
Dzisiaj poranny spacer z nadesłaną przez wydawnictwo Drzazgi nową powieścią Pawła Kozioła “Azard”, książką napisaną wyśmienitą, rasową prozą. Co więcej - jeśli ktoś zachwycał się lata temu “Morfiną” Twardocha, to “Azard” Kozioła ma w sobie mniej histerycznej energii, więcej natomiast precyzji i historycznej ścisłości. Nie bez przyczyny zresztą nie umknął ten autor uwadze jury Nagrody Conrada, które poprzednią powieść Kozioła - “Wariant la Plata” wyróżniło stosowną nominacją. Chociaż mój stosunek do nagród wyraziłem już wielokrotnie i zawsze być to stosunek krytyczny, tym razem pozwalam sobie na niekonsekwencję, która mam nadzieję przemówi na rzecz autora tej wyjątkowej powieści. Pawła spotkałem miesiąc temu w Brzegu podczas festiwalu, który dokumentowałem dla Radka i nie mogłem się oprzeć temu, żeby mu “Wariantu…” osobiście pogratulować, chociaż o ile dobrze pamiętam napisałem z tej powieści dość entuzjastyczną recenzję. Problemem Pawła jest jego “nie-medialność”, a przecież dzisiaj o sukcesie pisarza, pisarki, przesądza często w większym stopniu niż talent ściśle literacki, umiejętność bycia widocznym i medialnie fotogenicznym. Nawet pisarki feministki wdzięczą się półnagie w magazynach ilustrowanych, co wydawać się może grzechem śmiertelnym jeśli wyznaje się feminizm w rycie współczesnym po #metoo, a przecież większość z nich wyznaje ów ryt, bo żaden inny w tej chwili kanon nie sprzedaje literatury równie skutecznie i jeśli się to wie, to można na tym zbudować w literaturze swoją obecność. Oczywiście wciąż wyśmienicie sprzedaje się literatura dotycząca wszelkich diagnoz. Dobrze jeśli są to diagnozy psychiatryczne lub zagadnienia z kręgu tego, co w literaturze przedmiotu nazywa się “medykalizacją cierpienia”. Mógłbym ostrożnie unikać podobnych obserwacji, ale coraz częściej czuję, że opresyjność inkluzywności niczym nie różni się od opresyjności wszelkiej innej poprawności nosząc na sobie znamiona cenzury (co gorsze - autocenzury również). Więc dość już tego dobrego. Od tej chwili w tym dzienniku rzeczy będą nazywane po imieniu, bo głupota i nikczemność nie mają poglądów politycznych. Dotyczą wszystkich w równym stopniu znacząc ludzi “wrażliwej” lewicy jak i wszelkiej maści politycznej, społecznej oraz obyczajowej “reakcji”. A najlepiej jeśli człowiek wcale się tym nie zajmuje tylko skupia uwagę na tym, co istotne. Na przykład na stadzie, które gromadzi się wokół stołu i śmiejąc się głośno gra w “państwa i miasta” jakby czas zatrzymał się w latach osiemdziesiątych i nikt nie wymyślił jeszcze cyfrowych trucizn, która nam siebie odbiorą bezpowrotnie kradnąc naszą uwagę.
.
Trwa ładowanie...