"Stado. Dziennik"
05.11.2025 (środa)
“Notatki dla Johna” Joan Didion - niestety rozczarowujące. Trudne w lekturze, wyraźnie pozbawione redakcji (co oczywiście jest zrozumiałe, kiedy ma się na uwadze źródło i sens ich powstania - ale jednak), refleksje i wnioski - wbrew temu do czego można było przywyknąć czytając teksty tej niezwykłą autorki - nie wprawiają w osłupienie. Być może oczekiwałem zbyt wiele projektując olśnienia, których “Notatki…” nie przynoszą. Tak czy owak książkę polecam w tekście, który o niej rodzę, bo dobrze jest od czasu do czasu zobaczyć autora bezbronnego jak dziecko. Oczywiście trudno polemizować z formułą “aktu opowieści intymnej”. Albo się na to łapiemy, albo nie. Co do zasady - ja to biorę, ale znacznie więcej przyjemności znajduję w mroku Andrzejewskiego niż autorki “Notatek dla Johna”. Z tego wszystkiego prawdopodobnie kupię kilka książek Kinga, żeby po pierwsze przeczytać to, co z siłą eksplozji wyrzuci mnie ze strefy komfortu, po drugie - spotkać się wreszcie z tekstem, który wymagał będzie ode mnie zupełnie innego rodzaju skupienia. Jestem zmęczony nieustannym koncentrowaniem się na tym, co “może się wydać istotne”. Chciałbym od czasu do czasu przeczytać coś “nieistotnego”, coś co skończy się po ostatniej postawionej przez autora kropce i nie mieć sobie do wyrzucenia nic poza tym, że przeczytałem coś, co było - w moim rozumieniu - marnowaniem czasu. Może warto - dla odmiany - odrobinę tego czasu zmarnować. Naturalnie każdy fan Kinga ciągnąłby ten dziennik w ogień po przeczytaniu tego obrazoburczego wyznania. Wyjaśniam więc to, co koniecznie należy wyjaśnić. King jest pisarzem, któremu zdarzało się tworzyć rzeczy wyjątkowo dobre, chcę jedynie powiedzieć, że lektura utworów Kinga jest w swojej istocie czymś prostszym niż lektura Albera Camus’a lub Tomasza Manna. Mam zamiar odpocząć - chociaż wiem, że odpoczywać nie potrafię i z całą pewnością nic z tego odpoczywania nie będzie. Ale jeśli się uda, to niech to będzie wątpliwej jakości odpoczywanie na amerykańskiej prowincji, którą King w swoich książkach, stworzył, a my uwierzyliśmy w nią - na słowo.
Wiele się ostatnio wydarza. Zdarzenia nabierają dynamiki, a “mała historia”, pisana przez z nas o świecie, który jest dla nas “widzialny” - zdaje się - rusza z miejsca i szuka sobie nowego znaczenia. Andrzejewski w Dzienniku, który wciąż mi towarzyszy, pisze:
"Nie znamy ludzi, których kochamy dzisiaj, lecz kochani wczoraj są istotami jeszcze bardziej nieznanymi i to, co jest najdokuczliwsze i męczące to właśnie to że muszą dla nas pozostać nieznane na zawsze i ostatecznie wszystko mi się wymyka, wszystko mi ucieka Nie mam nawet cienia spokoju dzisiaj i daremnie bym go szukał we wspomnieniach."
Blisko w tym wyznaniu do tego, co mam dzisiaj w sobie, z czym jestem od miesięcy, a już na pewno od kilku ostatnich tygodni. Blisko w tym do niepokoju, który szuka sobie we mnie miejsca, a ja staram się go przyjąć jak współlokatora. Z drugiej strony równie blisko w tym do potrzeby, którą zaczynam sobie uzmysłowiać. Chciałbym osiąść. Zatrzymać się w miejscu, które uznałbym kiedyś za swoje. Lub jeszcze lepiej - nasze. W tym “naszym” niech będzie stado, ale przede wszystkim musimy tam być “my”. Cokolwiek to “my” oznacza wobec tego, co nas wszystkich spotkało.
Ostatnie dwie dekady spędziłem na rozpaczliwym i zachłannym pragnieniu doświadczania tego czym jest życie, jednocześnie autoagresywnie fantazjuzjac o samobójstwie. To pierwsze wiązało się z narastającym poczuciem braku lub utraty. Drugie przynosiło chwilowe uczucie ulgi podobne do tego jakie daje nam wypity alkohol lub wymierzona w uczucie lęku farmakologia. Mimo tego, że dostrzegam w tym pokłady niedorzecznych sprzeczności godziłem się na to ponieważ to byłem ja - nikt inny - takim siebie chciałem, takim przychodziłem do siebie z wizytą, innego siebie nie znałem. Naturalnie owe “małe historie” mogą być opowieścią o seriach olśnień, których doświadczamy na osi czasu. Te olśnienia (co z przykrością stwierdzamy często po latach) w gruncie rzeczy okazują się stosem banałów, bolesnych oczywistości i wątpliwych syntez. Bywają niczym innym jak mozolnym cyklem prób udzielania sobie odpowiedzi na pytania, których jedyną funkcją jest odwrócenie uwagi od tego, co wydaje się oczywiste - umieramy. Niczym innym nie zajmujemy się, koniec końców, z większym lekceważeniem i nieuwagą jak śmiercią, w którą postanowiliśmy przestać wierzyć. Tymczasem jak pisze Cory Leadbeater w swoim wspomnieniu o Joan Didion "Na marginesie Manhattanu":
"(...) śmierć jest niewzruszonym faktem, (...) strata odbija się echem przez całe życie, (...) nie ma odzyskania umarłych (...) ci, których kochamy, mogą nam zostać odebrani lub możemy zostać odebrani im, z taką samą ceremonią, z jaką odbywa się gaszenie świateł w budynku biurowym. (...)"
Jest w tym, co wyżej powiedziane, dość mroczny urok dekadencji. Jest wobec tego, co nas czeka, stosowna dawka nonszalancji. Nie chciałbym jednak przez resztę życia, którą mam przed sobą, myśleć i czuć w ten sposób.
Z tym dzisiaj przychodzę. Z tym jestem.
Więc spoglądam od czasu do czasu na stos książek, które czekają w kolejce do czytania. Stosik książek podręcznych, do których sięgnąć należy niezwłocznie, w trybie pilnym - książek w pogotowiu, pośród których czeka na mnie przecież Zalewski i jego drążące zagadnienie eseje o nadziei. Na co czekam? Dlaczego nie spijam jeszcze ich treści łapczywymi hałstami, skoro tak mi uwiera ciemność, w której przez lata poruszałem się jak nocne zwierzę? Okopany na wygodnych pozycjach tkwię w miejscu. Wiem jednak, że czas najwyższy z tym skończyć. Wybór energii, w której to się wydarzy, w jakiejś części, wciąż jest moim wyborem. Skończoną Joan Didion odkładam na odpowiedni stosik, a Zalewski od jutra w czytaniu. Nie może być inaczej. Tak będzie.
Trwa ładowanie...