"Stado. Dziennik"
13.11.2025 (czwartek)
Od kilku dni, spogląda na mnie z wysokości parapetu okna, Andrzejewski. Porzucony bez uprzedzenia. Chwilowo zaniechany. Zawiedziony tą nagłą odmianą bo przecież towarzyszył temu dziennikowi od długich tygodni. Tymczasem moja niewierność jest niewiernością międzygatunkową. Od kilku dni przebywam bowiem całym sobą w miasteczku Derry, w stanie Main zaczytując się Kingiem jak dziecko, które ktoś zaprosił, dawno temu, na kolorową telewizję. Międzygatunkowa niewierność potrafi doskwierać również martwym intelektualistom, stąd Andrzejewski przygląda się temu z politowaniem. Mam wrażenie, że również z odrobiną wyrozumiałości, bo ci którzy mają doświadczenie uzależnienia, a przecież Andrzejewski to notoryczny alkoholik, potrafią zrozumieć ludzką słabość. Mnie dopadła słabość do opowieści, która jest deficytem współczesnej prozy jakże często będącej autofikcją, w założeniu mającą stanowić mocne, tożsamościowe wyznanie, a najlepiej żeby w tym było jakieś zaburzenie - własne bądź cudze - bez znaczenia. Jedno i drugie czyta się i sprzedaje znakomicie. Tyle że to jest w gruncie rzeczy nudne i przewidywalne, pozbawione przestrzeni i potencjału literatury, która przecież ma swój rdzeń w przywołanej już wcześniej opowieści. Nie każdy potrafi dobrze snuć historie. Nie każdy powinien brać się za pisanie. Problem w tym, że biorą się za nie niemal wszyscy, bo każdy pisać potrafi, więc od razu nabiera przekonania, że stać go również na książkę. Mamy później pisarzy i pisarki, których zdolność narracyjna opiera się głównie na podglądaniu siebie i swoich bliskich w prywatnych udrękach. Ktoś powie - cóż w tym złego, żeby i z tego robić literaturę. Odpowiem - nic w tym złego o ile nie porzuci się dość niemodnej koncepcji fikcji, która jednak w dużej części ma pośród swoich zasług powstanie powieści epickiej lub przynajmniej takich narracji, których owocem było powołanie do życia uniwersów - miejsc, które trwają w zmyślonym czasie i wymyślonej przestrzeni gotowe przyjąć do siebie każdego, kto zgłosi swój akces.
Więc czytam Kinga i czytam Zalewskiego. Esej filozoficzny i klasyka horroru z tęgą dawką powieści obyczajowej. Nie wiem co z tego wyniknie, ale wiem, że od piątku czeka na swoją kolej Albert Camus i jego “Notatki” nadesłane przez Państwowy Instytut Wydawniczy, a to jest aż nadto jak dla mnie, bo Camus to jest jednak Camus i leżeć odłogiem nie może. Miotam się więc w głodzie natury poznawczej pomiędzy potrzebą ordynarnej przygody (King), intelektualnej udręki (Andrzejewski) oraz egzystencjalnego namysłu (Camus), a efekt jest taki, że oglądam z synem “Zjawę” z DiCaprio, która jest więcej niż groteskowa i było przynajmniej kilka filmów z udziałem tego utalentowanego aktora, za które (zamiast za “Zjawę) mógł zostać nagrodzony Oscarem. Więc łapiemy się z synem za głowę tam, gdzie powinniśmy być do głębi poruszeni. Na tym zdaje się polega aberracja związana z groteską, która jest przecież efektem więcej niż niezamierzonym w przypadku reżyserskiego (jak mniemam) zamysłu. A ponieważ był długi weekend to w niedzielę - dla złagodzenia “efektu Zjawy” udaje mi się nakłonić syna do obejrzenia “Czasu zabijania” w reżyserii Joela Schumachera, z udziałem Matthew McConaughey’ego , Samuela L. Jacksona, Kevina Spacey’a i Sandry Bullock. Obaj zgodnie stwierdzamy, że film nie zestarzał się formalnie, wciąż ogląda się wyjątkowo dobrze, a systemowy rasizm to jest ohydna zmora kraju, który mieni się być inkubatorem wolności i demokracji. Jaki to jest inkubator - pod Trumpem - widać jak nigdy dotąd, bo demokracja w przeciwieństwie do innych systemów sprawowania władzy jest dość kruchą unią przyzwoitości, dobrej woli i samoograniczenia, które stanowią swoistą triadę będącą niemal zaprzeczeniem ludzkiej natury.
Poza tym Wi wraca w niedzielę z rodzinnych wojaży. Przywozi ze sobą wiele jasnej energii, której źródłem są rodzinne opowieści, a właściwie szereg olśnień i odkryć, których dokonała podczas wizyty w rodzinnym domu. Dobrze się tego słucha, kiedy po powrocie opowiada o tym z pasją i nową energią. W poniedziałek spędzamy razem kilka godzin decydując się obejrzeć wspólnie serial “Heweliusz”, o którym wiele mówi się teraz i pisze, więc nie chcąc żeby nam inni mówili o tym, czego możemy się spodziewać, nadrabiamy tę drobną zaległość. Jan Holoubek zrobił film, który realizacyjnie w niczym nie jest gorszy od tego, co proponuje kino światowe i rzeczywiście ogląda się to wyśmienicie. Spora część polskiego kina to są produkcje budżetowe, które często pod względem formalnym więcej mają wspólnego z rozwiązaniami właściwymi Teatru Telewizji niż kina robionego z rozmachem. Tutaj jest zdecydowanie inaczej, co w pewnym stopniu leczyć może z kompleksów tych, dla których to jest ważne. Serial jest również znakomicie zagrany, ma swoją dramaturgię, a scenariusz należy uznać za udany. Oczywiście poza faktem, że reżyser zdecydował się na postaci fikcyjne tam, gdzie doskonale znamy fakty. Wi poruszona opowieścią rzuca się niemal natychmiast na reportaż Zadwornego wydany przez Wydawnictwo Czarne, który mam od pewnego czasu u siebie i którego prawdopodobnie sam z siebie bym nie przeczytał. Cieszę się tym bardziej, że znalazł sobie czytelniczkę.
…i jeszcze wycieczka z dziećmi do galerii handlowej. Prezent urodzinowy dla M., który za chwilę skończy szesnaście lat, a przecież niemal przed chwilą przynieśliśmy ze szpitala niewielkich rozmiarów zawiniątko z “żywą tkanką”. Poza tym tradycyjnie już niezdrowy fastfoodowy posiłek dla I., która ma w sobie niezwykły dar osiągania zamierzonego celu, a ja mam w sobie słabość, która zdecydowanie jej to ułatwia. Wieczorem porządkuję mieszkanie, bo w sobotę spodziewam się u siebie części stada z uwagi na to, że M. będzie miał gości, których się nie spodziewa, co ma związek z urodzinową niespodzianką przygotowaną przez jego niezastąpioną w tego rodzaju przedsięwzięciach - cioteczną siostrę. Na koniec kilkadziesiąt stron Kinga i nieudana próba zaśnięcia przed północą. To wszystko.
Trwa ładowanie...